czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krzysztof NEUS: „Sekcja legalnych morderców” — odcinek 9.


*

— Jak ci na imię — kapitan zagadnął człowieka siedzącego w fotelu drugiego pilota.

— Hans.

— Jesteś Niemcem?

— Pół na pół. Ojciec był.

— Latałeś na „Herculesach”?

— Trochę. Przede wszystkim na „DC”

— No dobra, Hans — zaczął tłumaczyć kapitan. — Teraz uważaj. Widzisz, że to nie jest lotnisko. Tu jest kompletny brak sygnalizacji, wieży kontrolnej, nawet głupiego rękawa, który wskazuje kierunek wiatru i nikt nas nie będzie prowadził na radarach jak po sznurku. Wszystko będziemy musieli zrobić sami, dlatego wykonamy parę próbnych podejść i dopiero potem siądziemy na poważnie. Chodzi o to, żeby zejść z minimalną prędkością, a potem ciągnąć silnikami ile się da, żeby nas gwałtownie nie wyhamowało. Inaczej tych z tyłu pozabijamy o przednią ściankę. Oni nie mają pasów bezpieczeństwa, a same ręce przy takim wstrząsie to za mało. I kolejna sprawa: nie mamy bocznych pływaków, na których oparłyby się skrzydła. Musimy idealnie wyrównać, żeby łopaty śmigła nie uderzyły w wodę, bo wtedy nas zakręci i cholera wie co się może stać. Ja zajmę się sterami, ty resztą. Jak ci dam znak wyłączysz wszystkie silniki. Przećwiczymy to sobie przy nawrotach, jasne?

— Tak jest — przytaknął regulaminowo.

— Ile mamy paliwa?

— Resztki.

— To dobrze. Przygotujcie ludzi do natychmiastowego opuszczenia samolotu przez górne prawe drzwi.

— Wiem, że nie przez dolne — odburknął McGregor, — bo wtedy zaleje nas woda. I wiem, że tylnej klapy też nie otworzysz. Możesz być spokojny. Z tyłu wszystko przygotowane.

Znów wykonali nawrót. Już czwarty raz podchodzili do lustra wody i za każdym razem w połowie prostego odcinka rzeki podrywali maszynę do góry.

— Długo się tak będziesz bawił? — nie wytrzymał McGregor.

— Na wszystko przyjdzie pora.

— Nie możesz…

— Nie mogę — przerwał mu bezceremonialnie kapitan. — Muszę wszystko sprawdzić.

— A co tu jest do sprawdzania? — odparował MG. — Woda jak woda.

— Słyszałeś co przed chwilą mówiłem? Jesteśmy zdani tylko na siebie. Nawet nie wiem jaka jest prędkość wiatru, bo jego kierunek dopiero ustalam. A sprawdziliście dokładnie koryto rzeki? No… prądy, skały, korzenie?

— Tyle co z powietrza — odparł MG.

— Byliście tu awionetką — raczej stwierdził niż spytał kapitan.

— Tak.

— No właśnie. Kilka dni temu przez ten obszar przeszła porządna wichura — wydawało się wszystkim, że kapitan zmienił temat.

— No to co? — McGregor dalej trudno kojarzył.

— Minęliśmy już dwie duże kłody powalone przez wiatr — zakomunikował kapitan, — przy drugim i trzecim nawrocie.

— Nie widziałem — przyznał się MG.

— Ale ja widziałem. Trzeba wiedzieć na co patrzeć. Tylko mała ich część wystaje ponad wodę. Reszta jest zanurzona. Trzeba wybrać miejsce, gdzie nurt jest łagodniejszy — wyjaśniał cierpliwie. — Prąd powinien porywać je bardziej na środek.

— Przesadzasz, stary…

— Chcesz być cało na dole? — kapitana nagle poderwały nerwy. — To zamknij mordę!

— Ty…

— Co „ty”! Teraz to mi możesz skoczyć! — denerwował się dalej. — Chcesz żebyśmy cało usiedli na dupie? No to zamknij mordę!… Chyba, że zamienimy się miejscami.

McGregorowi złowieszczo poruszyły się szczęki, ale usta pozostały milczące. Wiedział, że teraz jest bezradny. Wszystkie wyzwiska uszłyby kapitanowi na sucho. Był panem sytuacji z tej prostej przyczyny, że nikt nie mógł go zastąpić. Właśnie kończyli kolejny nawrót i znów podchodzili z prądem rzeki do lustra wody.

— Dobra! Siadamy! — krzyknął kapitan. — Trzymać się tam!

Zmniejszyli jeszcze ile się dało prędkość samolotu, wyrównali lot i po chwili dwie fontanny wody po obu stronach burt oznajmiły, że rozpoczęli wodowanie. Rozpędzona masa metalu zaczęła kleić się do powierzchni lustra rzeki i z wolna wytracać prędkość. Napięcie i skupienie ostatnich minut nagle ich opuściło. Wiedzieli, że najgorsze już za nimi. Stanowili teraz bardziej ogromny, pełnomorski ślizgacz niż samolot. McGregorowi znów trudno było ukryć zadowolenie. Jego wąskie, cienkie usta były lekko rozchylone. Kris Abe drugi raz w życiu uświadomił sobie, że widzi uśmiechniętego szczura i to w ciągu paru minut. Za to owalna twarz Stevea nie pozostawiała najmniejszych złudzeń. Hans i ten drugi pilot również znacząco i z uśmiechem spoglądali po sobie. Tylko kapitan był dalej czujny. Żadnym rysem twarzy nie zdradził, że właściwie wszystko jest poza nimi, a problem wytracenia szybkości to kwestia kilku najbliższych sekund. Należało tylko dążyć do tego, by samolot jak najpóźniej dotknął końcówkami skrzydeł powierzchni wody. Najlepiej by było, gdyby nie dotknął jej wcale.

Kapitan Juan Francisco del Castillo Maldonaro ani na moment nie zmniejszał napięcia swoich zmysłów. Zachowywał się tak, jakby pas startowy kończył się stromym urwiskiem, a oni sami pociągnięci siłą bezwładności rozpędzonej masy żelastwa mieli za chwilę runąć w przepaść. Wiedział co robi. Przecież zgodnie z prawami fizyki obojętne czy oni natrafią na ścianę, czy ta ściana przyjdzie do nich. Przeszkodę zauważyli prawie równocześnie. Mieli wyjątkowego, przeklętego pecha, że na rzece kilometrowej szerokości natrafili na ogromny konar powalonego drzewa, który właśnie zbliżał się do nich kontrkursem. Był ogromny. Kris wyobraził sobie jak może wyglądać pod powierzchnią — wiadomo przecież, że z wody wystaje tylko około jednej trzeciej całości. Połamane konary swoim wyglądem trochę przypominały sfatygowany manekin King-Konga, który po zakończeniu zdjęć do filmu, już nikomu niepotrzebny, wrzucono do wody.

— Wymiń to! Skręcaj! — ryknął McGregor.

Kapitan coś próbował zrobić, ale od początku wiedział, że jest bezradny. Zaparł się tylko mocniej nogami o podłogę, zacisnął ręce na poręczach fotela i patrzył. Nawet na krzyk brakło mu czasu. Byli już zbyt blisko. W swojej karierze patrzył na wiele katastrof i jednego był pewien — kabina z pewnością nie była obliczona przez konstruktorów na takie przeszkody.

Głupawy uśmiech na twarzy Stevea zaczął się gwałtownie przekształcać w jakiś grymas bliżej nieokreślonego gatunku, tylko oczy pozostały nieruchome. Wpatrzone w jeden punkt olbrzymiały z upływem każdego ułamka sekundy, jakby rozumiały co się za chwilę stanie.

Kris Abe miał dobry refleks. Cóż z tego skoro siedział przy swoim pulpicie z boku kabiny. Inni zrozumieli zaistniałą sytuację równie szybko. Gruby Steve z McGregorem skutecznie zatarasowali sobą drzwi. Minęło kilka drogocennych sekund zanim Grubas masą swojego ciała pierwszy utorował sobie drogę. McGregora pociągnął w zasadzie za sobą. Kris dostrzegł tylko rozcapierzone konary zbliżającej się góry drewna zanim, podwinąwszy nogi, runął na tamtych dwóch. Zdążył.

Potworny huk, a zaraz potem zgrzyt tłuczonego szkła i rozdzieranych blach, dotarły do niego prawie równolegle ze wstrząsem, który rzucił jego ciało z powrotem na środek kabiny. Jeszcze tarmoszony siłą bezwładności swoich osiemdziesięciu kilogramów, zawadzając przy tym o wszystkie wystające przedmioty, jakie napotkał po drodze, uświadomił sobie, że przeżył! Słyszał i widział przecież dalej, a tego ludzki trup raczej nie mógł doznawać. Było jeszcze jedno uczucie — ból! Ból potłuczonych kości, porozdzieranej skóry i rodzących się siniaków. Od maleńkiego wpajano mu, że „tam” nic takiego nie istnieje — chyba że w piekle — a przecież był głęboko przeświadczony, że po tym co mu zgotowano na ziemi, jego droga wiedzie dokładnie w przeciwną stronę.

Wyhamowali całkowicie. Przy takiej prędkości woda wcale nie jest miękka, lecz przypomina raczej monolityczny granit i właśnie o takie coś zahaczyły łopaty śmigieł. Tego nawet cztery tysiące koni mechanicznych nie potrafiło wytrzymać. Natychmiast i równocześnie cztery silniki przerwały swoją mozolną pracę i wykrzywiając końcówki śmigieł ku rufie znieruchomiały na zawsze. Plusk wody przelewającej się przez powygniataną konstrukcję samolotu był czymś zgoła nierealnym i tak samo nagłym, jak huk kilka sekund wcześniej.

Dolna część kabiny została prawie całkowicie zmiażdżona. Krisa uratowała cienka, ale jak się okazało wytrzymała przegroda, o którą oparły się zatrzymane nagle konary drzew. Przez chwilę tylko panowała głucha cisza, zanim do ich uszu nie dotarły przekleństwa i ryki nagle splątanych ze sobą w jedno kłębisko ludzi — o jedną przegrodę dalej.

Abe delikatnie uniósł się na łokciach i spojrzał wokół siebie. Dziwne, ale sam dziób samolotu wytrzymał uderzenie. Jedynie długie, wystające konary przedostały się do kabiny, przebijając ją w kilku miejscach. Kapitan nieporuszony dalej siedział na swoim miejscu, trzymając się kurczowo fotela. Nie mógł się podnieść. Mimo, że Kris znajdował się jakieś półtora metra od niego, obute w lekkie sandały stopy kapitana teraz znajdowały się koło jego twarzy. Dopiero w tej chwili poczuł lepki zapach. Nie musiał sprawdzać, wiedział co to jest. Ułamany konar, leżący obecnie w poprzek kabiny, dosłownie ściął obie nogi kapitana poniżej kolan. On sam cichym jękiem dawał znak o resztkach życia, jakie się w nim tliły. Za to człowiek nazywany Hansem nie wydawał żadnych odgłosów. Jedna z gałęzi niczym ogromny gwóźdź przybiła go do ściany. Z jego brzucha wyrastała teraz olbrzymia gałąź, której koniec wystawał po drugiej stronie ścianki działowej.Trzeci, który na czas nie zdążył opuścić kabiny chyba nie cierpiał długo. Nie było na nim żadnych widocznych śladów, tylko rozszerzone z przerażenia oczy stały się nagle zimne i nieruchome — jak oczy każdego trupa.

— Nie zapomnij zmówić pacierz, Steve — dobiegł go z tyłu głos McGregora. — Panu Bogu się to dzisiaj należy!

„Więc żyję nie tylko ja!” — uzmysłowił sobie nagłe Kris i mimo całej antypatii, jaką czuł do tamtych, poczuł się o wiele raźniej. Wolno podniósł się z podłogi, obmacując rękami całe ciało. On chyba też będzie musiał się pomodlić — nie miał nawet złamanego żebra!

Po dwóch minutach wszyscy stanęli obok siebie. Samolot wolno nabierał wody. Pień drzewa po rozwaleniu przedniej części wślizgnął się pod kadłub, rozdzierając poszycie na długość kilku metrów. Rzeka bardzo szybko wracała do codzienności. Miała dużo miejsca i z głośnym szumem wdzierała się do rozwalonej maszyny. Podłoga powoli zaczynała przybierać pozycję ukośną. Kris zrozumiał czym to grozi. Za kilka minut ciężar wody przeważy samolot i uniesie ogon do góry. Podłoga przyjmie pozycję niewiele odbiegającą od pionu, a wtedy bardzo trudno będzie osiągnąć jedyne nie zalane przez wodę drzwi. Gdy to zrozumieją wszyscy… wtedy nikt nie wyjdzie.

— Do góry! Cholera, szybko do góry! — ryknął na całe gardło. — Musimy zrównoważyć samolot!

MG przez chwilę patrzył na niego oszołomiony, wreszcie zrozumiał o co chodzi.

— Dalej! Szybko, Steve! On ma rację!

Kilkoma silnymi uderzeniami barku otworzyli drzwi prowadzące do głównego przedziału. Nie były zaklinowane. Skłębieni i skutecznie poplątani ze sobą ludzie tarasowali je.

— Do góry! Wszyscy do góry! Rozpinać pasy i do góry! — wył McGregor. — Prędzej! Pośpieszcie się!

We dwójkę z MG zabrali się do otwierania ostatnich, wolnych drzwi z tyłu samolotu. Prawe zaklinowały się na amen, ale lewe bez problemów udało się otworzyć. Znajdowały się około dwóch metrów nad powierzchnią wody, lecz stale podnosiły się do góry. Głupotą było sądzić, że ciężar ich ciał zrównoważy maszynę — co najwyżej mogli to tylko opóźnić. Spojrzeli przez nie równocześnie i razem spostrzegli, że ratunek był blisko. Dwa stateczki właśnie podpływały pod ogon samolotu. McGregor wychylił się na zewnątrz i zaczął nawoływać:

— Bob! Jesteś tam? Bob!

— Jestem, szefie! — odkrzyknął jakiś głos.

— Dobra! Będziesz ich wyławiał! Nie wszyscy chyba umieją pływać! Gdzie jest Pluskwa?

— W drugiej barce, szefie! Już tu płynie!

— Niech się ustawi po drugiej stronie! Będziecie wyławiać na zmianę! Tylko pośpieszcie się, do cholery!

— Dobra! Za chwilę będziemy gotowi!

— Najpierw podaj mi pakunki!

Kris tylko na moment wychylił głowę poza drzwi, ale to wystarczyło by zrozumieć, że rzeka coraz natarczywiej zapraszała do swego wnętrza.

— Steve, ty stój tutaj — rozkazał MG. — Wiesz co robić z opornymi.

— Jasne!

— A ty — zwrócił się do Krisa, — idź na dół i pomóż im się wyplątać. Wszystkich kieruj do wyjścia!

Abe posłusznie zawrócił. Najgorzej było pod przeciwległą ścianą. Skłębiony tłum jeszcze się rozplątywał. Ryki gniewu, skowyt bólu i przekleństwa tworzyły jeden wielki harmider. Z trudem ich przekrzyczał.

— Spokój, do cholery! Spokój! Wszyscy leżeć na swoich miejscach i nie ruszać się! Najpierw niech wyłażą ci z góry. No, już!

Ledwie zapanował nad sytuacją. Paru zorientowało się w czym rzecz i przestało poruszać kończynami. Reszta poszła za ich przykładem. Ludzie powoli uspakajali się. Przestawali sobie nawzajem deptać po twarzach, brzuchach, rękach chcąc jak najprędzej wydostać się z tego kotła. Dwóm, głuchym na wszelkie wezwania, którzy dalej wrzeszczeli i wierzgali nogami depcząc tych na dole, po prostu dał po gębie i to ostatecznie poskutkowało. Panika znikła bez śladu. Powoli podnosili się z podłogi, pomagając sobie nawzajem. Kris kierował wszystkich ku górze. Za parę chwil z kłębowiska ciał pozostały tylko dwie drobne figurki. Podszedł do nich, podniósł powieki i zbadał puls. Tych mógł już tu zostawić. Byli zaduszeni.

Poziom wody podniósł się wyraźnie. Rzeka nie próżnowała. Zaczęła już wdzierać się przez wybite dolne okna. Kris nie poszedł za innymi. Wrócił do kabiny. Kapitan dalej siedział na swoim fotelu. Tylko jego głowa zmieniła pozycję. Teraz bezwładnie opadła w dół, dotykając prawie wody dochodzącej już do wysokości jego piersi. Był nieprzytomny. Gwałtowny upływ krwi zrobił swoje. Kris musiał się śpieszyć, jeśli nie chciał, aby tamten utopił się w przepływającej, mętnej cieczy. Chwycił go pod pachy i brodząc po pas w wodzie przeholował w suche miejsce — już za kabiną pilotów. Był przekonany, że to bezcelowe, jednak nie mógł go tam zostawić. „Przecież serce mu bije” — wyjaśniał sobie raz po raz.

Przy wyjściu gruby Steve miał dobrą zabawę. Łapał delikwentów za co popadło, przyciągał do siebie i bezlitośnie pchał w dół. Zanim nieszczęśnik zorientował się, że woda jest dopiero trzy metry pod nim, już w niej był. Pluskali się krótko. Ci z barek sprawnie wyciągali ich na pokład. Pierwsi podchodzili do Steve’a sami i raczej nie z sympatii czy poczucia zagrożenia. Nie mieli po prostu gdzie uciekać, bo ciżba z dołu bez pardonu pchała ich do wyjścia. Po upływie kilku minut zrobiło się przestronniej. Ustały hałasy i krzyki. Kris pomógł ostatnim, którzy jeszcze nie ochłonęli, podejść pod drzwi. Tam Steve bezceremonialnie wypchnął ich na zewnątrz.

Abe zauważył, że poziom wody przestał się podnosić. Domyślił się przyczyny. To puste zbiorniki paliwa podwieszone pod skrzydłami, niczym dwa pływaki, czyniły jakie takie oparcie podtrzymując na pewien czas ciężar maszyny wolno pogrążającej się w wodzie. Po kwadransie było po wszystkim. Zostali tylko we trzech — nie licząc trupów.

— Zabić go? — spytał pokornie Grubas.

MG spojrzał mu w oczy.

— Za dużo widział — dodał tytułem wyjaśnienia Steve.

McGregor zmienił temat:

— Co z mechanikiem?

— W porządku. Załatwił się sam.

— Jak to sam?

— No… sam — na twarzy Grubasa pojawił się dziwny uśmiech. — Związałem go w odpowiedni sposób.

Kris wiedział jak tamtego związali. Przelotnie rzucił okiem w otwarte drzwi jednego z przedziałów, gdzie do tej pory przebywał ich mechanik. Najpierw powiązali mu ręce i nogi, a potem koniec pętli założonej na szyję oplątali mu od tyłu dookoła podkurczonych nóg. Z kręgosłupa zrobili kabłąk i tak go zostawili. W takiej pozycji bardzo trudno jest długo wytrzymać. Każde gwałtowne szarpnięcie powoduje zaciskanie pętli, a przecież często można to zrobić bezwiednie, prawie automatycznie, chcąc chociażby na moment ulżyć napiętym kościom kręgosłupa. Bo gdy się już zaczniesz dusić…

— On się wcale nie załatwił sam — nie wytrzymał Kris. — To ten cholerny dzikus go załatwił!

— Stul mordę — prawie słodkim głosem uciszył go MG.

— No to jak będzie, szefie? — ponowił próbę Steve.

Trzeci raz tego dnia Szczur uśmiechnął się i popatrzył na swojego skazańca. Spoglądał długo, rozkoszując się rozterkami ofiary. Dawał do zrozumienia, że właśnie rozsądza o jego „być” albo „nie być”. Kris spokojnie odwzajemnił spojrzenie i cierpliwie czekał. Nie zamierzał mu lizać butów. Pewny był jednego — tanio skóry nie sprzeda. Wiedział, że jak tylko usłyszy głoskę „t”, jego prawa noga wyląduje na brzuchu grubasa, a ręka poszuka szczęki McGregora. O reszcie na razie nie myślał.

cdn.