piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Wieś była rozległa. Chałupy jedna od drugiej daleko. Zagrody poprzetykane drogami jak pajęczą nicią. Na skraju krzyż dębowy, który każdej wiosny kobiety stroiły kwiatami. Za krzyżem, po prawej stronie jaśminowa aleja, prosto do dworku. O tej porze purpura i złoto ścieliły drogę. Jesień szybko lato przegnała, a chrust jeszcze w lesie nie zebrany, szopa na drewno nie do końca pełna. Cóż, kiedy sił brakuje.
Dworek nie zachował dawnej świetności, chylił się do ziemi, jak jego mieszkańcy. Ubogi żywot wiedli Piotr z Elżbietą i coraz gęściejsza mgła przesłaniała pamięć o młodości i dostatku. Sami byli, nawet pies z kulawą nogą do dworku nie zaglądał. Elżbieta dzień cały to przy kuchni, to w małym warzywniaku za domem się krzątała, Piotr łatał i naprawiał, co się dało, by na koniec całkiem im się dach na głowę nie zwalił. Wieczorami siadali na ławie pod kuchennym oknem i milczeli, bo i o czym tu po tylu latach jeszcze mówić można.
Piotr podniósł się z westchnieniem, zapalił światło i pogrzebaczem odsunął fajerkę.
– Żar jeszcze trzyma, może wodę na herbatę nastawić?
– Nastaw. Bawarki z mlekiem chętnie się napiję. A światło wyłącz. Prąd drogo kosztuje. Lampę naftową można zapalić. Da światła tyle, ile potrzeba.
– To i wodę do mycia w wiaderku zagrzeję. Świeżutką ze studni przyniosłem.
– I po co ze studni nosisz, kiedy z kranu można zaczerpnąć – zrzędziła Elżbieta. – Potem plecy bolą i schylić się nie możesz.
– A, bo ona inna już, jak przez te wszystkie rury przeleci. A ze studni to świeża taka, aż pachnie.
– Woda pachnie? – Elżbieta pokręciła głową. Potem patrzyła, jak Piotr niezgrabnie, szurając przydeptanymi kapciami, zakręcił się wokół lampy, dwa kubki postawił na stole, nasypał herbaty. Stęknął głośno, stawiając wiadro na kuchni.
– Dołożę do pieca, szybciej będzie. – Spojrzał na Elżbietę, szukając w jej oczach aprobaty. Zawsze tak robił.
– Dołóż. – Uśmiechnęła się pobłażliwie.
– Jutro króla Wilhelma porąbię – dodał jakby na usprawiedliwienie.
Elżbieta pokiwała ze smutkiem głową.
– Biedna stara jabłonka, nie wytrzymała ostatniej burzy. A i teraz wiatr się zerwał, słyszysz? Pewnie deszcz przyniesie. Jutro ciepłe swetry z kufra wyjmę. Przez szpary w oknach chłód się wkrada. – Wzdrygnęła się i otuliła szczelniej wełnianą chustą. Płomyk lampy zadrżał leciutko.
– To może i pierzynę czas wyjąć i przewietrzyć.
– Wyjmiemy. A pamiętasz, jak Basia mówiła, że pod pierzyną niezdrowo spać? Te, no… roztocza się w pierzu rozwijają.
– Jaka Basia?
– No ta, co z naszym Jasiem medycynę studiowała. Przykręć no lampę, po co taki duży płomień?
Zaskrzypiała drewniana podłoga, Piotr zmrużył oczy i z uwagą knot w lampie przykręcił.
– Była tu raz, pamiętasz? Nie lej tak dużo wody, mleka więcej nalej. Teraz nawet Jaś się nie pokazuje.
– Czasu nie ma. Dyżury w szpitalu i w przychodni, no i specjalizację robi. Na święta może przyjedzie. A pierzyna, to pierzyna. Pod żadną dzisiejszą kołdrą tak się nie rozgrzejesz. Wyjmiemy i dla Jasia. Może przyjedzie.
– Słoiczków mu naszykuję. Maliny w tym roku obrodziły. Sok z malin zdrowy, na zaziębienie dobry. I grzybków marynowanych weźmie. On tak lubi. Dołóż jeszcze do pieca, zimno coś dzisiaj.
– To może i w sypialnym napalić?
– Nie, nie trzeba jeszcze. A wiesz, pomyślałam stołowy odświeżyć. Ściany brudne, dawno nie malowane. I deski szczotką ryżową dobrze wyszoruję. Zawsze to choinka lepiej w czystym wygląda. Jasiowi też przyjemniej będzie w domu. Może częściej zajrzy do nas.
– To do miasta trzeba jechać po farbę. Autobusy teraz inaczej chodzą. Muszę we wsi sprawdzić. Choinkę chyba z lasu u leśniczego kupimy.
– Raz pod sam sufit była. Pamiętasz? Ale teraz mniejszą weźmiemy. Strach tak wysoko na drabinę wchodzić.
– Jutro pójdę, zamówię.
– Toż październik dopiero, czas jeszcze. Do grudnia leśniczy zapomni… A może i przepal w sypialnym. Inne powietrze zaraz będzie. Albo nie. Wiatr taki, a drzewo z drewutni trzeba przynieść. O, i deszcz pada. Popatrz, jak w szyby zacina.
Piotr podszedł do okna, rękami twarz osłonił, żeby światło lampy nie odbijało się w szybie.
– Jesień… – westchnął. – Teraz już tylko w domu siedzieć.
– A ta farba, co na stryszku stoi, niedobra?
– Na stryszku, mówisz? Sprawdzę, może się jeszcze nada. Daj kubek, umyję, bo do jutra zaschnie.
– Jaś przyjedzie, trzeba prezent pod choinkę mu sprawić. Teraz to już nie wiem, co go może ucieszyć.
– O, ja od dawna wiem. Pamiętasz ten zegarek po moim ojcu?
– Zegarek?
– No ten, na łańcuszku.
– Na łańcuszku?…
– No ten, Elżuniu, co do zegarmistrza go woziłem.
– Do zegarmistrza? Kiedy?
– Nie pamiętam kiedy, ale woziłem, bo szkiełko miał pęknięte.
– A, ten zegarek!
– No ten!
– Ten, co go doktorowi potem dałeś!
– No ten, ten! Co? Doktorowi dałem? Jak to dałem doktorowi? Któremu doktorowi?
– Naszemu. We wsi.
– Biernackiemu?
– Tak.
– Biernackiemu dałem zegarek?
– Dałeś.
– Mój zegarek po ojcu? Co ty mówisz?!
– Nie pamiętasz? Na grypę wtedy zapadłeś, a on pieniędzy nie chciał, to mu ten zegarek wcisnąłeś.
– Nic nie pamiętam…
– Ech, z gorączki prawie nieprzytomny byłeś.
– A Jasiowi tak się ten zegarek podobał. Nieraz mnie o niego nagabywał. A ja mówiłem: Przyjdzie pora, dostaniesz. O tu, w tej szufladzie go trzymałem. – Skrzyp, skrzyp, zaskrzypiała podłoga, Piotr wysunął szufladę kuchennego stołu. – Wszelki duch! Leży zegarek!
– A, bo doktor nie wziął.
– Co?! I teraz dopiero o tym mówisz?
– A kiedy miałam powiedzieć? Wiesz, mnie się wydaje, że on nie przez dyżury tu nie przyjeżdża…
– Kto? Doktor?
– Jaki doktor? Jasio.
– A przez co?
– Przez tę Basię. Ona go tak przy sobie w mieście trzyma.
– E tam.
– Mówię ci. Wtedy jak była, to kroku mu nie dała zrobić samemu. Ja mam dobre oko na ludzi. Nie bardzo mi się podobała. Jak z nią dłużej pobędzie, to całkiem o rodzicach zapomni. Myślisz, że się z nią ożeni?
– A bo ja wiem… Może się i ożeni…
– No wiesz, z tobą porozmawiać wcale nie można.
– Przecież rozmawiam z tobą, Elżuniu. Cały czas rozmawiam.
– Ale nic nie powiedziałeś!
– Co miałem powiedzieć? Prawdę mówię. Nie wiem, czy się z nią ożeni, czy nie.
– Ja nie o tym.
– A o czym? Za tobą wcale nadążyć nie można.
– Pytałam, co może Jasia ucieszyć. Nie wiem zupełnie, co mu dać w prezencie. Ty dasz zegarek. A ja?
– Zawsze wełniane skarpetki robiłaś mu na drutach. Jemu i mnie. I w ogóle całemu światu.
– O! Widzisz! Jak to z tobą porozmawiać warto! Zawsze powiesz coś mądrego! Jutro wełny poszukam w komodzie.
Piotr westchnął i przytulił mocno Elżbietę.
***
Drewniana ława jęknęła pod ciężarem. Piotr usiadł i opuścił ręce. Elżbieta odgarnęła z okna bielutką firankę.
– Ciemno. Śnieg taki, że całą drogę zasypało. Kurnik dobrze zamknąłeś?
– Dobrze, dobrze. I od furtki śnieg odgarnąłem.
– Po co? I tak nie przyjedzie. Pisał przecież.
– Wiem, że pisał. Tak na wszelki wypadek odgarnąłem. Może kto przyjdzie.
– Kto tu przyjdzie? I dzisiaj jeszcze. Każdy ze swoimi do wigilii siada.
Piotr wstał, podszedł do kuchni.
– Żar jeszcze trzyma. Może herbatę nastawić?
– Nastaw, nastaw. Napijemy się przed wieczerzą. Nie ciemno ci? Może światło zapalić?
– Nie trzeba. Lampa naftowa wystarczy. A wyjrzyj no jeszcze raz, może gwiazda pierwsza świeci.
– Jaka gwiazda dzisiaj zaświeci? Widziałeś to czarne niebo? Tylko śnieg sypie. Jak z worka. Może i dobrze, że Jaś nie jedzie. Jeszcze by się zakopał gdzie po drodze.
– Z mlekiem?
– Słucham?
– Z mlekiem chcesz herbaty?
– Z mlekiem. Jak zwykle. Takie ładne skarpetki zrobiłam. Dwie pary.
– Przykręcę lampę. Po co tak mocno ma świecić. Patrzyłaś na drogę? Bardzo zasypało?
– Zasypało, zasypało. Mówiłam przecież… Dobra herbata. Gorąca.
– Ścieżkę też?
– Co ty mnie tak pytasz?! Ścieżkę też. Sam wyjrzyj. Uważaj, herbatę wylejesz. Może w stołowym do pieca podłożysz.
– Za ciepło nie może być. Choinka szybko się osypie.
– Trzeba ostrożnie popiół wyjmować, żeby ściany znowu się nie okurzyły. Mówię ci, on przez nią został. Przez tę Basię.
– Pisał, że ma dyżur w szpitalu.
– Ech, że też ty we wszystko wierzysz… A tyle dobrych rzeczy na stole. I kto to wszystko…
– Słyszałaś?
– Jakby furtka skrzypnęła.
– Wyjrzyj. Może wiatr otworzył.
– Wiatr?
– Czekaj, sam zobaczę. Przez okno mało widać. Mrozem zaszło. Pójdę drzwi otworzyć.
– Uważaj, żeby śniegu do sieni nie nawiało.
Piotr wsunął głębiej rozdeptane kapcie. Elżbieta odprowadziła go wzrokiem aż do sionki. Drzwi skrzypnęły. Na ganku rozległ się tupot otrzepywanych ze śniegu butów.
– Elżuniu! Elżuniu! Chodź tu! Nie uwierzysz! Basia przyjechała!