piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Nie miałem ochoty spotkać go ponownie. Zachowywał się dziwnie i robił podpuchę. Kumple mówili, że dziewuchy go nie biorą i że ma oko na mnie. Nie miałem ochoty go widzieć, ale poszedłem. Telefonował, prosił. Niech go. Uległem. Co mi tam.
— Zgoda — powiedziałem. — Możesz mnie namalować, ale bez żadnych takich…
Nie dał mi dokończyć. Obiecał, że będzie w porządku, że nawet mnie nie tknie. Dobra, zgodziłem się.
Siedziałem pięć bitych godzin. Bez ruchu. Sam nie wiem, jak to wytrzymałem. Wszystko mi ścierpło, a po nim nie było widać ani cienia znużenia. Uwijał się jak młodzik, machał pędzlem i mrużył te swoje kocie ślepia, patrząc na mnie spod brwi. Wreszcie usiadł.
— No — powiedział, uśmiechając się tajemniczo. — Skończyłem.
Wstałem. Kości mi zaskrzypiały. Na wpół zdrętwiałą ręką rozmasowałem skamieniałe, zziębnięte pośladki. Aż dziw, że do tej pory nie odczuwałem tego chłodu.
— Brrr! — otrząsnąłem się, rozgrzewając połacie swego ciała ogarniętego gęsią skórką i wreszcie, po tej cholernie szybkiej rozgrzewce, podszedłem do sztalugi. Spojrzałem na płótno i zamurowało mnie.
— Aleś mnie odstawił! — nie potrafiłem ukryć podziwu i zapewne oczy wyłaziły mi z orbit. — Ja cię nie chcę! — piałem jak panienka na pierwszej randce.
— Jest twój — przerwał mi, wskazując ręką obraz.
— Jak to? Przecież chciałeś go zatrzymać. Ja miałem tylko…
— Chciałem — odparł spokojnie, wycierając ręce o połać kraciastej koszuli — ale rozmyśliłem się. Możesz zabrać. Jest twój — niby od niechcenia obrzucił mnie przelotnym spojrzeniem, zupełnie innym niż te, które dotykały mojego ciała wtedy, gdy mnie malował.
Na moment zatrzymał wzrok na moim torsie, ale tylko na moment, po czym odwrócił się do mnie tyłem, jakby chciał powiedzieć:
— No, stary, wrzucaj na siebie ciuchy, bo twój tyłek prowokuje.
Przytargałem portret do domu, powiesiłem obok wyrka i wpatrując się w niego, usnąłem. Miałem cholernie dziwny sen. Portret ożył. Ten z płótna, zszedł do mnie, do łóżka, wcisnął się pod kołdrę i…
Obudziłem się zlany potem i wściekły. Polazłem na jakieś piwo. Po drodze komuś nawtykałem, Bóg raczy wiedzieć za co, i wróciłem późno. Spojrzałem na ścianę. Portret wisiał na swoim miejscu. Władowałem się do wyrka i cześć.
Znowu śniło mi się to samo, co przedtem. Teraz wyskoczyłem z wrzaskiem na zimną podłogę, stanąłem przed portretem, zerwałem go ze ściany i cisnąłem pod szafę.
— W cholerę z tobą, posil się kurzem — mruczałem, wciskając się pod kołdrę.
Uspokojony nakryłem głowę poduszką. Na nic się to zdało. Senna zmora znowu mnie dopadła. Pachnący farbą chłopaczek, moje lustrzane odbicie, znowu mnie tulił do siebie, obejmował i nawet szeptał coś prosto w ucho.
Byłem wykończony. Wykończony i wybudzony w środku nocy. Usiadłem, odruchowo spojrzałem na ścianę i… przeraziłem się, że mam zwidy!
— Jasny gwint! — przetarłem oczy. — To niemożliwe, po kilku piwach?
Patrzyłem na ścianę jak osłupiały, bo chociaż nie było na niej płótna z moją podobizną, przecież leżało pod szafą, widniał na niej, doskonale oświetlony światłem neonów bijących z ulicy, mój nagi wizerunek. Mój, jak pragnę zdrowia, tyle że miał jakieś dziwne oczy. Dziwne, bo podobne do oczu tego, który go namalował.
Jak furiat rzuciłem się na tę ścianę i nożyczkami, które znalazły się w zasięgu mojej ręki, zacząłem ją skrobać i dźgać. Gipsowy pył zasypał mi twarz. Wyskrobałem wszystko, aż do tynku.
— I dobrze! — zaspany nakryłem twarz poduszką. — Wreszcie się wyśpię.
Nazajutrz, ku mojemu przerażeniu, znowu byłem na ścianie, a raczej na chropowatej, tynkowej warstwie, przez którą tu i ówdzie wyzierały ostrą czerwienią cegły. Pomyślałem, że to jakaś delirka, że koniec, że zwariowałem. Podbiegłem do okna. Za nim wszystko było w porządku. Te same domy, ulica i skwer. Ten sam dziadek z trzęsącym się ratlerkiem wyprowadzającym go na spacer, stara kobieta grzebiąca za resztkami w śmietniku. Wszystko było jak zwykle, tylko moja ściana nie. Coś tu nie grało.
Zrozpaczony stałem przed nią dobre kilkanaście minut i myślałem, co zrobić. Nie mogłem tego wydrapać, to może zamalować? Jasne! Zamalować, ale czym? Nic takiego nie miałem w swoim skromnym „em”, więc dałem spokój z tym pomysłem. Ale miałem telefon. Złapałem za słuchawkę i nawtykałem temu zakichanemu artyście, ile wlazło. Nawrzeszczałem na niego, że eksperymentuje na mnie, wymyśla jakieś szatańskie sztuczki, że kto go tam wie, czy mnie nie zahipnotyzował… Kiedy skończyłem zapadła cisza, a po chwili usłyszałem coś, co mnie kompletnie przytkało.
— Nie pajacuj — powiedział całkiem spokojnie. — Twoja ściana jest czysta, nic na niej nie ma.
— Jak to: „nie ma”?! Przecież widzę! — odzyskałem głos.
Zaraz po tym usłyszałem jego czysty, beztroski śmiech.
— Widzisz to, co chcesz widzieć — powiedział ciepłym, balsamicznym głosem. — I odczuwasz to, co chcesz odczuwać. Tyle, że przed samym sobą nie umiesz się do tego przyznać.
Rzuciłem słuchawkę. Mój wzrok trafił w lustro. Spojrzałem w nie. Spojrzałem we własne oczy. Powiedziały mi, że jestem tchórzem.
sierpień 2000