piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
— Stało się coś?
Ze snu się szybko zrywa, podejrzeniem trwożliwym ugodzony.
— Nic. Straże jeno konnych dostrzegły.
— Skradają się?
— Gdzieżby tam! Równym szykiem wprost na nas idą. Mają proporce, a na wierzchu strojne odzienie. Znak to nieomylny, że ani podstęp ich ku nam nie wiedzie, ani drogi nagła utrata. O zakład staję, że to od pana starosty kamienieckiego drużyna, której, obym się nie omylił, sam mości Hryńko Daniłowicz przoduje.
— Za wiele chcesz się domyślać, mój Grzegorzu — przerywa mu uspokojony — a mało się do rzeczy istotnych przysługujesz. Wyskocz tamtym na przeciw, grzecznością jaką zabaw, przytrzymaj chwilkę dłuższą, aż ja sam się przygotuję.
W lustrze wody, która osad nocy z twarzy zmywa, resztkę snu urwanego nagle dostrzega. A stał na wodzie szałas lichy. Gdy opodal ciągnął, starucha z niego wyszła z czołem w bruzdy pooranym. Rękę mu wzięła, w oczy jak wilk zaglądnęła i cicho rzekła:
— Pieczęć twoja, synu, choć nad innymi góruje, pośród nieba nocnego błądzi. Księżyc na niej jednym jeno końcem jaśnieje, jako życie twoje przez połowę blasku ucięte. Jedna gwiazda mu do drogi przydana, lecz twój wzrok pośród tych gwiazd, co krótkim błyskiem noc przecinają rychło zbłądzi. Dumny jest, kto pieczęć taką nosi, ale duma to krótka, losem zgubnym obarczona. Miej się stale na baczności przed tym, co w powietrzu mieszka. Jeśli gołębica leśna na oknie twym siędzie, tedy sycący spokój alkowy ci pisany. Jeśli zasię ptak czarny, bezpióry, ostrym szponem w ramieniu ci utkwi, tedy ciebie inni i nie do łożnicy z szat rozdziewać będą. Ród twój mnogim korzeniem po kraju całym się rozejdzie. Nie on ci jednak takiej chwały przysporzy, jak plon owoców żywota twego. Kamieniec, moc nasza i opoka, co ją twardym obejmujesz ramieniem, cztery wieki mężnie stać będzie na ostatniej koronnej rubieży i pierwszym wiary łacińskiej przedmurzu. Nagrobka ci nigdzie nie postawią, jak tylko w kruchej ludzkiej pamięci. Tedy niechaj to, co życiu służy ma w tobie opiekuna przed tym, co nas w mierzwę zamienia.
— Poznałaś mnie starucho — szepce zdumiony i dalej mówić każe, ale giermek podbiega i butem wodę mąci.
— Już są tutaj. Zwłoki nijakiej dać nie chcieli, tylko waszej miłości oczekują.
* * *
Wreszcie ten, co pod najwyższą chorągwią ciągnął przed nim staje i głośnymi odzywa się słowy.
— Od pana mego, Witolda, wielkiego kniazia litewskiego, dla prześwietnej sławy Spytka z Melsztyna wojewody krakowskiego, kasztelana wiślickiego, samborskiego i tarnowskiego, pismo przywożę, pokłon i pozdrowienie.
Zaraz też na ustronie schodzą, on zaś milczy i tylko wieści przywiezionej cierpliwie wysłuchuje.
— Jakoż stawił się w Trokach chan Tochtamysz, ze starszyzny tatarskiej wydalony i pokornie upraszał się o wsparcie u dobroczyńcy mego, aby utracone łaski odbić, za co pomoc w zgnębieniu wrogich sobie plemieńców obiecywał. O wielkich teraz swarach pomiędzy nimi donosił. Tak tedy słysząc, że żadnej zgody pomiędzy pogańskimi komesami nie ma, zamyślił sobie kniaź wielki, by z Bożą Opatrznością i pomocą zwołanego zewsząd rycerstwa odrzucić Scytię od granic naszych. A osadziwszy na jej tronie wygnańca, przyjazną nam ją uczynić. Pomny na swe victorie, dopiero co odniesione nad Hadżi i Kutłuk – bejem, Ruś Moskiewską ze zwierzchności tatarskiej wyrwać zamierza i naszą ją otoczyć. Przeto plan stosowny układając, o udział waszej miłości się dopomina.
Zbiera myśli pośpiesznie i nawet skończyć mu nie daje.
— Nowa wojna z Ordą, powiadasz. Wiesz, co król pan na to?
— Jest raczej przychylny. Już zaciąg ochotny z Korony do armii Witolda ogłosił.
— Dobrze to. A królowa?
Tamten milczy chwilę, a potem cicho z siebie wyrzuca.
— Boi się, bo klęskę czuje. Krwi chrześcijańskiej na próżno przelewać nie chce.
* * *
cdn.