sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Pierwszy rok przesiedziałem w Tarnowie, następny we Wronkach, potem pół roku w Warszawie, aż wreszcie wylądowałem w Krakowie na Montelupich.
W Tarnowie miałem zaszczyt siedzieć między innymi z czterokrotnym mordercą psychopatą, który codziennie na dzień dobry walił mnie pięścią w twarz, a na dobranoc musiałem się tak nadstawiać, aby mu było wygodnie dać mi kopa w taki sposób, że wpadałem prosto na swoją pryczę.
We Wronkach w czteroosobowej celi miałem zaszczyt siedzieć z oprychem skazanym za kilkanaście włamań z rozbojem i dwoma kieszonkowcami pedałami.
Naturalnie musiałem zostać lokajem oprycha, ale tym razem przynajmniej ja nie byłem bity – tylko kochankowie.
W Warszawie trafiłem na politycznych. Byli to dwaj KOR-owcy i jakiś niesympatyczny mrukowaty gość, którego zwinięto podczas nielegalnego przekraczania granicy. Siedział jako polityczny, ale my podejrzewaliśmy, że po prostu był przemytnikiem lub w swoim szemranym półświatku komuś się tak naraził, że wolał zwiewać.
Tamte znajomości nie na wiele mi się w późniejszym życiu przydały, no może poza paroma sztuczkami, których nauczyłem się od kieszonkowców.
W Krakowie – stolicy polskiej kultury – wreszcie poznałem ciekawe towarzystwo, a poza tym miałem to szczęście, że ponieważ byłem spokojnym pensjonariuszem, to co dwa tygodnie mogłem mieć widzenie. W tych ciężkich chwilach odwiedzała mnie Zula przynosząc paczki i pociechę duchową, która pozwalała mi jakoś przetrzymać aż do następnego widzenia.
Siedzieliśmy w piątkę i na dzień mojego zakwaterowania stan osobowy celi składał się z następujących osób:
Józek – kierowca ciężarówki, który kiedy nakrył swoją żonę z gachem, najpierw ich sprał, a potem osobiście zawiózł ich do szpitala, gdzie nagich i nieprzytomnych wrzucił do izby przyjęć. Po tym zdarzeniu wylądował w knajpie, gdzie urwał mu się film. Nie pamiętał, że wsiadł do szoferki, a potem walnął w przystanek tramwajowy ciężko raniąc cztery osoby.
I tak miał szczęście, że żadna z ofiar nie zmarła, więc dostał jedynie sześć lat.
Alek był księgowym, który zdefraudował kupę kasy w dużej państwowej firmie. Zrobił to z czystej głupoty. Po prostu mając już dość swojej ciągle gderającej żony w czterdziestym siódmym roku życia uwikłał się w romans z sekretarką własnego szefa. Notabene, franca sypiała zarówno z szefem, jak i z księgowym i z obu równo ciągnęła kasę. Trwało to dobre dwa lata i w rezultacie sama podkablowała swego starego kochanka, kiedy zagięła parol na nowoprzyjętego młodego kierownika transportu. Alek dostał osiem lat i przepadek majątku wraz z rozwodem.
Janek był małym piździelowatym, trzydziestoparoletnim donosicielem. Leżało to tak głęboko w jego lilipuciej naturze, że wreszcie wpadł we własne sidła. Po prostu mała wredna wesz swoje donosy zaczęła już wymyślać bez sprawdzania faktów, a nawet dla większego efektu zaczęła podrzucać bliźnim sfałszowane dowody. Jego ofiarą w mniejszym lub większym stopniu mógł stać się dosłownie każdy, z kim Janeczek się zetknął, gdyż robienie komuś świństw było jego naturalnym hobby. Naciął się jednak, gdyż trafił na sąsiada tajniaka, który – kiedy się spostrzegł z kim ma do czynienia – zaprosił go kiedyś do siebie na wódkę i niby się spił. Kiedy udawał nieprzytomnego, to spod przymkniętych powiek zaobserwował, że Janeczek zaliczywszy już wszystkie szuflady i kredensy grzebie w osobistej bieliźnie jego żony, będącej chwilowo na wczasach. To już mu wystarczyło, aby Janeczka zakuć w kajdanki i zadzwonić po swoich kolegów na milicję. Janeczek twierdzi, że tajniak oskarżył go o zwinięcie mu przy poprzednim pijaństwie grubszej gotówki oraz biżuterii. Było to wierutne kłamstwo, gdyż nigdy wcześniej nie był u niego w mieszkaniu, a jak go zabrali na komisariat, to tajniak chyba wszedł do jego mieszkania i podrzucił przeciw niemu dowody. Janek mówił, że jak go skuwali, to wypadły mu klucze, więc tajniak mógł się dostać do mieszkania nie naruszając zamków. Ponieważ nawet w kryminale nie mógł się pozbyć wrednych cech swego charakteru czyli donosów i krętactwa, więc w jego opowieść i tak nikt nie wierzył. Tym bardziej, że za taki drobiazg zafasował aż sześć latek.
Robert był z zawodu alfonsem. 188 cm wzrostu, 110 kg wagi, wrodzony sadyzm i chamstwo dawały mu w pełni predyspozycje do tego, aby być niemianowanym przywódcą celi. Dostał dwadzieścia lat za skatowanie dwóch prostytutek, z których jedna została kaleką i do połowy była sparaliżowana, a druga zmarła w drodze do szpitala nie odzyskawszy przytomności.
Nikt mu się nie sprzeciwiał, a ja spróbowałem tylko raz, kiedy chciał po raz pierwszy zerżnąć mi dupę. Na nic się zdał mój sprzeciw, gdyż i tak mnie zerżnął, a ja po pobiciu wylądowałem na dwa tygodnie w przywięziennym szpitaliku. Robert siedział z nas najdłużej, bo w poprzednich dwóch zakładach karnych sześć lat, a tutaj już piąty rok.
Na wychodnym był księgowy. Jakoś miał pecha, bo omijały go wszystkie przedterminowe zwolnienia i amnestie, a do końca odsiadki zostało mu tylko pół roku.
Te pół roku dzięki Robertowi były najgorsze w mojej karierze kryminalisty. Alfons rządził nami tak, jakbyśmy byli dziwkami w jego prywatnym burdelu. Poza tym, że był skończonym i ograniczonym umysłowo debilem, to na dodatek okrutnym zboczeńcem i sadystą.
Właściwie nie wiem, co sprawiało mu większą przyjemność, znęcanie się nad resztą współwięźniów fizyczne czy też moralne. Na co dzień rżnął dupę księgowemu i nawet specjalnie się nad nim nie pastwił, gdyż ten pogodził się z losem cioty. Każdego wieczora Alek nie wchodził na swoje pięterko, tylko pokornie czekał przy parterowej pryczy Roberta.
Robert kładł się na wznak, odrzucał derkę, zdejmował gacie i prawił mało twórcze kazania biednemu Alkowi.
– No księgowy! Niedługo wychodzisz i będziesz tęsknił za moim kutasem. Nic, kurwa, nie masz i żadna dupa nie będzie cię chciała. Jesteś stary i łysy, więc żaden pedał się za ciebie nie weźmie. Popatrz, jaki ja jestem litościwy. Pozwalam ci robić dobrze mojemu małemu i rżnę twój odbyt tak, że zwieracz już masz na wykończeniu. Za jakieś pięć lat, za każdym razem, kiedy popuścisz w gacie, przypomnisz sobie, jaka to była dla twojej dupy rozkosz.
Potem łapał Alka za resztki włosów i przyciągał mu łeb do swych klejnotów, przestrzegając go za każdym razem:
– Tylko delikatnie i pomalutku, bo ci zęby wybiję!
Po chwili wrzeszczał: – Wypnij to śmierdzące dupsko! – i wstawał z pryczy. Na ten rozkaz Alek szybko ładował się na jego posłanie, wypinał wysmarowany kremem tyłek i poddawał się bezwolnie codziennemu rytuałowi.
Z nami było nieco inaczej. Raz w tygodniu w sobotę nikt z pozostałych nie był pewny swojej kolejki, gdyż zależało to wyłącznie od widzimisię Roberta. Alek miał „wolny dzień”, więc spał spokojnie, a około północy któryś z nas dostawał w mordę tak, że momentalnie się budził i wtedy nasz „pan i władca” wyciągał delikwenta z łóżka, zrywał z niego portki i załatwiał od tyłu. W sumie i tak byliśmy zadowoleni z tego, że nie musieliśmy obciągać mu druta. Zastanawialiśmy się, kogo zrobi swoją nadworną kochanką, kiedy Alek nas opuści. Doszliśmy do wniosku, że na pewno wsadzą nam kogoś nowego i ten będzie nową atrakcją dla Roberta i może zajmie miejsce księgowego.
Alek ostatnie dni jakie zostały mu do odsiadki przebeczał. Po prostu był w fatalnej sytuacji psychicznej, nie miał rodziny, nie miał przyjaciół ani kumpli i nie miał gdzie mieszkać. Wiedziałem, że ze mną, kiedy ten dzień nastąpi, będzie podobnie. Kiedy w listopadowy wtorek żegnał się z nami, popłakał się jak dziecko, a to alfonsowate bydle kazało mu jeszcze przed wyjściem z celi zrobić sobie dobrze.
Już po dwóch godzinach zjawił się nasz nowy lokator. Miał trzydzieści osiem lat, pochodził z Podhala z małej, ale bogatej wioski i przyszedł do nas z Tarnowa, gdzie odsiedział pierwsze dwa lata za pobicie na weselu swej siostry pięciu osób, w tym jednej ze skutkiem śmiertelnym. Tak jak w tym góralskim kawale:
– A on wstał?
– Wysoki sądzie, ni miał prawa.
Chociaż wszyscy świadkowie twierdzili, że to oni na niego napadli i że działał w obronie własnej, dostał osiem lat.
Miał na imię Józek i aby się nam nie myliło z kierowcą, nazwaliśmy go Baca. Był to poczciwy chłop, który miał żonę i troje dzieci, no i na dodatek pecha. Można go było do rany przyłożyć, byleby go nie wkurwić.
Nasz alfons uważnie obserwował go całe popołudnie, gdyż widocznie bał się nieco o swoją pozycję w celi. My także byliśmy ciekawi jak się sprawy potoczą, a zwłaszcza po tym jak wieczorem przed snem Baca uklęknął i zaczął się modlić.
Tej nocy był spokój, ale wszyscy wyczuwaliśmy napiętą atmosferę zbliżającej się konfrontacji.
Przez trzy dni Robert czujnie obserwował każdy krok Bacy i jego zachowanie. Zauważyłem nawet, że ukradkiem porównuje swoje umięśnienie ciała z bicepsami górala. Alfons był wyższy od Bacy o pół głowy i na pewno ważył o jakieś dziesięć kilogramów więcej.
W sobotę czekaliśmy na burzę z piorunami. Baca nieświadom niczego zachowywał się tak jak zwykle, natomiast im bliżej wieczoru, tym bardziej Robertowi zaczynały zaciskać się szczęki.
Wieczorem jak zwykle Baca po zgaszeniu światła pomodlił się, położył i zachrapał, a my nie mogliśmy zmrużyć oka. Moja prycza była na dole pod Bacą. Przed północą Robert wstał i podszedł do mnie. Tym razem nie dostałem w mordę, tylko złapał mnie za poły bluzy i zwlókł z pryczy na podłogę.
– Twoja kolej. Smaruj dupę, żebym se kutasa nie obtarł.
Tym razem się postawiłem.
– Odpierdol się zboczeńcu! Księgowego już nie ma, więc sam sobie wal konia i niech ci się nawet nie marzy, że ktoś z nas będzie następną ciotą.
W pierwszym momencie zaskoczyłem go, ale nagle się w nim zagotowało. Podniósł mnie w górę i rzucił o ścianę. Upadłem na beton, a Robercik w furii zaczął mnie kopać wrzeszcząc:
– Co to jest, kurwa! Jeszcze się przekonacie skurwysyny, kto tu rządzi! Będziecie, kurwa, chodzić jak szwajcarskie zegarki. Będziecie mi druta ciągnąć na rozkaz i dupy dawać wtedy, kiedy mam na to ochotę, nawet trzy razy dziennie. Na czczo i w nocy też.
W tym momencie zobaczyłem w mroku, jak przygotowuje się do potężnego kopa, więc zwinąłem się w kłębek zasłaniając głowę i twarz rękoma. Czekałem w napięciu, lecz zamiast kopnięcia usłyszałem huk. Kiedy otwarłem oczy, zobaczyłem jak Robert odbija się od piętrowej pryczy i nadziewa się nosem na następny cios Bacy. To, co potem nastąpiło, było tak szybkie, że nie sposób było policzyć ilości krótkich zwartych uderzeń. W pewnym momencie Baca odskoczył jakieś dwa kroki do tyłu i wyprowadził kopa prosto w Robertowe jaja, a kiedy ten z jękiem zgiął się w pół, dostał potwornego lewego haka w podbródek. Przez moment wydawało się, że utrzyma się na nogach, lecz po sekundzie przygrzał mordą prosto w posadzkę tracąc przytomność.
Baca jak gdyby nigdy nic wrzucił alfonsa na posłanie, wylał mu dzbanek wody na łeb, a widząc że trzeźwieje, strzelił mu jeszcze na dokładkę pięścią w wargi, które momentalnie rozkrwawiły się o zęby.
Robert jęczał całą noc, a rano zobaczyliśmy efekt jego nocnych zalotów i bliższego kontaktu z Bacą. Wyglądał okropnie. Jego gęba była podobna do maski. Spuchnięte, zakrwawione i sine murzyńskie wargi, szparki zamiast oczu w przepięknej fioletowej otoczce, coś w rodzaju zgniłego kartofla zamiast nosa i w tyle na czaszce duży krwawy skrzep, widocznie po tym jak walnął głową o górną pryczę.
Nie odzywał się i jakoś skurczył się w sobie. Nie wiem dlaczego, ale wydawało się, że jest o połowę mniejszy.
Nic złego nie mogę powiedzieć o służbie więziennej. Byli w porządku. Nie mieszali się do wewnętrznych konfliktów i woleli, jak pensjonariusze załatwiali je między sobą. Bezpośrednio nie dawali tego po sobie poznać, ale wydawało się nam, że nie darzą Roberta szczególną miłością. Byliśmy bardzo ciekawi, jak zareagują na jego wygląd.
Kiedy klawisz wywołał nas na apel i zobaczył jego mordę, uśmiechnął się tylko pod nosem. Prawdopodobnie powiedział o tym swoim kolegom, bo przez cały dzień ktoś z personelu, pod byle jakim pretekstem przychodził oglądać naszego delikwenta. W poniedziałek Robert został wezwany do naczelnika i być może poskarżył się nawet, ale efektem tego spotkania było to, że przestał już być starszym celi, a jego miejsce zajął Baca.
We wtorek do naczelnika wezwano Bacę. Naczelnik widocznie sprawdził pozytywną opinię na temat więźnia z Tarnowa i przesunął mu początkowy termin widzenia z rodziną z dwóch miesięcy na jedne odwiedziny co cztery tygodnie.
Naprawdę Baca stał się naszym wybawieniem. Nie dość, że został pupilkiem naczelnika, to również klawiszy i w związku z tym mógł niejedno dla nas załatwić. Robercik natomiast od tej pory miał przesrane. Po pierwsze nikt z nas się do niego nie odzywał ani słowem poza Bacą, ponieważ teraz alfonsik został głównym sprzątającym celę. To ktoś – czyli Baca, musiał go od czasu do czasu opierdalać, czyli rozmawiać z nim służbowo. Tak więc na własne oczy mogliśmy zobaczyć niesamowitą i błyskawiczną przemianę władczego skurwysyna w szmatę.
Baca był cieślą i stawiał góralskie chałupy, a poza tym był złotą rączką, toteż wkrótce jego liczne talenty wykorzystywano w całym zakładzie karnym. Został po prostu naczelnym konserwatorem oraz głównym naprawiaczem wszystkich urządzeń. Kiedy jeszcze załatwił naczelnikowi kupno za grosze chaty w jego rodzinnej Buczynie, był już chyba najbardziej wpływowym pensjonariuszem w zakładzie.
Długie i częste rozmowy z Bacą zbliżyły nas bardzo do siebie. bardzo. Także dzięki jego protekcjom zacząłem prowadzić bibliotekę więzienną, co wreszcie trochę odpowiadało moim zainteresowaniom. Kiedy dowiedział się, że po wyjściu nie będę miał kompletnie nic, nie tylko żadnego zajęcia, pieniędzy, rodziny ani mieszkania, ale że zostanę bez środków do życia, koniecznie postanowił mnie wyswatać z jakąś „dobrą partią”.
– Musę znajść ci taką babę, co bedzie kciała inteligenta profesura, a bedzie miała duzo piniądzów, cobyś mioł spokojny zywot.
Chyba wiem już, za kogo cię wydać. Jak nie chcesz, to dupczyć jej nie musisz, jeno dwa razy do roku, bo mówisz, ze cię ku babom nie ciągnie. A ona będzie dumna, co ma takiego profesora, a najbardziej jej ociec, co jej nie może wydać, choć babie stuknęło już trzydzieści pięć lat. On wam nawet w Krakowie mieszkanie kupi i jaką brykę, cobyśta mogli raz na cztery niedziele przyjechać do rodziny, aby was mogli wszyscy we wsi pooglądać, co to za karjerę córuś zrobiła.
Nie brałem poważnie tych rozmów, ale nie przeszkadzały mi jego plany. Baca był poczciwym ojcem rodziny. Kochał swoją żonę Maryśkę i córy. Najstarsza miała siedemnaście lat, druga czternaście, a najmłodsza akurat miała iść w tym roku do komunii i właśnie to było jego największym zmartwieniem. Baca umiał się znaleźć w każdej sytuacji. Potrafił się dostosować do dobra i do zła, do biedy i do bogactwa. W życiu przeszedł zarówno wzloty jak i upadki. Kryminał nie był tym, co by go mogło załamać, ale to że jako dobry katolik nie mógł uczestniczyć w tak ważnej uroczystości rodzinnej jak komunia, spędzało mu sen z powiek.
Cztery lata temu Baca wybudował nowy dach na kościele, kiedy ten spłonął od pioruna. Że wybudował to jeszcze nic, ale zrobił to za darmo i dał na to nawet własne drzewo na więźbę, a to już była naprawdę duża sprawa. Kiedy naczelnik zaczął jeździć do Buczyny i załatwiać urzędowe sprawy związane z chałupą, którą mu Baca naraił, to ksiądz proboszcz wraz z wójtem osobiście odwiedzili go i prosili dla niego o przepustkę na uroczystość Pierwszej Komunii Świętej.
Naprawdę naczelnik był równym chłopem i musiał dobrze pogłówkować, jak to oficjalnie ugryźć. Pewnego dnia wezwał do siebie Bacę i oznajmił mu, że załatwił dla niego dwa dni wolne, ale jeżeli nie wróci na czas, to po pierwsze będzie to traktowane jako ucieczka, za którą dostanie dalsze pięć lat, a po drugie zaprzepaści możliwość złagodzenia wyroku i skrócenia obecnej kary.
Baca był tak szczęśliwy, jakby wygrał szóstkę w totka. Przed wyjściem zabrał na bok Roberta i coś mu szeptał do ucha. Wprawdzie nie wiedzieliśmy dokładnie co mu przekazał, ale po tej rozmowie alfons był tak blady na gębie, jak śmierć na wczasach i nie mógł powstrzymać drżenia rąk.
W tych czasach raczej nieczęsto zdarzały się takie sytuacje jak wyjście na przepustkę, a ponieważ Baca miał szczególne względy u personelu i poważanie wśród współwięźniów, więc jeden z cwaniaczków wymyślił hazardowe zakłady. Były tylko trzy możliwości do obstawiania:
a) nie wróci
b) spóźni się
c) wróci na czas.
Większość stawiała na pierwszą, sądząc chyba po sobie, że gdyby się stąd wyrwali, to inaczej niż siłą na pewno nikt by tu nie wrócił. 35% stawiało na spóźnienie, a tylko 9,5%, że zdąży na czas. Co ciekawe, jak się później okazało, nawet niektórzy klawisze potajemnie wzięli udział w zakładach.
Chociaż należałem do tej mniejszościowej grupy, wydawało mi się, że już na tyle dobrze poznałem Bacę, że słowo dane naczelnikowi jest dla niego święte.
W poniedziałek o ósmej rano mijał umówiony termin. Byliśmy już po obchodzie i śniadaniu, a do rozstrzygnięcia zakładów zostało tylko piętnaście minut. Wszyscy na piętrze skupili się przy kratach, na migi przekazując sobie podwajanie stawek. Teraz już 70% stawiało na to, że Baca nawiał.
Tuż po ósmej usłyszeliśmy w korytarzu jakiś ruch i krzyki, a po chwili zobaczyliśmy, jak Baca trzymając pistolet przy głowie strażnika prowadzi go przed sobą. Za nimi paru innych strażników z wyciągniętą bronią krzyczało coś jeden przez drugiego.
Baca doszedł do naszej celi i zawołał, żeby go wpuścili. Szybko doskoczył klawisz z kluczami i otworzył drzwi. Baca wypchnął strażnika i wskakując do celi kopnął po podłodze pistolet na zewnątrz, równocześnie zatrzaskując za sobą kratę. Usłyszeliśmy dźwięk przekręcanego klucza, a Baca padł jak długi na pryczę i momentalnie zachrapał.
Jechało od niego gorzałą tak, że od samego zapachu można się było nawdychać jakieś półtora promila.
Po trzech godzinach przyszli po niego. Zobaczyliśmy go dopiero po dwóch dniach, bo jak się okazało dostał czterdzieści osiem godzin karceru.
Wyglądał całkiem nieźle. Wyspany i wypoczęty opowiedział nam wszystko z detalami. Naturalnie impreza pierwszokomunijna góralskim zwyczajem nie mogła się obyć bez gorzały, więc Baca przez te dwie doby na zmianę pił, dupczył swą starą, trzeźwiał i powtarzał ten cykl od nowa, aż do czwartej nad ranem w poniedziałek. Kwadrans po czwartej przyjechała umówiona taksówka, a ponieważ taksiarz też był na kacu po imprezie, więc przed Myślenicami nie wyrobił zakrętu, otarł się o tira i wylądował w rowie. Na szczęście nikomu nic się nie stało, a Baca wyskakując z auta zatrzymał jakieś BMW, doskoczył do kierowcy, przyłożył mu kozik do gardła i krzyknął:
– Jedź, kurwa, ile tylko masz w garach na Kraków! Bo jak się, kurwa, będziesz opierdalał, to zadźgam.
Wystraszony facet zawiózł go grzecznie pod sam kryminał i zdziwił się, kiedy Baca wcisnął mu na pożegnanie zwitek banknotów w rękę. Wartownik, który także brał udział w zakładach i naturalnie postawił na to, że Baca się spóźni, kiedy zobaczył, że jest za pięć ósma, chciał go przetrzymać te parę minut, żeby się jeszcze załapać na jakieś grosze z wygranej. Ale Baca niewiele myśląc, dał mu w mordę, rozbroił i poprowadził przed sobą aż pod celę. Byłaby z tego okropna chryja, ale ponieważ Baca był powszechnie lubiany zarówno przez personel jak i „kuracjuszy”, to nie wytoczono mu żadnej nowej sprawy, tylko wszystko rozeszło się po kościach i stało się powszechną anegdotą.
W sumie, jak się potem okazało, wyszło mu to na zdrowie, gdyż stał się bohaterem niczym miejscowy Zorro. Zyskał także przychylność personelu, bo kiedy dowiedział się od klawisza, że wartownik, którego rozbroił, ma być wywalony z pracy, poprosił o widzenie z naczelnikiem i wybłagał, aby go nie karał.
Ponieważ jednak jakieś konsekwencje trzeba było wyciągnąć, przesunięto go z pracy wartowniczej do służby wewnętrznej. Wyszło nam to na dobre, bo kiedy on miał dyżur, to naszą celę traktował ze szczególną protekcją, przynosząc nam zawsze jakieś smakołyki i papierosy.
Przez cały czas pobytu starałem się o rewizję wyroku. W poprzednich zakładach nawet nie miałem szans, aby moje pisma i prośby doszły do adresata i jestem przekonany, że regularnie lądowały w koszu. Dopiero w Krakowie i chyba także dzięki Bacy i jego wpływowi na naczelnika, moja korespondencja zaczęła przynosić skutki.
Jak się potem okazało, towarzysz Burzyński – nie wiem na skutek czego – popadł w niełaskę i jego małżonka straciła swoją pozycję wszystkomogącej i wszechwładnej.
Ojciec mojego studenta, przez którego podpadłem na uczelni, zwiał wraz z rodziną za granicę i tym samym został wyklęty z socjalistycznej społeczności jako wróg klasowy, szpieg i zdrajca. Stałem się więc tym, który jako pierwszy poznał się na tej rodzince. Przypuszczam więc, że te okoliczności – jak również dobra opinia wystawiona przez naczelnika – spowodowały, że odbyła się rewizja mojego procesu. Odpadły sprawy polityczne, gdyż właśnie na tego studenta, przez którego podpadłem, zwalono, że z zemsty podrzucił mi te wszystkie pisemka, książki i ulotki. Pozostała tylko sprawa usiłowania gwałtu i zastosowania przemocy fizycznej wobec niewpływowej już zresztą kobiety.
Zastosowano zmniejszenie kary do sześciu lat do odsiedzenia, do końca których zostało mi jeszcze dwa tygodnie. Pomimo tego, że Wielkanoc spędziłem w więzieniu, ostatnie dni wcale mi się nie dłużyły i mogę nawet powiedzieć, że były całkiem przyjemne i wesołe. Ponieważ byłem już na wylocie, z Zulą miałem w tym okresie aż dwa widzenia. Ucieszyła się bardzo, że wychodzę i wzięła mi miarę, aby mi kupić jakiś garnitur. Zapewniła mnie, że robi sobie dwa tygodnie wolne, aby się mną zająć, odżywić i doprowadzić do formy. Ustaliła, że musi się postarać o jakieś zajęcie dla mnie i będziemy mieli dużo czasu, żeby przemyśleć, co dalej robić z moim zwichniętym życiem.
cdn.