piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Opowiadanie pt. Buty w 2006 roku otrzymało w Konkursie Małych Form Literackich w Nałęczowie wyróżnienie i medal Żeromskiego za poruszone przez autorkę kwestie społeczne, tak bliskie temu pisarzowi.
Rozmyślania Marii Guzik nad ludzką pielgrzymką przez życie, zaowocowały dalszymi częściami. Przeprośna Górka i Rzeczywistość w wirtualnych listach są „próbą wyjścia ze starych butów”. Tak powstała książka pt: Pielgrzym a buty.
Nie znają dróg przeznaczenia,
Nie wiedzą, dokąd ich zaprowadzą.
Nie wiedzą, jakie odcisną piętno.
Liczą, że ich nie zawiodą.
Wojciech Pestka
Buty są tu najważniejsze… Setki par w różnych odcieniach i fasonach poruszają się wstęgą ciemnogranatowej szosy okolonej zewsząd jasną zielenią pól, to znów niknącą wśród ciemnej zieleni lasów. Słychać ich stukanie, pukanie i klapanie… Wokół rozlega się śpiew młodych i niemłodych już głosów: My idziemy, idziemy do matki…
Tak wykorzystywane buty to ewenement we współczesnej Europie. Dobrze, że w ogóle te buty są… Do niedawna wśród tych ludzi wcale ich nie było. Kiedyś były na obydwie nogi identyczne. Wtedy powiedzenie: — jesteś głupi jak but z lewej nogi wcale nie miało sensu. Jeszcze wcześniej Rzymianie je udoskonalili i wzmocnili podeszwy metalowymi gwoździami. Do kościoła niosło się je zawieszone na kołku, by ubrać je przed ołtarzem. Nawet do szkoły, aż do roku 1956, chodziło się na bosaka, nawet po ściernisku, biegało się i chodziło bez nich. Bose nogi tych ludzi są przez pokolenia zahartowane.
Tu, na pielgrzymce, buty są potrzebne, są najważniejsze. Mimowolnie rzucają się w oczy. Często są czarne. Czarny… to też kolor, ma odcienie, ba, pełen zakres odcieni! Inne barwy są w większości. Niektóre buty jak baletnice — mięciutko stąpają ledwie dotykając podłoża. Inne człapią ciężko obutymi w siebie strudzonymi stopami. Są wśród nich mało użyteczne ozdobne klapki oraz sportowe adidasy, zazwyczaj tanie podróbki; są też Jezusowe sandały. Ksiądz Jarek ma właśnie takie wygodne sandały. Idzie stąpając leciutko, podrygując w rytm muzyki. Chłopcy żartują:
— Ładne buty proszę księdza… — To za-mszowe?
— Nie… Za swoje.[…]
— Niech będzie pochylony… — żartuję. Niepotrzebnie, bo gospodarze to mili, naiwnie ufni ludzie. Danusia jest ciepła i kobieca. Częstuje nas kozim mlekiem, serem ze szczypiorkiem. Jemy — w końcu pielgrzym z „Krzyżaków” umartwiał się pijąc kobyle mleko. Warunki do spania mamy straszne, śpimy w czwórkę w poprzek twardej rozlatującej się wersalki. Niewyspana piję poranną kawę i rozmyślam: — tacy ludzie jak Danusia i Tadeusz to dobrzy parafianie. No nie, chyba wyraziłam się nieściśle. Dobrzy, są tacy, co dają dużo na tacę, a oni, bezrobotni, nie dadzą wiele. Raczej powinnam powiedzieć, że ci prości ludzie, to doskonałe owieczki.
Pani Maria, miejscowa poetka, ujęła to tak:
meee życia dni
meee myśli sny
to wszystko meee...
by były Twoje
dajesz pasterski słyszeć głos
pomagasz ciężki dźwigać los[…]
Przy kawie słucham opowieści pani Danuty:
Tadeusz pracował w pobliskim nadleśnictwie. Nie…, leśniczym to on nigdy nie był. To leśny robotnik. Taki ze Siekierozady? Pewnie trochę mniej światowy, mniej rozgarnięty, ale i tak: — rąbał zawzięcie, ciachał, dziabał w lewo i w prawo, z góry, z dołu i z boku machał, wywijał siekierą i nie myślał o niczym, bo i tak miał nieduże służbowe mieszkanie… i jak prawie wszyscy ich znajomi w epoce Gierka, żył sobie wraz z rodziną dość szczęśliwie, choć im się nigdy nie przelewało. Danusia po urodzeniu dzieci była na urlopie wychowawczym, bezpłatnym, więc nie dało się grosza oszczędzić. A tu jeszcze ten dom. Rodzice dali im działkę i trzeba było zalać fundamenty. Zrobili to, kiedy Danka po wychowawczym wróciła do pracy w szkolnej stołówce.
Tymczasem w Kraju zmienił się ustrój. Oni nie byli beneficjentami tych zmian. Przeciwnie. Najpierw zwolniono ją. Tadeuszowi zakład płacił minimalną pensję, by w końcu go zwolnić, mamiąc kuroniówką. Za odprawę z zakładu pracy wybudowali dom. Stał niewykończony. Już wtedy zasiłek nie wystarczał na czynsz za służbowe mieszkanie, więc wyprowadzili się do tego domu, a raczej do murów. Ściany bez tynków, pomieszczenia bez podłóg, skromne firanki tylko w niektórych oknach, rozlatujące się stare meble. Jeden, ulubiona ława w kuchni, jest samodzielnie zrobiona przez Tadeusza. Także przedziwny, prowizoryczny zlew został zrobiony własnym pomysłem przez domowników. Widać, że się starali zrobić coś z niczego. Kiedy skończył się zasiłek, było okropnie. Ostatnio córka poleciła ich do szycia wózków. Każdą wolną chwilę poświęcają na tę pracę. Starcza na chleb i na opłatę za prąd. Mleko mają od kozy — a warzywa z ogródka.
— Bóg nas nie opuścił w biedzie — pociesza się Danka — i mówi o swoim marzeniu. Chce wyjechać do Włoch tak, jak sąsiadka. Zarobione pieniądze rzuciłaby temu niedorajdzie Tadzikowi na stół. Byłyby na wykończenie domu. Teraz to musi bardzo biedować. Nieraz czeka, aż kura zniesie jajko. W domu nie ma telewizora, nie widzę radia, nie ma gazet, a zamiast ustępu jest za stodołą zwykła sławojka. Atmosfera w domu mimo biedy jest przyjemna, polepsza ją jeszcze słońce świecące na mój punkt sanitarny, zmontowany naprędce przed domkiem. Piechurzy przychodzą opatrzyć obolałe i otarte stopy lub bardzo opuchnięte nogi. Cieszę się, bo zawiesina zrobiona przez znajomą aptekarkę, według starego przepisu, świetnie leczy uczulenie, zwane asfaltówką. Pacjenci są za to bardzo wdzięczni, niemal całują mnie za pomoc po rękach. Ludzie przychodzą także kurować przeziębienia po spaniu w zimnym namiocie. Rozmawiamy.
[…]
Ksiądz Jarek przyszedł po pomoc, bo noga spuchła mu w kostce od całodziennego chodzenia. Nie jest już taki radosny — cierpi. Moje zalecenia, aby nie chodzić, opuścić etap, ignoruje — mówi, że jako duszpasterz nie może zostawić swoich owieczek. Jakoś mi to jego umartwianie nie pasuje do wcześniejszych obserwacji, a zwłaszcza do opowieści o nim jako o apostole radości.
Robię opatrunki, a gospodarze wyszedłszy na klepisko przed domem, zerkają z ciekawością. Potem, kiedy krzątają się po obejściu, ona woła:
— Tadek! Koza zachorowała i małe kózki beczą! Przyjdź no tu szybko! A ty Dżeki nie ujadaj! To nie obcy, to pielgrzymi.
— Zaraz idę Dancia! Niech no tylko trawy ukoszę!
Wyglądają tak, jak Handzia i Kaziuk. Czas dla nich stanął w miejscu. Donikąd im nie spieszno, mają te swoje Taplary — mimo wszystko wyglądają na szczęśliwych. Oglądam tę Konopielkę i zdaje mi się, że cofnęłam się do czasów opisywanych przez Redlińskiego.[…]
W oczekiwaniu cudu nieprzebrane tłumy zbliżają się do Mekki… Pardon, do Częstochowy. Zbliżają się nie o ziarnko maku tak, jak do Świętego Krzyża, przybliża się „pielgrzym świętokrzyski”, ale o jakieś 20, 30 kilometrów dziennie. W kosmicznych odległościach może to jest i tyle, co ziarnko maku? Ciekawe, czy pielgrzym częstochowski dochodząc z poranionymi stopami przed ołtarz z cudownym obrazem w nagrodę też ujrzy dzień ostateczny razem z blaskiem zbawienia? Częstochowski wędrownik nie ma zniekształconej głowy tak, jak świętokrzyski posąg. Jedynie jego oczy są podobne. Czasem, jak oczy ślepca, patrzą przed siebie nie widząc. Pielgrzym jest zazwyczaj szary, niezauważalny, ukryty w tłumie. Jest on obojętny, tak politykom jak i reporterom. Zwykły człowiek. Także z wiersza:
Nie będę wzdłuż drogi pomykał gołębiem
Ani milowe buty przymierzał do stopy
Żar słońca ostatnią kroplę z języka
Wysusza — z dużej chmury mały deszcz —
słowem się karmię:
o mannie i wyjściu z Egiptu
o kamieniu węgielnym odrzuconym
o domu w którym mieszka Bóg
jeśli drzwi otworem stoją.
Idę, idę — to kolejne już poranne zorze
i wszystkie nasze dzienne sprawy —
proszę, ratuj moje nogi
bo przylgnęły do smoły
Jak sól do rany
dzień trzeci wytrzymam
dzień piąty — więcej nadziei niż siły
dzień siódmy — jeszcze pół drogi
dzień dziewiąty — upadam
dzień dwunasty — ktoś podaje mi ręcznik i wodę
dzień czternasty — oto moje Jeruzalem
Waldemar Michalski: — Lekcja wspólnego języka
[…]
O zbliżaniu się do Sanktuarium Matki Boskiej Częstochowskiej na Jasnej Górze informuje nas wzrastająca liczba samochodów towarzyszących pielgrzymce. Młodzież śpiewa — dosłownie inhalując się zanieczyszczonym powietrzem. Postój jest tuż przy drodze, gdzie oddycha się niewiele lepiej.
Przez ostatnie kilometry na postojach nie nadążałyśmy robić opatrunków. Kostka księdza Jarka wyglądała fatalnie i gdyby nie Ibuprom nie mógłby dalej iść. Pomogła mu świadomość, że niedługo będzie Częstochowa. Na razie jest Przeprośna Górka.
Jest to miejsce po byłej bazie wojskowej ładnie położone wśród lasów. Podobne górki są na przedmieściach wielu miast. Paryż ma swój Montmartre, Moskwa zaś Górę Pokłonną, z zachwycającym widokiem kilkuset cerkwi. Góra Pokłonna, to jak Góra Pielgrzymów przed Jeruzalem. Nasza Górka też wzbudza olbrzymie emocje. To na tej górce pod Częstochową dziewczyny dostaną kwiaty. Przeprośna, więc trzeba się pogodzić, przeprosić, zapomnieć nieprzyjemne sprzeczki. W czasie długiej drogi konfliktów nie brakowało, a na ostatnim noclegu iskrzyło już bardzo. Na razie idą. Niektórzy, zapatrzeni w swoje wnętrze do miejscowego krzyża suną na kolanach. Po cichu powtarzają swe intencje. Inni, ze szczytu Przeprośnej Górki wypatrują miasta i widzą je razem ze słynnym klasztorem.
Nie ulegam mirażom, ale tym razem za to, że wypatrując sobie oczy nie widzę nic, obwiniam pochmurne niebo. Tym, którzy widzą błyszczący klasztor, urealnia się cel podróży. Nareszcie bliski cel.
Przydałoby się takie symboliczne miejsce w naszym skłóconym kraju. Kto wie gdzie tętni życie i potrafi w tym miejscu przyłożyć ucho, może usłyszeć wiele ciekawych rzeczy… Oto rozmowy zasłyszane mimo woli:
*
*