czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Yanina: „We właściwym momencie” — Zmiany na lepsze


Zmiany na lepsze

Nie,
to nie ja,
to ktoś ubrany w moje ciało
bezwładnie zapadł w sen
tuląc w ramionach teczkę z pilnymi sprawami do załatwienia na jutro i  na wczoraj,
ukołysany rytmem pojawiania się i znikania kolejnych postojów,
kolejnych zakrętów
i skrzyżowań dróg.
To nie bolało; 
po prostu zdarzało się czasem.
Nie było czego szukać w krajobrazie zamkniętym ramą okna.
Jednostajność zamglonych dni przewijających się przed oczami już dawno się opatrzyła.

Tymczasem ja...
Ja przejrzystością wiatru zsuwałam się z wydm w stronę falującego oceanu.
Zauroczona różnorodnością kształtów i barw ziaren piasku,
oszołomiona połyskiem pyłu wody w locie ponad głową,
porwana (zachwytem nad) wyginającą się elastycznie potęgą żywiołu,
coraz ciaśniej
i chłodniej
obejmującą
nagie ciało,
pozwalałam sobie nie angażować się we własne życie.
To było zwyczajnie przyjemne.

Nie,
to nie ja,
to ktoś inny
siedząc na wydmie ze zmęczenia pochylał głowę coraz niżej,
nie mając siły podnieść wzroku ponad trawy
i dosięgnąć linii brzegu.
Nie stanowiło to przyczynku do zmartwienia;
tak po prostu było.
Czasami zbyt ciężka była wiara,
że za następnym pagórkiem piasku zostałaby uwolniona rozległa przestrzeń.
Czasem zbyt trudno było udźwignąć nadzieję,
że widok ten mógłby rozwinąć się właśnie teraz, właśnie dla mnie.
A ja...

Ja w tym czasie
z beztroską abstrakcyjnego skojarzenia
przemierzałam powietrzną otchłań ponad taflą jeziora.
Pod i ponad chmurami,
w ich wilgoci,
pozwalałam sobie obserwować z odległości obojętnej śmierci
kruchość i krótkość istnienia drogich mi osób.
Nieuchronnie powodowało to drżenie obrazu obejmowanego oczami
i jego znikanie jak w dymie, jak we mgle.

Nie,
to nie ja,
to tylko jakieś ciało
powoli spacerowało po tarasie trzydziestego piętra Pałacu Kultury i Nauki.
Na swój sposób cieszyło się tym.
Przebiegało wzrokiem okrąg horyzontu szarzejący zmierzchem
i rozjaśniające się plamy zapalanych latarń.
Siadało na krześle przy niedużym stoliku,
wyciągało dłoń po filiżankę,
podnosiło ją do ust.
Ciemnobrązowy rozprzestrzeniał się zapach kawy.
Lecz ja...

Lecz ja w owej chwili
w Rotterdamie przechodziłam przez bramę brudnego domu
czując na wargach jedynie smak taniego wina.
Schyliłam się.
Odstawiłam ostrożnie półpustą butelkę pod ścianę.
Patrzyłam na spustoszenie, jakie poczyniły bezlitosny czas i ludzkie zaniedbanie. Odmawiałam mocy woli tworzenia.
Wyprostowałam się.
Przesunęłam wzrok nieco ponad głową Josifa Brodskiego,
który stojąc w oknie właśnie powoli odwracał się w moją stronę przez prawe ramię[1].
Objęte jego troskliwym spojrzeniem czułyśmy się,
kamienica, butelka i ja,
bezpieczne.

Niekiedy dana nam była łaska doświadczania stających się bez naszej ingerencji
zmian na lepsze.
W sprawach zupełnie nieważnych. I w sprawach istotnych.
Trwały jedynie przez chwilę. Toczyły się przez wiele lat.
Następowały kolejno po sobie. Wydarzały się równocześnie.
Bardzo zwyczajne dokonywały się na naszych oczach. Niemalże każdego dnia.
Bywały czasem tak subtelne, że nie dawało się ich uchwycić rozedrganą uwagą.
Nie wymagały niczyjego zaangażowania.
To wyglądało tak, jakby elementy witraża martwej materii osób, rzeczy i zdarzeń same przemieszczały się, zmieniały swój kształt i znaczenie tworząc nowy, doskonale dopasowany wzór na obszarze objętym ramą świadomości jednego tylko człowieka.

W swoim rozczarowaniu obrotem spraw lub w swojej fascynacji radością istnienia, zdobywaliśmy się zaledwie na zdawkowe spostrzeżenie, że jest inaczej niż było, a i to nie zawsze. Nic ponad to.

Niezrozumiałymi wydawały się zasłyszane komentarze, że sprawy układały się korzystnie, że coś samo szło ku dobremu, że coś udawało się przypadkiem. To tylko ten ktoś nieodwracalnie zamknięty w ludzkim ciele szeptał, że to było możliwe. Znużony wysiłkiem tworzenia tego, co po chwili było obracane w niebyt, kolejny raz odmawiał rozpoczynania wszystkiego od nowa. Z lekceważącym wzruszeniem ramion powtarzał, że nie było jego zamiarem ani uczestniczenie w nudzie powracających bez końca tych samych trosk, ani pozostawanie ich świadkiem. To tylko ten ktoś, którego świadomość przeszywały ludzkie myśli, siedział w parku na ławce i smutno kiwał głową, że być tylko bezstronnym obserwatorem własnego życia — to za mało, że patrzyć jedynie na proces transformacji ludzkich istnień w nicość, destrukcję rzeczy, absurd potoku chaotycznych zdarzeń — to za mało, że być nieczułym narzędziem w rękach przeznaczenia — to za mało. Aż nazbyt oczywistym jawiło się wielokrotnie doświadczone stwierdzenie, że los przez tyle lat nie potrafił zaskoczyć niczym przyjemnym, że tak mało pomyślności przyniósł, a tak wiele tego, co powstawało bez jego udziału, zabrał, udaremnił, zniszczył.

Po coraz bardziej pochylonych plecach momentalnie staczały się dni i noce, a pomarszczone czoło zbliżało się ku ziemi.


Za ciasna była przestrzeń, którą ogarniały drżące dłonie.

Pozorna różnorodność wariantów do wyboru w rzeczywistości okazywała się zbyt ograniczona.

Czy tak naprawdę jedynie iluzją była igrająca w wyobraźni nieskończoność możliwości?
Czy też oszustwem miała okazać się niemożność ich dosięgnięcia?
Jakby istniały, lecz były ukryte w niedostępnym miejscu za nieprzeniknioną zasłoną.



[1] Josif Brodski, — 82 wiersze i poematy, Wydawnictwo „Znak”, Kraków, 1989 r.

Dziennik Rotterdamski

I.

Deszcz w Rotterdamie. Środa. Wczesny wieczór.
Podnoszę kołnierz, rozpinam parasol.
Przez cztery dni bombardowali miasto,
aż został tylko rudy pył w powietrzu.
Miasta nie mogą jak ludzie w czas burzy
schronić się w bramie. Domy nie umieją
szaleć ze strachu,żegnac sie z nadzieją,
wołać o pomstę, gdy walą się w gruzy.

Samo południe. Lipiec. Kapią wafle
na czyjeś spodnie. Gwar dziecięcy wokół.
Gdzie spojrzeć, sterczą bryły nowych bloków.
Le Corbusiera to łączy z Luftwaffe,
że i on działał z werwą, bez ogródek
na rzecz przemiany oblicza Europy.
Co rozwścieczone pominą cyklopy,
tego dokończy rzeczowy ołówek.

III.

Czas wszystko leczy — a jednak w kikucie,
w którym trwa pamięć trafionego celu,
cmi do tej pory ból. I panaceum
jeszcze go wzmaga. W trzydzieści lat pózniej
pijemy wino na dwudziestym piętrze
pod chmarą wielkich, letnich, bezszelestnych
gwiazd — na poziomie osiągniętym przez tych,
co wylecieli tu kiedyś w powietrze.

Rotterdam, lipiec 1973