 Mobilna e‑czytelnia „e media”
Mobilna e‑czytelnia „e media”piątek, 31.10.2025
sprawdź, czyje dziś imieniny
Nie, 
		to nie ja, 
		to ktoś ubrany w moje ciało 
		bezwładnie zapadł w sen 
		tuląc w ramionach teczkę z pilnymi sprawami do załatwienia na jutro 
		i  na wczoraj, 
		ukołysany rytmem pojawiania się i znikania kolejnych postojów, 
		kolejnych zakrętów 
		i skrzyżowań dróg. 
		To nie bolało;  
		po prostu zdarzało się czasem. 
		Nie było czego szukać w krajobrazie zamkniętym ramą okna. 
		Jednostajność zamglonych dni przewijających się przed oczami już dawno 
		się opatrzyła. 
Tymczasem ja... 
		Ja przejrzystością wiatru zsuwałam się z wydm w stronę falującego 
		oceanu. 
		Zauroczona różnorodnością kształtów i barw ziaren piasku, 
		oszołomiona połyskiem pyłu wody w locie ponad głową, 
		porwana (zachwytem nad) wyginającą się elastycznie potęgą żywiołu, 
		coraz ciaśniej 
		i chłodniej 
		obejmującą 
		nagie ciało, 
		pozwalałam sobie nie angażować się we własne życie. 
		To było zwyczajnie przyjemne.
Nie, 
		to nie ja, 
		to ktoś inny 
		siedząc na wydmie ze zmęczenia pochylał głowę coraz niżej, 
		nie mając siły podnieść wzroku ponad trawy 
		i dosięgnąć linii brzegu. 
		Nie stanowiło to przyczynku do zmartwienia; 
		tak po prostu było. 
		Czasami zbyt ciężka była wiara, 
		że za następnym pagórkiem piasku zostałaby uwolniona rozległa przestrzeń. 
		
		Czasem zbyt trudno było udźwignąć nadzieję, 
		że widok ten mógłby rozwinąć się właśnie teraz, właśnie dla mnie. 
		A ja... 
Ja w tym czasie 
		z beztroską abstrakcyjnego skojarzenia 
		przemierzałam powietrzną otchłań ponad taflą jeziora. 
		Pod i ponad chmurami, 
		w ich wilgoci, 
		pozwalałam sobie obserwować z odległości obojętnej śmierci 
		kruchość i krótkość istnienia drogich mi osób. 
		Nieuchronnie powodowało to drżenie obrazu obejmowanego oczami 
		i jego znikanie jak w dymie, jak we mgle.
Nie, 
		to nie ja, 
		to tylko jakieś ciało 
		powoli spacerowało po tarasie trzydziestego piętra Pałacu Kultury i Nauki. 
		
		Na swój sposób cieszyło się tym. 
		Przebiegało wzrokiem okrąg horyzontu szarzejący zmierzchem 
		i rozjaśniające się plamy zapalanych latarń. 
		Siadało na krześle przy niedużym stoliku, 
		wyciągało dłoń po filiżankę, 
		podnosiło ją do ust. 
		Ciemnobrązowy rozprzestrzeniał się zapach kawy. 
		Lecz ja... 
Lecz ja w owej chwili 
		w Rotterdamie przechodziłam przez bramę brudnego domu 
		czując na wargach jedynie smak taniego wina. 
		Schyliłam się. 
		Odstawiłam ostrożnie półpustą butelkę pod ścianę. 
		Patrzyłam na spustoszenie, jakie poczyniły bezlitosny czas i ludzkie 
		zaniedbanie. Odmawiałam mocy woli tworzenia. 
		Wyprostowałam się. 
		Przesunęłam wzrok nieco ponad głową Josifa Brodskiego, 
		który stojąc w oknie właśnie powoli odwracał się w moją stronę przez 
		prawe ramię[1]. 
		
		Objęte jego troskliwym spojrzeniem czułyśmy się, 
		kamienica, butelka i ja, 
		bezpieczne.
Niekiedy dana nam była łaska doświadczania stających się 
		bez naszej ingerencji 
		zmian na lepsze. 
		W sprawach zupełnie nieważnych. I w sprawach istotnych. 
		Trwały jedynie przez chwilę. Toczyły się przez wiele lat. 
		Następowały kolejno po sobie. Wydarzały się równocześnie. 
		Bardzo zwyczajne dokonywały się na naszych oczach. Niemalże każdego dnia. 
		
		Bywały czasem tak subtelne, że nie dawało się ich uchwycić rozedrganą 
		uwagą. 
		Nie wymagały niczyjego zaangażowania. 
		To wyglądało tak, jakby elementy witraża martwej materii osób, rzeczy 
		i zdarzeń same przemieszczały się, zmieniały swój kształt i znaczenie 
		tworząc nowy, doskonale dopasowany wzór na obszarze objętym ramą świadomości 
		jednego tylko człowieka. 
W swoim rozczarowaniu obrotem spraw lub w swojej fascynacji radością istnienia, zdobywaliśmy się zaledwie na zdawkowe spostrzeżenie, że jest inaczej niż było, a i to nie zawsze. Nic ponad to.
Niezrozumiałymi wydawały się zasłyszane komentarze, że sprawy układały się korzystnie, że coś samo szło ku dobremu, że coś udawało się przypadkiem. To tylko ten ktoś nieodwracalnie zamknięty w ludzkim ciele szeptał, że to było możliwe. Znużony wysiłkiem tworzenia tego, co po chwili było obracane w niebyt, kolejny raz odmawiał rozpoczynania wszystkiego od nowa. Z lekceważącym wzruszeniem ramion powtarzał, że nie było jego zamiarem ani uczestniczenie w nudzie powracających bez końca tych samych trosk, ani pozostawanie ich świadkiem. To tylko ten ktoś, którego świadomość przeszywały ludzkie myśli, siedział w parku na ławce i smutno kiwał głową, że być tylko bezstronnym obserwatorem własnego życia  to za mało, że patrzyć jedynie na proces transformacji ludzkich istnień w nicość, destrukcję rzeczy, absurd potoku chaotycznych zdarzeń  to za mało, że być nieczułym narzędziem w rękach przeznaczenia  to za mało. Aż nazbyt oczywistym jawiło się wielokrotnie doświadczone stwierdzenie, że los przez tyle lat nie potrafił zaskoczyć niczym przyjemnym, że tak mało pomyślności przyniósł, a tak wiele tego, co powstawało bez jego udziału, zabrał, udaremnił, zniszczył.
Po coraz bardziej pochylonych plecach momentalnie staczały się dni i noce, a pomarszczone czoło zbliżało się ku ziemi.
		Za ciasna była przestrzeń, którą ogarniały drżące dłonie. 
		
	  
Pozorna różnorodność wariantów do wyboru w rzeczywistości 
		okazywała się zbyt ograniczona. 
		
	  
Czy tak naprawdę jedynie iluzją była igrająca w wyobraźni 
		nieskończoność możliwości? 
		Czy też oszustwem miała okazać się niemożność ich dosięgnięcia? 
		Jakby istniały, lecz były ukryte w niedostępnym miejscu za nieprzeniknioną 
		zasłoną.
[1] Josif Brodski,  82 wiersze i poematy, Wydawnictwo Znak, Kraków, 1989 r.
Dziennik Rotterdamski
I.
Deszcz w Rotterdamie. Środa. Wczesny wieczór.
		  Podnoszę kołnierz, rozpinam parasol.
		  Przez cztery dni bombardowali miasto,
		  aż został tylko rudy pył w powietrzu.
		  Miasta nie mogą jak ludzie w czas burzy
		  schronić się w bramie. Domy nie umieją
		  szaleć ze strachu,żegnac sie z nadzieją,
		  wołać o pomstę, gdy walą się w gruzy.
Samo południe. Lipiec. Kapią wafle
		  na czyjeś spodnie. Gwar dziecięcy wokół.
		  Gdzie spojrzeć, sterczą bryły nowych bloków.
		  Le Corbusiera to łączy z Luftwaffe,
		  że i on działał z werwą, bez ogródek
		  na rzecz przemiany oblicza Europy.
		  Co rozwścieczone pominą cyklopy,
		  tego dokończy rzeczowy ołówek.
III.
Czas wszystko leczy  a jednak w kikucie,
		  w którym trwa pamięć trafionego celu,
		  cmi do tej pory ból. I panaceum
		  jeszcze go wzmaga. W trzydzieści lat pózniej
		  pijemy wino na dwudziestym piętrze
		  pod chmarą wielkich, letnich, bezszelestnych 
		  gwiazd  na poziomie osiągniętym przez tych,
		  co wylecieli tu kiedyś w powietrze.
Rotterdam, lipiec 1973