sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Po latach potwierdziłam,
że byłam tylko obszarem granicznym pomiędzy życiem a śmiercią.
Świat widziany przeze mnie trwał ze mną i istnieć przestał, gdy umrę.
Nie miałam innego świata,
więc właśnie ten, który był mi darowany,
objęłam na swój sposób w posiadanie.
Nie miałam innego wyboru.
Nie odpowiadał mi,
czasem próbowałam go spustoszyć,
ale nie zniszczyć całkowicie,
czasem nawet próbowałam coś w nim naprawić;
wszystko to nie miało najmniejszego znaczenia.
Po latach okazało się,
że z całym tym bajzlem codzienności,
z natłokiem powinności,
z rozgrzebanymi dniami,
których nie sposób zamknąć ani kropką,
ani przecinkiem,
ani choćby spostrzeżeniem,
że właśnie minęła północ,
z niezapłaconym rachunkiem,
z zapachem kwitnących topoli,
z bezdomnością,
z bezgraniczną ufnością, nawet jeśliby miała zawieść,
z rozpaczliwą walką o ochronę ostatniego skrawka jakiegoś marzenia, które
było do niczego,
z wciąż brzmiącym w nas płaczem dziecka,
z dreszczem zbiegającym po plecach,
z drabinką oczka w pończosze,
z porannym kacem istnienia,
z faktem, że nie miał kto podać filiżanki ciepłej herbaty
i z faktem, że nigdy nikomu potrzebującemu nie podało się jej,
ze zdaniem urwanym w pół słowa,
z paprochem unoszącym się w snopie światła nad podłogą,
ze złośliwością,
z promiennym uśmiechem,
z satysfakcją destrukcji,
z brakiem środków do życia,
z próżnością,
z poczuciem winy,
z szeptanym wyznaniem o miłości,
z podążającym za nim kłamstwem,
ze zdradą,
ze zwycięstwem odniesionym w samotności,
z nieczułością kochanka
i z jego hojnością,
z niewykorzystaną szansą,
ze wzruszeniem,
z własną ułomnością,
z rytmem pędzącego pociągu,
z trwaniem u boku innego człowieka i tuszowaniem jego pomyłek,
z urwanym guzikiem,
z głębokim poczuciem krzywdy,
z żalem po utracie czegoś dobrego,
z widokiem dachów Paryża,
ze śmiercią ukochanej osoby,
z gwiazdką śniegu na rękawiczce,
z tym, że to już koniec,
z jednostajnym falowaniem oceanu,
z sypkością suchego piasku przebiegającego pomiędzy palcami,
z wybaczeniem jej, że mogła odejść,
choć pełno jest
jej
w nas
pomimo jej nieobecności
i
milczenia,
ze spokojem drzew,
z szelestem suchych liści pod stopami,
z motylkami podpisu Whistlera,
z kroplą deszczu kołyszącą się na mokrej gałęzi,
z potęgą wiatru,
z darem zapominania,
z bębnieniem ulewy na liściach,
z podwójną tęczą rozpiętą nad sadem,
z tumanem kurzu tańczącym na drodze,
z ciepłem nagrzanego słońcem kamienia,
z utraconymi złudzeniami,
z tą resztką, której już nie śmie się pragnąć,
z tym wszystkim, co ma się ochotę rzucić...
Po latach okazało się, że z tym wszystkim nie trzeba było
nic robić.
Zostawia się to, jakim jest.
Wystarczy
zaledwie odwrócić się choć trochę
lub o odrobinę zmienić kąt patrzenia,
wystarczy
odstąpić choćby
o pół
kroku.
To wszystko.
Usiąść na zielonym krześle.
Po latach okazało się,
że to, co kiedyś wydawało się więzią,
było tylko nieporozumieniem,
śmieszną pomyłką w konstrukcji zdania.
Po latach okazało się,
że równie porywająca była pustka uporządkowana w wysokim stopniu,
albo zupełnie chaotyczna.
Po latach nadal nie było wiadomym,
jak oba te stany ze sobą porównywać,
ani to, czy przez przypadek nie należały one do rozdzielnych kategorii trwania.
Po latach okazało się,
że to, co przetrwało mroczne czasy,
jest nieskazitelne
i wraca później,
choćby następnego dnia.
Zdarza się,
że odległość od dzisiaj do jutra równa jest wieczności.
Tak czy inaczej,
nasze istnienia zostają dopełnione
tym, co absolutne,
czego nie są w stanie nam zniszczyć
ludzie, los i my sami.
Dokonuje się to w zupełnie inny sposób niż sobie wyobrażamy.
Jeżeli jest w tym jakaś reguła,
to tylko ta,
że staje się to, czego zupełnie się nie spodziewamy,
toczy się naturalnie samo z siebie
i jest tak bardzo zwyczajne,
że niemalże nie do odróżnienia od innych wydarzeń.
Smakuje ulgą, że nic już nie trzeba robić.
Wtedy ręką Salvadora Dali sięga się po dłuto i zaczyna ciosać w bezbarwnym
powietrzu kształt kolejnej Kobiety z głową z róż.
Po latach okazało się,
że gdy wszystko zawodzi,
gdy wszystko zatraca sens w obliczu
bezsilności wobec biegu zdarzeń,
bezduszności ludzi
i neutralnego piękna wszechświata,
wtedy wystarczy być.
Być może jest się wtedy dla kogoś innego tym,
który jest bez względu na okoliczności,
niedorzeczną niespodzianką
i jednocześnie jedynym w owym momencie zaprzeczeniem absurdu istnienia,
nawet nie wiedząc o tym.
Po latach,
kiedy Ciebie nie było i nie ma,
zgadzam się,
byś utrzymywał mnie przy życiu w swoim świecie tak długo,
jak długo będzie Ci to potrzebne,
w taki sposób,
jaki Tobie będzie najbardziej odpowiadał.
Po latach okazało się,
jak trudne i fascynujące było
unoszenie się z podmuchem marzeń w stronę obszarów,
gdzie czas stawał się teraźniejszym.
O ile tylko podjęło się wysiłek stworzenia jakiegokolwiek,
najmniejszego nawet kaprysu,
fikcyjnego obrazu,
scenki,
której oglądanie lub odgrywanie było po prostu
przyjemne.
Przypominało to korespondencyjne poznawanie innej osoby,
budowanie wizerunku jej życia na podstawie tego, co pisała,
przemierzanie bezgranicznych przestrzeni jej wewnętrznego świata,
nadawanie kształtu jej codzienności,
odgadywanie zarysu jej ciała, uśmiechu, barwy głosu, intonacji, sposobu poruszania
się,
poddawanie się czarowi odkrywania tajemnicy.
Jakkolwiek rzetelnie nie byłoby to wykonane,
podniesione na wysoki stopień neutralności w stosunku do naszych oczekiwań,
i tak zawsze zaskakującym było
usłyszenie głosu tej osoby po raz pierwszy
i potem słuchanie tego, co mówiła,
zobaczenie jej po raz pierwszy na zdjęciu,
a potem obserwowanie, jak w charakterystyczny dla siebie sposób
poruszała się po ulicy,
wypowiadała słowa,
podnosiła łyżkę do ust
i patrzyła na nas.
Cokolwiek nie mówiła,
wiedzieliśmy więcej,
rozumieliśmy więcej,
lepiej przeczuwaliśmy, co ma na myśli.
Trudność sprawiała synchronizacja naszego wyobrażenia o osobie z fizyczną
stroną jej istnienia.
Im bardziej pozwalano nam poznawać kolejne elementy jej śmiertelnego bytu,
im bardziej przyzwyczajaliśmy się do nich,
im bardziej stawały się dla nas pospolite, czy nudne, opatrzone, osłuchane,
z góry wiadome,
tym bardziej zawężaliśmy obszar jej egzystencji w naszej świadomości
i kurczyliśmy go do
ciała, które
potknęło się niezgrabnie,
zanadto się przygarbiło,
powiedziało coś przykrego,
przyniosło interesujący podarunek
lub podwiozło do pracy,
które znowu czegoś chce,
które znowu ma o coś żal.
To był nasz pomysł i nasze wykonanie,
dodać istnieniu tego człowieka szczypty magii,
a potem odrzeć je z uroku tajemnicy,
jakbyśmy mogli o kimkolwiek powiedzieć,
że wiedzieliśmy o nim
wszystko.
Zafascynowani rozległością wewnętrznego kosmosu innej osoby,
wobec własnej niemożności ogarnięcia go,
mimowolnie sprowadzaliśmy ją do roli kolejnego przedmiotu w naszym otoczeniu.
Daremnie próbowaliśmy wchłonąć ją.
Nie dawaliśmy jej szansy na wyartykułowanie tego,
co w niej żyło,
powstawało i było unicestwiane,
było dla niej ważne,
nie mogło być widzialne ani odczuwalne przez nikogo poza nią samą.
I tak samo nam nie było dane wypowiedzieć tego,
co stanowiło o nas bardziej,
niż jakieś starzejące się ciało,
wymięte niesmakiem,
przygniecione zmęczeniem,
wlokące się przez życie po omacku do trumny.
Po latach
nadal ulegaliśmy urokowi subiektywności.
Filtrowaliśmy bezmyślnie wszystko przez
nastrój chwili,
oczekiwania
lub poczucie straty
i próbowaliśmy wpasować w ramy naszych pragnień.
Z różnym skutkiem.
Wkładaliśmy bardzo dużo wysiłku w naginanie rzeczywistość do fantazji
lub marzeń do realiów,
w wyniku czego
ani chwila obecna nie była dość dobra,
ani ideały dość ludzkie by się w nich rozsmakować.
Po latach okazało się,
że internet potrzebny był nam po to,
żeby względnie niewielkim nadkładem środków móc swobodnie i bezkarnie bredzić
o tym, co działo się w nas z nami,
a czego nie ujawnilibyśmy nigdy i nikomu.
Balibyśmy się,
że nie bylibyśmy wysłuchani,
jak nie słuchaliśmy innych.
Obawialibyśmy się,
że nie zostalibyśmy zrozumiani,
jak nie czyniliśmy wysiłku rozumienia innych.
Drżelibyśmy o to,
że zostalibyśmy wyśmiani
tak samo, jak drwiliśmy z poczynań innych.
Nie,
nie brakowało nam odwagi.
Czasem jedynie nie czuliśmy się na siłach,
żeby bez końca zderzać fikcję z rzeczywistością.
Czasem tylko brakowało nam wiary,
że potrafilibyśmy znieść nieprzewidywalne skutki takich poczynań.
Po latach okazało się,
że jedynym ryzykiem, które temu towarzyszyło,
było przeoczenie czegoś unikalnego i istotnego,
co mogłoby było zmienić bieg zdarzeń w naszym życiu.
W gruncie rzeczy
wcale nie pragnęliśmy takiej zmiany,
nie pragnęliśmy żadnej zmiany.
Sprzecznie w sobie chcieliśmy,
żeby trwało, jak było,
i żeby jednocześnie było lepsze,
inne od tego, czym w owym momencie było.
Po latach okazało się,
że ciągle coś ważnego umykało naszej uwadze,
a życie podlegało diametralnym zmianom z przyczyn zupełnie błahych.
Po latach nie okazało się,
co wydarzyłoby się,
gdyby podjąć na moment wysiłek wykreślenia ze swojego świata
tego, czego się z takim mozołem dorobiło,
snów o potędze,
próżności posiadanej władzy,
erotycznych fantazji,
albumów wspomnień,
rejestrów doświadczeń
i strachu.
Nie wiadomo, co pozostałoby z tego.
Nie wiadomo, jaka byłaby następna myśl po stwierdzeniu,
że w naszym życiu nie było nic ponad to,
co udało się zagarnąć dla siebie,
zupełnie nic.
Po latach okazało się,
że tańszym od internetu sposobem na próby określenia granic swojego istnienia
jest wypicie z kimś innym kawy lub herbaty ze styropianowego kubeczka na
Dworcu Centralnym w Warszawie.
Po latach okazało się,
że fikcja nie mogła zastąpić zwyczajnego życia.
Trudno było najeść się nią
i nie sposób było w niej zamieszkać,
ale też była jedną z nielicznych rzeczy,
którą świetnie można było dzielić z kimś
i wspólnie się nią bawić.
Po latach okazało się,
że tęcza nie ma dwóch końców
i przyjmuje kształt pierścienia,
a ci,
którym wydaje się,
że tęcza swoim łukiem łączy ich lub rozdziela,
stoją w odległości
wyciągniętej ręki
odwróceni do siebie,
z niewiadomych powodów,
plecami.
Po latach
ktoś inny przypadkiem potrącił mnie ramieniem na ulicy
i to wystarczyło,
aby odkryć,
że nie sposób określić,
co było naprawdę i jak było,
co i kiedy spowodowało lub przyśpieszyło pewne zdarzenia.
Po latach nadal nie wiadomo,
co było moją zasługą,
co moją pomyłką,
a co przypadkiem.
Po latach okazało się,
że wystarczyło raz tylko doświadczyć istnienia niewiadomego,
a jego potęga ujawniała się i zaczynała służyć intencji.
Mało kto jednak chciał przyznać się przed sobą do
własnej niewiedzy,
bezsilności,
ograniczeń.
A jeżeli nawet zdobył się na tego rodzaju uczciwość,
zwykle nie miał już siły na to, by czegokolwiek jeszcze pragnąć.
Po latach okazało się,
że wystarczy nie odmawiać istnienia temu,
co właśnie się dzieje.
Po latach okazało się,
że najmniejsza nawet wola istnienia znacznie silniejsza była od furii destrukcji.
Po latach okazało się,
jak łatwo ujarzmia się tęsknotę za czyjąś bliskością.
Wystarczy
wsunąć palec w szlufkę od spodni idącego obok wyobrażenia postaci innego
człowieka, wystarczy
otoczyć wyobrażenie o tej osobie ramieniem.
Po latach okazało się,
że możliwym było zatrzymać smak chwili na ustach[1],
możliwym było przywołać go na życzenie.
[1] Ukłony dla 6MK9