sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Wtedy
bez końca włóczyłam się uliczkami francuskich miasteczek,
w dzień i po ciemku,
w deszczu i gdy wiał lodowaty wiatr.
Godzinami
oglądałam dachy Paryża
i byłam świadkiem toczącego się na nich życia.
Zawładnęła mną żądza
trwania w tym właśnie miejskim krajobrazie,
bycia obecną wystukiwaniem rytmu moich kroków na chodnikach.
Była tak silna, jak pragnienie lub głód.
I byłam tam.
Dopełniałam rysunek ulicy, gdy ulica przebiegała przeze mnie.
Nic mnie nie ścigało, za niczym nie goniłam.
Nic mnie nie popychało, a ja na nic nie wywierałam nacisku.
Niczego nie brakowało,
nic nie ograniczało,
niczego nie było w nadmiarze.
Wszystko
działo się we właściwym czasie
i przebiegało z właściwym sobie wdziękiem zwyczajności.
Nie było potrzeby przyklejania na twarz uśmiechu, ani innego szczególnego wyrazu.
Ludzie, rzeczy, miejsca, zdarzenia, zjawiska, myśli, wrażenia przenikały mnie
i znikały nie pozostawiając śladu.
Pamiętam siebie siedzącą na parkowym krześle,
z którego mogłam wstać w każdej chwili i odejść,
i to, że równie dobrze mogłam tam zostać, jak długo zechciałabym.
Nie miałam celu,
nie czułam zimna,
strachu,
głodu,
pragnienia.
Było mi dobrze,
gdy obserwowałam,
jak rozwijało się i spełniało moje marzenie,
bardziej jako świadek tego procesu,
niż jako świadomy jego uczestnik,
choć byłam jednocześnie jednym z wielu jego elementów.
Nie pamiętam w końcu,
co uczyniłam wtedy.
Często mam wrażenie,
że nadal uzupełniam kształtem płaszcza tamtą kompozycję zielonego krzesła,
z prawą nogą wysuniętą pół kroku do przodu,
rękoma oparta o brzegi siedzenia,
z pochyloną głową
i z wyrazem bezgranicznej pustki na twarzy przesłoniętym delikatnym drżeniem
kącika ust,
jakbym za chwilę miała
nieznacznie uśmiechnąć się
i skinąć głową
nieznajomemu
przechodniowi.