środa, 27.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Zawsze robiły na mnie wrażenie krótkie charakterystyki osób lub życia, jakie
zwykło się prezentować w celach poznawczych. Do najbłyskotliwszych
należała ta, która składała się z niczego, a przedstawiona została na
piśmie. Upchnięcie całego swojego życie w przestrzeń mieszczącą się przed
pierwszym słowem w taki sposób, że nie miało się dalszych pytań, było
niewątpliwie osiągnięciem w zwięzłości komunikacji. Ja jednakże nie
stosowałam tej metody. Zwykłam przedstawiać się losowo wybranym imieniem, po
którym następowało stwierdzenie, że moje dotychczasowe życie dawało się zamknąć
w jednym zdaniu mieszczącym się w dwóch linijkach.
Podanie jakiegoś imienia,
nawet jeżeli zmyślonego,
wydawało się warunkować ludzką tożsamość mojego istnienia.
Niestety, rozwiązania tego rodzaju nie nadawały się do negocjacji kolejnej
pracy. Ale też potencjalny pracodawca nie mógł liczyć na zmiłowanie, gdy miał
czelność zadawać jakiekolwiek pytania w sprawach osobistych. Sam fakt
rozważania tego rodzaju osobliwości świadczył o dużych ograniczeniach
umysłowych takiej osoby. A ja nie przepadałam za tym, żeby mieć szefa,
który tworzył problemy tam, gdzie ich nie było. Swojego czasu na słynne
pytanie: „Czy jest Pani w ciąży?”, zwykłam odpowiadać: „Prawdopodobnie nie...”,
tu sięgałam do kalendarza, otwierałam na chybił trafił. Budowałam milczeniem
napięcie przez dłuższą chwilę. Po czym dodawałam ciepłym tonem patrząc ze
szczerze udawanym współczuciem dla głupoty rozmówcy: „Dokładnie za 8 dni
mogłabym powiedzieć na ten temat coś bardziej konkretnego, ale raczej
powątpiewam, by była ku temu okazja. Z zakresu pana/pani zainteresowań
wnioskuję, że nie jest pan/pani w szczególny sposób
usatysfakcjonowany/usatysfakcjonowana z własnego życia intymnego.
Sugerowałabym w tej sytuacji niezwłoczne złożenie wizyty u lekarza
specjalisty. Czy życzy sobie pan/pani, abym przekazała sekretarce polecenie
podjęcia w tym celu stosownych kroków?” Zrozumiała rzecz, że z biegiem
lat przestałam być adresatką tego rodzaju pytań, co w znacznym stopniu
utrudniało mi eliminowanie osób o skłonnościach do patologii seksualnych z mojego
życia zawodowego. Wahałam się nawet, czy poddać operacji plastycznej ciało, czy
może raczej dokument stwierdzający tożsamość.
Jednakże uleganie zbiorowemu procesowi starzenia w gronie znajomych i przyjaciół
było czarująco ludzkie.
Dla większości firm dużych i małych konieczność plątania się po jakimś
rynku, świadczenia usług i obsługa klientów była poważnym utrudnieniem w prowadzeniu
działalności i w znacznym stopniu dezorganizowała ich świetnie
unormowane życie wewnętrzne. Zdanie: „Jem, nie widać?”[1]
było uniwersalną misją, od której nie należało odstępować. Ale też nie należało
jej jawnie wymieniać ani w dokumentach, ani wobec pracowników, ani tym
bardziej w sloganach reklamowych, dla zachowania tajemnicy sukcesu przed
wścibską konkurencją. Klienci również byli ludźmi lub reprezentowani byli przez
ludzkie istoty.
Nikt też nie ukrywał, że przeciętny człowiek jest najskuteczniej wybijany z nudy
przez
awanturowanie się,
składanie skarg,
bezpodstawne roszczenia w stosunku do reszty świata,
ustawiczne narzekanie na otoczenie,
bezwzględną walkę o godność i szacunek dla własnej osoby prowadzoną
bez przebierania w środkach,
zdobywanie towarów spod lady,
zażarte targowanie się choćby o cenę ciętej roślinki kwitnącej
przeznaczonej na urodziny dla jakoby ukochanego kociaka,
protestowanie przeciwko czemukolwiek, co się właśnie działo,
aktywne zwalanie obowiązków i odpowiedzialności na innych,
skrupulatne podgarnianie pod siebie
lub, jeżeli było za obszerne lub zbyt ciężkie i nie dawało się przejąć,
niszczenie czegoś,
co akurat zdołało zaistnieć samo przez się lub stworzone przez jakiegoś
wariata.
To ludzka rzecz,
podrywać,
kokietować
i flirtować
ze wszystkim,
co się rusza,
w celu zaspokojenia swoich nad wyraz ludzkich potrzeb.
Na ogół byłam zaangażowana w wykonywaną pracę, nawet jeżeli była
pozbawiona logiki i nudna.
Szczególnie lubiłam
kolczyki spinaczy,
podwiązki tasiemek od teczek,
zmysłowy szept przekładanych dokumentów,
masaże kręgosłupa stopami inflacji i bezrobocia,
stepowanie w czarnych pończochach i czarnej bieliźnie na progach
podatkowych,
twardość okładek segregatorów,
pieszczoty programów redukcji kosztów,
pulsowanie kursów walut,
zdecydowany nacisk zszywacza
i szczytowanie zwolnienia grupowego.
W godzinach pracy miewałam też całkiem zwyczajne fantazje erotyczne, ale
zwykłam je dzielić wyłącznie z osobą, której dotyczyły.
Przez kilka lat na naradach budżetowych zajmowało mnie głównie
doskonalenie
Błękitnego kaprysu z widelcem.
Nie rozwijałam jednak tego tematu na forum publicum.
Prywatny kod wymiany tego rodzaju spostrzeżeń budowany był przez te osoby,
które dzieliły daną sytuację, a nie poprzez czkawkę wspomnień.
Nie miałam też większego przekonania, co do opisywania preferencji erotycznych.
W pewnym sensie ich nie posiadałam, co nie tłumaczyło w wystarczającym
stopniu wykrętności moich wypowiedzi w tej kwestii.
Przy okazji pisania tomów opracowań dotyczących założeń do systemów
informatycznych, sporządziłam listę perełek, które...
Kiedyś...
Urzekły mnie,
uwiodły zmysły,
ogłupiły logikę,
zaślepiły wyobraźnię
i zaczarowały serce.
Pragnienie przytulenia się wzbudzały we mnie swojego czasu:
pojawianie się mężczyzny na randce w zestawie złożonym z ulubionych
części garderoby, które zupełnie do siebie nie pasowały nadając mu wygląd
włóczęgi,
opanowany sposób poruszania się z zawsze podniesioną głową,
krzywizna przygarbienia postaci,
wielce wybredny fason kapelusza,
zmarszczki na czole,
spojrzenie kopniętego psa,
dwudniowy zarost,
starannie wypielęgnowana szpakowata broda,
próżność wymalowana otwarcie na twarzy w chwilach triumfu,
ciepłe brzmienie śmiechu,
piękny kształt niemal łysej głowy,
krótko przystrzyżone, gęste, siwe włosy,
znoszona kurtka z puszczającymi na szwach nitkami,
rozsypujący się pod dotykiem wzroku brązowy sweterek,
niezwykle elegancki krój kamizelki,
gest wyjmowania spinki z mankietu koszuli,
puszystość klatki piersiowej,
cudownie owalny brzuszek,
zarośnięty pępek,
prostota klamerki u paska,
wyblakłe i poprzecierane dżinsy,
spiczaste kolana,
kształt paznokci i palców u stóp,
siła ramienia biegnącego na ukos przez moje plecy,
niezręczność w obchodzeniu się z ciałem kobiety,
spanie z trzymaniem się za rączki,
moment łakomego obmacywania wzrokiem jedzenia,
sposób trzymania sztućców,
technika otwierania butelek wina,
zdolność do wspólnego upijania się, gdy ja miewałam na to ochotę,
łagodność,
bezgraniczna szczerość dalece przekraczająca wszelkie granice taktu,
absurdalne poczucie humoru,
absolutna bezradność wobec stanu gorączki, podniecenia i abstrakcyjnego
zjawiska prasowania koszul,
czułość dla roślin.
Nieludzkim byłoby przypisywać te cechy jednej osobie,
a jeszcze mniej ludzkie oczekiwać,
że jedna osoba jest w stanie dobrowolnie uczynić im zadość.
A potem nieuchronnie wprawiały mnie one w stan ducha na pograniczu
wzruszenia, gdy uparcie testowałam wytrzymałość psychiki szefów na kolejne
przesunięcia terminów realizacji tych samych zadań. Zwykle nie miałam żadnych
uprzedzeń, co do wyznaczonych dni i precyzyjnych planów działania
zakreślonych z dużym marginesem rezerwy na ryzyko niepowodzenia. Stopień
ich trudności nie powodował ani odruchu zasypiania, ani paniki natychmiastowego
składania wypowiedzenia. Jedynie cele i misje wzbudzały cień wątpliwości.
Bowiem jakkolwiek nie brzmiały, przebijała przez nich wyłącznie chęć uczynienia
zadość absurdom strategii tworzonej dla zaspokojenia zachcianek i zastępczych
fantazji erotycznych osób zarządzających firmą, oraz dążenie do uhonorowania
wewnętrznych regulacji zdefiniowanych najprawdopodobniej dlatego, że ktoś
kiedyś onanizował się wykazywaniem się w czymkolwiek, bez żadnego
odniesienia do świata zewnętrznego. W każdym razie nie wysunięto nigdy
innej hipotezy usiłującej wyjaśnić w jakikolwiek sposób ich genezę.
Jakże ludzkie wydawało się uparte utrzymywanie się w stanie błogiej
niewiedzy.
Po zapoznaniu z założeniami do kolejnego doskonale sformułowanego
projektu, odruchowo przywoływałam obraz i akustykę dzikiego lasu nocą.
Księżyc szans i zagrożeń świecił złowrogo i co chwila znikał za
ciemnymi chmurami ryzyka przekroczenia budżetu. Bagno wolnego rynku, zupełnie
nierozpoznawalne w ciemnościach niewiedzy i oparach mgły próżnych
oczekiwań, bulgotało żarłocznie w pobliżu. Dzikie bestie konkurencji
prężyły się do skoku przeraźliwie wyjąc, z gardła wydobywając na przemian
przeraźliwy ryk i charkot. Paskudne pająki nieprzewidzianych trudności
spadały znienacka na kark lub przebiegały drogę bardzo szybko przebierając
włochatymi odnóżami. Bardzo ostrożnie penetrowałam najbliższe gąszcze pełne
obrzydliwych potworów i pomniejszego robactwa w poszukiwaniu tych
części mechanizmów organizacji, które nie działały. Nieprzyjemnie szeleściły
szczegóły kształtów liści, gałęzi i pni. Wilgotne pajęczyny czczych
obietnic nagrody oblepiały ciało i krępowały ruchy. W ciemnościach
połyskujących krótkimi błyskami nieprzyjaznych spojrzeń, trudno było po omacku
stwierdzić cokolwiek na pewno. Utrzymując pozory celowości i precyzji
swoich kroków i gestów błąkałam się jakiś czas po okolicy. Bywałam tam
bardzo często, ale zawsze czułam się obco. Za każdym razem ukształtowanie
powierzchni i otoczenie były inne. Gdy już udało mi się odnaleźć jakąś
ścieżkę, rozpętała się nawałnica. W blasku gwałtownie spadających piorunów
odpowiedzialności za losy wszechświata stawałam się łatwym celem dla nagonki
poszukującej winnych. Zaczęłam kluczyć pomiędzy drzewami coraz to
przyśpieszając kroku, a w końcu biegnąc coraz szybciej traciłam oddech,
buty ślizgały się po mokrej ziemi, potykałam się o korzenie, w dół
waliły się konary łamane potężną siłą wichru restrukturyzacji. Resztką sił
dotarłam do omszałych murów starego zamczyska. Wśliznęłam się na dziedziniec
przez szczelinę w bramie. Skulona podbiegłam do wieży, na której wisiała
podświetlona tablica informacyjna wskazująca lokalizację urzędujących tam
instytucji. Bez wahania podążyłam w kierunku piwnic archiwum. Przy
nowoczesnej budce strażniczej recepcji zawrócono mnie nakazując wpłacenie
ustawowo ustalonej kwoty na rzecz Stowarzyszenia Walki o Zachowanie
Wszystkich Dokumentów w Formie Papierowej dla Przyszłych Pokoleń. Nie
mogłam tego uczynić w kasie mieszczącej się w zamczysku, gdyż była
już zamknięta. A poza tym, znajdowała się poza bramką kontrolną, do której
przekroczenia upoważniało posiadanie dowodu dokonanej wpłaty. Udałam się na
poszukiwanie najbliższego banku lub urzędu pocztowego. Na skutek anomalii
pogodowych przyszło mi brnąć tam i z powrotem przez szalejącą w najlepsze
zadymkę w sztywniejącym kostiumie biurowym w kolorach firmowych
pracodawcy, zarękawkami osłaniając twarz przed zacinającym śniegiem, przy
mrozie trzaskającym raźno pod pantoflami na wysokich obcasach. W drodze
powrotnej sprężystość i szybkość moich kroków redukowana była przez
złamany obcas, pęcherze od butów uwierających na piętach i głębokie zaspy.
Po ponownym dotarciu do zamczyska z pewnym wahaniem co do braku
intensywności i odcieni kolorów mojego ubioru, przepuszczono mnie przez
wampirzą kontrolę przepustek. Z identyfikatorem gościa w zesztywniałych
dłoniach pokuśtykałam wąskimi schodami poniżej licznych pięter podziemnego
garażu. W otchłani świetnie klimatyzowanych pomieszczeń, pomiędzy regałami
uginającymi się pod ciężarem tajemniczych pudeł, unosiła się wyzywająco
umalowana istota, na którą składały się wyłącznie elementy makijażu tj. pudrowa
maska twarzy z wyraźnie zaznaczonymi karminowymi ustami, intensywnie
czarnymi brwiami i rzęsami otaczającymi głęboką pustkę po oczach, zgrabna
fryzurka ze sztucznych włosów upiętych w kok, pomalowane pazurki u stóp
i u dłoni, kolczyki w miejscach, gdzie zapewne znajdowałyby się uszka
i pępek. Zjawa ta konsumowała powoli niezbyt świeżo wyglądającą potrawę ze
sterczącymi poza brzegami tacy długimi, sztywnymi włoskami i spieczonymi
czułkami. Gdy już skończyła jeść oblizując te miejsca powietrza, gdzie
znajdowałyby się zatłuszczone paluszki, poprawiła makijaż, zaniosła brudne
naczynia do pomieszczenia socjalnego, zaparzyła kawę, przeczytała gazetę i kilka
kobiecych magazynów, zrobiła porządek w torebce, ponownie poprawiła
makijaż, odbyła kilka rozmów telefonicznych z krewnymi i znajomymi,
jeszcze raz starannie poprawiła makijaż, wyskoczyła na miasto w sprawie
nie cierpiącej zwłoki, wróciła skonana, poprawiła makijaż i z pogardą
podała mi „Wielką księgę niedopuszczalnych do oficjalnego obiegu zachowań
świata nieuwzględnionych w obowiązujących modelach biznesowych, bo nie
pasowały lub mogłyby mieć negatywny wpływ na działanie firmy”.
Bardzo ludzkim wydało się to troskliwe dbanie o swój wygląd,
nawet w sytuacji,
gdy się go nie miało.
Z dwojga złego, jakimi były: rutynowe odbębnienie kolejnego zadania w narzuconych
terminach przy znikomym budżecie, oraz udowodnienie, że zadanie było
niewykonalne z nie dających się w żaden sposób wyeliminować przyczyn
niezależnych od osób niezłomnie usiłujących dokonać jego realizacji, to drugie
było po prostu cokolwiek mniej nudne. Moje poczynania w obszarze ustawicznego
dostosowywania idealnych terminów do ułomnej rzeczywistości rzadko kiedy
powodowały jakiekolwiek zaburzenia w układach przepływu kadr, funduszy i informacji
wchłaniającego mnie organizmu firmy. Zazwyczaj aktywnie spoczywając na drodze
ku świetlanej przyszłości, jak rozjechane ścierwo średniej wielkości zwierzęcia[2],
wpływała ona na przyszłe oblicze świata. Nieodmiennie wywołując przy tym
wrażenie, że w pierwszej kolejności należy dokonać jego korekty poprzez
operację plastyczną w trybie na wczoraj.
To było bardzo ludzkie
żywić jakąś obawę,
bać się,
być przerażonym,
popadać w panikę
i walczyć ze wszechogarniającym strachem.
A jeżeli nie odnajdowało się w danym momencie jakiegoś obiektu zagrożenia,
ludzkim odruchem było powołać go do życia siłą wyobraźni.
W mojej pracy najbardziej lubiłam przebywać na urlopie. Firma mogła nie
istnieć, byle płaciła, niekoniecznie godziwie. Plotki głosiły, że w krajach
cywilizowanych w owym czasie godziwym wynagrodzeniem była pensja
pozwalająca utrzymać 5-osobową rodzinę. Nie byliśmy aż tak naiwni i nie
dawaliśmy wiary pogłoskom. Przestawaliśmy narzekać na bóle egzystencjalne, gdy
wysokość zarobków pozwalała opłacić rachunki i coś jeszcze z nich
zostawało na tzw. życie.
Nieliczne jednak osoby nie powątpiewały,
iżby ludzką rzeczą było skłaniać się ku takiej działalności lub pasywności,
która dawała choć odrobinę satysfakcji,
która zapewniała niezbędne minimum przyjemności,
która uwalniała,
a nie zabijała,
wyobraźnię i radość z każdego dnia.
Po latach dowiedziałam się,
że jedyną ludzką rzeczą,
jaką udało mi się z siebie wydobyć,
były opowieści o doświadczeniach zawodowych
zgromadzonych zarówno z pozycji pracownika na szeregowym stanowisku,
jak i właściciela firmy,
osoby kierującej ludźmi,
osoby będącej kierowaną przez innych ludzi,
klienta nabywającego towary i usługi,
pacjenta uskarżającego się na drażniące dolegliwości
lub petenta w urzędzie.
Były one jednak nieludzko nudne,
bo jednakowe dla wszystkich mi współczesnych.
Spędziłam dużo czasu w każdej z tych ról,
bardzo rzadko bywając dla innych i dla siebie
po prostu
człowiekiem.
[1] Kwestia z filmu „Miś” w reżyserii Stanisława Bareji.
[2] Popierałam stowarzyszenia ochrony życia roślin i godności egzystencji kamieni.