sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Zwykłam życzliwie interpretować
bieg zdarzeń,
zjawiska,
ludzi,
rzeczy
i świat,
jakkolwiek nie byłyby
podłe,
zjadliwe,
trujące;
a więc nadawać im cechy, których nie posiadały.
Pozwalałam sobie czynić smak życia lepszym niż był w rzeczywistości.
Pozwalałam sobie nie narzekać, gdy było zupełnie źle.
Pozwalałam sobie walczyć o przetrwanie, czyli o rzeczy zupełnie błahe
i niezbędne jednocześnie.
I o to, co lubiłam;
z zaciśniętymi zębami,
bez słowa skargi,
do upadłego.
Nie znajdowałam godnego przeciwnika,
naprzeciw mnie zawsze stał
kaleki los, ślepy, głuchy, bezwolny.
Wcześniej czy później,
w stanie skrajnego zmęczenia i zniecierpliwienia daremnością moich wysiłków
pojawiał się we mnie gniew.
Beznamiętnie niszczyłam wszystko,
co wyślizgiwało się logice,
co sprawiało wrażenie ułudy,
wytworu mojej wyobraźni,
żeby sprawdzić,
jaka jest prawdziwa natura tego,
co mnie otacza,
co mnie zajmuje,
co jest dla mnie ważne.
Ile jest w tym mojej naiwnej intencji,
żeby było dobre, chociaż było co najwyżej nijakie.
Mój gniew nie znał granic i umiarkowania.
Systematycznie pustoszyłam terytoria przyległe mojej drodze życia.
Wycinałam drzewa,
wysadzałam budowle w powietrze i równałam z ziemią,
wypalałam roślinność jaskrawym światłem,
rozrzucałam suche liście i popioły,
odmawiałam prawa istnienia,
odmawiałam uroku zapalonym świecom, a cieniom gibkości,
wyrzucałam z myśli,
rozwiewałam deszcze i tęcze,
wypatraszałam serce,
żądałam zapomnienia,
nie dawałam znaku życia,
nie żywiłam żadnych uczuć,
zachowywałam obojętne milczenie,
odmawiałam udziału,
nie przyjmowałam do wiadomości,
zalewałam bezkresne obszary wzburzonym oceanem,
osuszałam ocean,
rozsadzałam słońce,
nie odróżniałam dnia od nocy, ani pór roku,
miałam wrażenie, że cokolwiek nie zrobiłabym i tak nic się nie zmieniało,
rozpinałam pochmurną wietrzną noc nad pustą równiną,
po ciemku usiłowałam obrócić w proch kamienie i ziarenka piasku,
jedno po drugim.
Nigdy nie usłyszałam choćby jęku sprzeciwu,
choćby skamlenia żalu,
żadnego głosu,
żadnego dźwięku,
żadnego słowa,
melodii,
których brzmienie pohamowałoby bezmyślny impet destrukcji.
Moja życzliwość dla kruchości wszelkiego istnienia ginęła bez słowa protestu,
aż został tylko głęboki lej w skorupie wyschniętej ziemi,
wysokie chmury zasłaniające całkowicie niebo,
ciemny,
zadymiony,
rozmazany niewyraźnie horyzont
i kamień.
Nic mnie już nie ograniczało,
nic,
oprócz ciężaru kamienia i nikłego blasku lepko sączącego się przez warstwę
chmur.
Pustka miała łagodny smak jesiennego deszczu
zacinającego w twarz i wpadającego dreszczem za kołnierz,
zmieszanego z odrobiną płomienia świecy drżącego na wietrze.
Zawsze można było nasycić się nią.
Kamień spoczywał nieruchomo ciepłą stroną ku górze.
Zawsze można było się oprzeć na nim i ogrzać.
Blask czołgał się po ziemi.
Gdy wpełzał na kamień, na ziemię cicho padał cień.