czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Brzemię dziedzictwa” — odcinek 1.


Brze­mię dzie­dzi­c­t­wa

Naya­na uspo­ka­ja­ją­co po­kle­pa­ła swo­je­go wie­rz­cho­w­ca. Mło­de zwie­rzę by­ło nie­zwy­k­le zde­ne­r­wo­wa­ne. Krę­ci­ło się w mie­j­s­cu, ry­jąc ko­py­ta­mi darń i ma­cha­jąc ogo­nem, od­dy­chało przy tym gło­ś­no i głę­bo­ko. Sierść ko­nia po­kry­wał pot, roz­dął no­z­d­rza, a sz­er­oko ot­wa­r­te oczy bły­s­ka­ły bia­ł­ka­mi. Sza­r­pał gło­wą nie­spo­ko­j­nie, gry­ząc wę­dzi­d­ło i chra­piąc z nie­za­do­wo­le­nia. Ko­bie­ta mu­sia­ła wy­po­wie­dzieć uspo­ka­ja­ją­ce za­klę­cie, by opa­no­wać zwie­rzę. Do­tknę­ła też me­da­lio­nu wi­szą­ce­go na swo­jej pie­r­si i wy­sze­p­ta­ła pa­rę słów. Ta­li­z­man przy­cze­pio­ny do na­czółka ogie­ra na mo­ment za­ja­ś­niał, a po­tem zgasł. Koń au­to­ma­ty­cz­nie uspo­koił się i ty­l­ko cie­m­nie­ją­ca od po­tu sierść świa­d­czy­ła o je­go nie­da­w­nym pod­eks­cy­to­wa­niu. Wy­po­wie­dzia­ne za­klę­cie ró­w­nież i ją miało chro­nić przed nie­bez­pie­cze­ń­s­t­wem. Choć tro­chę. A nie­bez­pie­cze­ń­s­t­wo by­ło du­że, bo prze­ciw­nik, któ­re­mu ośmie­li­ła się rzu­cić wy­zwa­nie nie był ty­po­wym. Na po­la­nie, na skra­ju któ­rej sta­ła, usa­do­wił się smok i z ape­ty­tem za­ja­dał je­le­nia, któ­re­go nie­da­w­no schwy­cił. Sza­r­pał cia­ło pło­w­ca, os­t­ry­mi jak brzy­t­wy zę­ba­mi od­ry­wa­jąc du­że ka­wa­ły mię­sa, któ­re jak­by z non­sza­la­n­cją pod­rzu­cał w gó­rę, zrę­cz­nie łapał i ły­kał na­wet bez prze­żu­wa­nia po­r­cji. Co dwa, trzy kę­sy od­wra­cał gło­wę i z ka­wa­łem krwi­s­te­go mię­sa w py­s­ku, z ży­ła­mi i skrze­pa­mi krwi zwi­sa­ją­cej z je­go mo­r­dy po­sy­łał ob­se­r­wu­ją­cej go ko­bie­cie głu­che, nie­na­wi­s­t­ne mru­k­nię­cie. Po­tem po­wra­cał do roz­sza­r­py­wa­nia zdo­by­czy, któ­rą dla uła­t­wie­nia przy­trzy­my­wał so­bie  prze­d­nią le­wą ła­pą. Mię­dzy ko­l­cza­s­ty­mi wy­ro­s­t­ka­mi na swoim grzbie­cie je­żył bło­niaste wa­ch­la­rze, któ­re mia­ły go po­wię­k­szyć w oczach prze­ciw­ni­ka. Słu­ży­ły też za­stra­sze­niu i po­ka­zy­wa­ły, iż wciąż po­zo­sta­je czu­j­ny. Nie za­mie­rzał je­d­nak po­rzu­cać za­bi­te­go je­le­nia. Był nie­sa­mo­wi­cie gło­d­ny, gdyż od mie­sią­ca nie jadł. A to dla­te­go, że od mie­sią­ca po­dą­ża­ła za nim ta lu­dz­ka is­to­ta, upa­r­cie na­sta­ją­ca na je­go ży­cie. W ogo­nie miał je­sz­cze ją­t­rzą­cą się ra­nę z tkwią­cą w niej za­drą, resztką uła­ma­nej strza­ły – by­ła to pa­mią­t­ka po osta­t­nim spo­tka­niu ze śle­dzą­cą go dzie­w­czy­ną. Prze­pło­szy­ła go, gdy za­mie­rzał po­r­wać kro­wę oko­ło chło­p­s­kiej za­gro­dy. Od­le­ciał do po­bli­s­kich wzgórz i la­sów, gdzie po ki­l­ku dniach wre­sz­cie uda­ło mu się upo­lo­wać coś do je­dze­nia.

Po uspo­ka­ja­ją­cym za­klę­ciu wie­rz­cho­wiec prze­stał się krę­cić, ale na­dal się po­cił i drżał ne­r­wo­wo. Był już je­d­nak do opa­no­wa­nia i ła­t­wy do ko­n­t­ro­li. A tej Naya­na zde­cy­do­wa­nie po­trze­bo­wała pod­czas de­cy­du­ją­ce­go sta­r­cia ze smo­kiem.

Gad stał do niej bo­kiem, uf­ny w ochro­nę swo­jej łu­s­ko­wa­tej skó­ry. Ko­bie­ta do­tąd nie mia­ła oka­z­ji mu się do­kła­d­niej przy­jrzeć, gdyż za­wsze umy­kał jej, gdy ata­ko­wa­ła, ale osta­t­nio co­raz nie­chętniej ustę­po­wał jej po­la. Nie był du­ży, mo­że o po­ło­wę wię­k­szy od jej ogie­ra, a po wy­ro­s­t­kach na gło­wie po­z­na­ła, że był mło­dy, mo­że dzie­się­cio­le­t­ni. To ba­r­dzo skro­m­ny wiek, jak na zwie­rzę, które po­tra­fi­ło do­żyć dwu­stu lat. Gad był je­sz­cze nie­do­świa­d­czo­ny, a na ko­rzyść usi­łu­ją­cej go zgła­dzić dzia­łał fakt, że ten ga­tu­nek nie zio­nął og­niem. Ina­czej mo­g­ło­by być z nią kru­cho. Spra­w­dziła je­sz­cze, czy tkwią­cy przy sio­d­le osz­czep, z os­t­rzem w kszta­ł­cie za­krzy­wio­ne­go os­t­rza mie­cza, któ­rym mo­ż­na by­ło za­r­ó­wno kłuć jak i ciąć, gł­a­dko wy­cho­dzi z ka­bu­ry. Gest ten i chłód me­ta­lu rę­ko­je­ś­ci do­dał jej nie­co od­wa­gi przed zbli­ża­ją­cą się wa­l­ką. Dzie­w­czy­na ścią­g­nę­ła cu­g­le wie­rz­cho­w­co­wi, przy­go­to­wu­jąc go do bo­ju. Ogier sa­p­nął, po­twie­r­dza­jąc swo­ją go­to­wość. Się­g­nę­ła do ko­ł­cza­nu, wy­bie­rając strza­łę o wą­s­kim, nie­zwy­k­le os­t­rym gro­cie. Na po­lu bi­t­wy te­go ty­pu strzał uży­wa­no do prze­bi­ja­nia tarcz i pa­n­ce­rzy. By­ła za­tem od­po­wie­d­nia do prze­bi­cia twa­r­de­go pa­n­ce­rza łu­sek po­kry­wa­ją­cych cia­ło ga­da. Naya­na wie­działa, gdzie na­le­ży ce­lo­wać, by po­cisk po­szy­bo­wał ku naj­sła­b­sze­mu mie­j­s­cu. Gdy by­ła go­to­wa, wy­mie­rzy­ła i po­sła­ła strza­łę pro­s­to pod le­wą ła­pę ga­da. Łu­s­ki w pa­ch­wi­nie by­ły du­żo cie­ń­sze i rza­d­sze, a we­wnę­t­r­z­ne or­ga­ny chro­ni­ła je­dy­nie gru­ba skó­ra. Grot strza­ły ce­l­nie za­głę­bił się w wy­bra­ne mie­j­s­ce, ale nie się­g­nął naj­wa­ż­nie­j­sze­go or­ga­nu. W osta­t­niej chwi­li smok się po­ru­szył i co­f­nął le­wą ła­pę, zmie­nia­jąc tym usta­wie­nie strza­ły, je­d­no­cze­ś­nie ła­miąc jej drze­w­ce. Ból był do­tkli­wy. Gad na­tych­miast po­rzu­cił swo­ją zdo­bycz i od­wró­cił się ku wro­go­wi. Roz­wi­nął skó­rza­s­te skrzy­d­ła, że­by wy­dać się ol­b­rzy­mim, wy­cią­g­nął gło­wę w kie­ru­n­ku ko­bie­ty i wście­k­le za­ry­czał. Naya­na po­mi­mo za­klę­cia mu­sia­ła przy­trzy­mać wo­dze, by jej koń nie rzu­cił się do ucie­cz­ki. Wy­cią­g­nę­ła rę­kę, po­ło­ży­ła ją na ko­ń­s­kim łbie i wy­sze­p­ta­ła in­ne za­klę­cie. Po­sku­t­ko­wa­ło. Koń ca­ł­ko­wi­cie się uspo­koił i był po­słu­sz­ny jej wo­li. Bły­s­ka­wi­cz­nie się­g­nę­ła po ko­le­j­ną strza­łę i wy­ce­lo­wa­ła w oko ga­da. Smok ze­rwał się do ata­ku, gdy zwo­l­ni­ła cię­ci­wę. Po­no­w­nie nie­prze­wi­dzia­ny przez nią ruch uchro­nił zwie­rzę przed pe­w­ną śmie­r­cią. Smok po­chy­lił łeb, strza­ła prze­bi­ła ochro­nę z łu­sek na cza­sz­ce i utkwi­ła między skó­rą a ko­ś­cią, nie czy­niąc mu ża­d­nej krzy­w­dy, je­dy­nie je­sz­cze ba­r­dziej go roz­dra­ż­nia­jąc.

Naya­na zre­zy­g­no­wa­ła z łu­ku. Mo­g­ła wy­pu­ś­cić je­sz­cze ko­le­j­ną strza­łę, ale gdy­by nie tra­fi­ła, to nie zdą­ży­ła­by już się­g­nąć po osz­czep. Mi­mo swe­go ocię­ża­łe­go wy­glądu, my­l­nie su­ge­ru­ją­ce­go nie­ru­ch­li­wość, smok pę­dził na nią z szy­b­ko­ś­cią ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia. Od­rzu­ci­ła za­tem łuk i ko­ł­czan i uję­ła drze­w­ce bro­ni. Spię­ła os­t­ro­ga­mi swe­go wie­rz­cho­w­ca i za­sza­r­żo­wa­ła na ga­da. Os­t­rzem osz­cze­pu ce­lo­wa­ła w we­wnę­t­r­z­ną stro­nę le­wej pa­ch­wi­ny. Ko­ń­có­w­kę drze­w­ca bro­ni osa­dzi­ła w spe­cja­l­nym mie­j­s­cu na sio­d­le, aby si­ła roz­pę­dzo­ne­go ko­nia wbi­ła os­t­rze jak naj­głę­biej. Je­że­li na­wet nie sięg­nie se­r­ca, z pe­w­no­ś­cią po­prze­ci­na wa­ż­ne ar­te­rie i gad się wy­krwa­wi. Roz­pę­dzi­ła ogie­ra i mo­c­no za­pie­ra­jąc się no­ga­mi w strze­mio­nach, przy­go­to­wa­ła się do za­da­nia cio­su. Wtem smok wy­ko­nał unik, od­ska­ku­jąc w bok. Os­t­rze tra­fi­ło w pró­ż­nię, a ko­bie­ta otrzy­ma­ła wy­cią­g­nię­tym ra­mie­niem skó­rza­s­te­go skrzy­d­ła si­l­ne ude­rze­nie w kla­t­kę pie­r­sio­wą. Tra­fie­nie by­ło tak mo­c­ne, że zrzu­ci­ło ją z sio­d­ła. A więc gad nie był ta­ki nie­do­świa­d­czo­ny w wa­l­ce z lu­dź­mi, jak jej się po­czą­t­ko­wo wy­da­wa­ło. Po­le­cia­ła do ty­łu na ple­cy, tra­cąc na mo­ment ko­n­t­ro­lę nad sy­tu­a­cją, ale mi­mo te­go nie wy­pu­ś­ci­ła osz­cze­pu z dło­ni. To ura­to­wało jej ży­cie. Po jej upa­d­ku ogier kwi­cząc i wie­rz­ga­jąc od­biegł w las, gu­biąc przy tym część ek­wi­pu­n­ku. Na­to­miast smok za­trzy­mał się, wbi­ja­jąc pa­zu­ry w darń, od­wró­cił gło­wę i usi­ło­wał do­się­g­nąć swą prze­ś­la­do­w­czy­nię zę­ba­mi. Naya­na, wi­dząc to, wy­sta­wi­ła os­t­rze w stro­nę ata­ku­ją­ce­go. Gad, na swo­je szczę­ś­cie, w po­rę za­u­wa­żył błysk sta­li i wy­co­fał łeb. Ko­bie­ta wspie­ra­jąc się na le­wej dło­ni, w po­zy­cji pół­le­żą­cej, po­wo­li wy­co­fy­wa­ła się, nie­u­stan­nie usi­łu­jąc ukłuć po­stę­pu­ją­ce­go za nią ga­da. By­ła zła na sie­bie, że da­ła tak się po­dejść te­mu stwo­rze­niu. Te­raz zna­la­z­ła się w nie­cie­ka­wej sy­tu­a­cji, a jej ży­cie znów by­ło za­gro­żo­ne. Ża­ło­wa­ła, że nie za­tru­ła gro­tu bro­ni wy­cią­giem z wę­żo­we­go zie­la, bo to za­bi­ło­by ga­da przy naj­mnie­j­szym zra­nie­niu.

Smok za­ry­zy­ko­wał. Na­g­le rzu­cił się do przo­du, wy­cią­ga­jąc przed sie­bie pra­wą ła­pę uzbro­jo­ną w dłu­gie pa­zu­ry. Chciał ją, ni­czym kot mysz, do­łem wy­ło­wić zza ochro­ny bro­ni i ro­ze­drzeć na strzę­py. Co­f­nął przy tym łeb, by prze­ciw­ni­cz­ka nie się­g­nę­ła go osz­cze­pem. Ale to spra­wi­ło, że uniósł nie­co do gó­ry kla­t­kę pie­r­sio­wą, od­sła­nia­jąc sła­b­sze mie­j­s­ca. Dzie­w­czy­na sz­y­bko wy­ko­rzy­s­ta­ła błąd smo­ka. Z wie­l­ką wpra­wą ma­ch­nę­ła os­t­rzem, któ­re roz­cię­ło skó­rę przy pra­wej pa­ch­wi­nie i uszko­dzi­ło ścię­g­na, po­wa­ż­nie obez­wła­d­nia­jąc ko­ń­czy­nę ga­da. Naya­na na­tych­miast też wy­co­fa­ła się, wsta­ła i ujmu­jąc osz­czep w obie dło­nie, cze­ka­ła w go­to­wo­ś­ci do obro­ny. Smok ry­czał z bó­lu, a ła­pa zwi­sa­ła mu bez­wła­d­nie. Sz­y­bko tra­cił du­żo krwi i ko­bie­ta by­ła już pe­w­na swe­go. Za­czę­ła się co­fać, by dojść do le­żą­cych na skra­ju po­la­ny strzał i łu­ku, któ­re wcze­ś­niej od­rzu­ci­ła. Smok po­wo­li ku­ś­ty­kał za nią, je­d­nak trzy­ma­jąc się w przy­zwoi­tej od­le­g­ło­ś­ci. Na­g­le dzie­w­czy­na za­ha­czy­ła pra­wą piętą o że­b­ro wy­sta­ją­ce ze szczą­t­ków je­le­nia. Kość trza­s­nę­ła pod jej cię­ża­rem, a ona sa­ma ru­nę­ła do ty­łu. W tym sa­mym mo­me­n­cie gad sko­czył ku niej. Nie zdą­ży­ła na­sta­wić os­t­rza bro­ni, więc prze­to­czy­ła się na bok, by uni­k­nąć po­chwy­ce­nia przez mo­r­de­r­cze szczę­ki. Szczę­ś­ciem, ku­le­ją­cy smok nie był już tak zwro­t­ny i nie zdo­łał jej po­chwy­cić. Naya­na wi­dząc, co się za­po­wia­da, ze­rwa­ła się na rów­ne no­gi i rzu­ci­ła ku bro­ni le­żą­cej na skra­ju la­su. Prze­bie­g­ła za­le­d­wie dwa kro­ki, gdy otrzy­ma­ła po­tę­ż­ny cios smo­cze­go ogo­na. Do­b­rze, że mia­ła na so­bie gru­bą ku­r­tę ze smo­czej, gru­bej ni­czym pa­n­cerz skó­ry, z ręka­wa­mi do ło­k­ci, ina­czej jej pra­we ra­mię zo­sta­ło­by zmia­ż­dżo­ne. Ude­rze­nie od­rzu­ci­ło ją na ki­l­ka­na­ście stóp i wy­trą­ci­ło z rę­ki osz­czep. By­ła bez­bron­na. Cię­ż­ko upa­d­ła w wy­so­ką tra­wę po­la­ny, która na mo­ment skry­ła ją przed ocza­mi ga­da. Nie mo­g­ła po­ru­szyć rę­ką, czu­jąc prze­jmu­ją­cy ból. Mia­ła wy­bi­ty bark. Dźwi­g­nę­ła się, ale gad już był przy niej. To by­ły jej osta­t­nie chwi­le. Za­mknęła oczy pe­w­na swej śmie­ci. Nie chcia­ła og­lą­dać pa­sz­czy smo­ka za­my­ka­ją­cej się na jej gło­wie, nie mo­g­ła też so­bie przy­po­mnieć słów ża­d­nej mo­d­li­t­wy.

Wte­dy usły­sza­ła świst le­cą­cej strza­ły, głu­che chla­p­nię­cie wbi­ja­ją­ce­go się w cia­ło po­ci­s­ku i bo­le­s­ne stę­k­nię­cie zwie­rzę­cia. Ot­wo­rzy­ła po­wie­ki. Sto­ją­cy nad nią smok miał za­da­r­tą gło­wę i chwiał się na drżą­cych no­gach. W je­go le­wym oku tkwi­ła za­głę­bio­na do po­ło­wy strza­ła, a cie­m­na po­so­ka za­le­wa­ła je­go pysk. Po­cisk się­g­nął mó­z­gu i zwie­rzę zdy­cha­ło. W ko­ń­cu ła­py odmów­i­ły po­słu­sze­ń­s­t­wa. Pie­r­w­szy pod­dał się zad a za nim ca­ła re­sz­ta i smok oba­lił się na bok. Łeb cię­ż­ko, z pla­ś­nię­ciem ude­rzył o zie­mię pa­rę stóp obok ran­nej. Szczę­ki roz­wa­r­ły się i roz­wi­d­lo­ny ję­zor nie­ko­n­t­ro­lo­wa­nie wy­su­nął się na tra­wę. Je­sz­cze dwa ago­na­l­ne ru­chy łap drą­cych darń, skurcz bi­ją­ce­go o zie­mię ogo­na, wzdry­g­nię­cia bło­nia­s­tych skrzy­deł i osta­t­ni od­dech opu­ś­cił płu­ca ga­da.

Wy­cze­r­pa­na Naya­na opu­ś­ci­ła gło­wę i le­ża­ła na wznak od­dy­cha­jąc sz­y­bko. By­ła ba­r­dzo zmę­czo­na i obo­la­ła. Za­sta­na­wia­ła się, kto był strze­l­cem i jej wy­ba­w­cą, ale nie mia­ła siły, by to spra­w­dzić. Z pe­w­no­ś­cią nie był jej wro­giem – ina­czej po­zwo­li­ł­by jej zgi­nąć w pa­sz­czy smo­ka. Po chwi­li usły­sza­ła sze­lest gnie­cio­nej sto­pa­mi tra­wy. Nad nią po­chy­lał się mę­ż­czy­z­na. Na tle ja­s­ne­go nie­ba nie wi­działa je­go twa­rzy je­dy­nie cie­m­ny za­rys sy­l­we­t­ki.

– Wi­dzę, że ży­jesz pa­ni – usły­sza­ła ni­s­ki, ale przy­je­m­nie brzmią­cy głos.

Zbie­ra­jąc re­sz­t­ki sił, z tru­dem ob­ró­ci­ła się i pod­nio­s­ła na zdro­wej rę­ce. Gdy chwie­jąc się, sta­nę­ła na no­gach, przed­sta­wia­ła so­bą ża­ło­s­ny wi­dok. Wło­sy mia­ła po­ta­r­ga­ne, na twa­rzy za­dra­pa­nia, rę­ka­wy lnia­nej ko­szu­li, wy­sta­ją­ce spod ku­r­ty, po­roz­dzie­ra­ne. Le­we ra­mię rwa­ło bó­lem i bez­wła­d­nie zwi­sa­ło. Sto­ją­cy przed nią, oko­ło trzy­dzie­s­to­le­t­ni mę­ż­czy­z­na, był przy­sto­j­ny, o długich, cie­m­nych wło­sach, ubra­ny w dłu­gą skó­rza­ną tu­ni­kę zdo­bio­ną tło­cze­nia­mi i ha­f­tem, prze­pa­sa­ną na­bi­ja­nym sre­b­rem sze­ro­kim pa­sem pod­trzy­mu­ją­cym miecz. Na pie­r­si miał za­wie­szo­ny sre­b­r­ny me­da­lion z sym­bo­lem smo­ka. Z pe­w­no­ś­cią był szla­ch­ci­cem lub czło­wie­kiem ba­r­dzo za­mo­ż­nym. Mo­g­ła to po­z­nać po ja­ko­ś­ci i zdo­bie­niach łu­ku, któ­ry trzy­mał w rę­ce. Broń wy­ko­na­no z ci­so­we­go drze­wa, ze zdo­b­nym ma­j­da­nem z bia­łej jak śnieg smo­czej ko­ś­ci, w któ­rej wy­rze­ź­bio­no przed­sta­wie­nia ro­ś­lin i je­le­ni. Łę­czy­s­ko ople­cio­no sre­b­r­nym dru­tem, a za­ko­ń­cze­nia wy­ko­na­no w sty­lu ma­j­da­nu. Mę­ż­czy­z­na pro­wa­dził ra­so­we­go ogie­ra cie­m­no­gnia­dej ma­ś­ci, za które­go rząd mo­ż­na by by­ło ku­pić je­d­ną du­żą wieś. Być mo­że był tu­te­j­szym mo­ż­no­w­ła­d­cą, któ­ry aku­rat po­lo­wał w tych stro­nach. Nie do­strze­ga­ła je­d­nak je­go to­wa­rzy­szy czy sług idą­cych w na­go­n­ce.

Czu­ła się co­raz sła­b­sza – być mo­że uzy­s­ka­ła in­ne ob­ra­że­nia i któ­rych na­wet nie wie­dzia­ła. Sta­ra­ła się je­d­nak za­cho­wy­wać go­d­nie.

– Wdzię­cz­na wam pa­nie je­s­tem za oca­le­nie – za­czę­ła, po­stę­ku­jąc z bó­lu.

– Po­lo­wa­łem na te­go smo­ka.

– Nie wy­glą­dasz pa­nie na smo­ko­w­ca – za­u­wa­ży­ła.

– Bo nim nie je­s­tem.

Nie chciał mó­wić nic wię­cej, a ona nie py­ta­ła. Mę­ż­czy­z­na pod­szedł do smo­ka, do­był za­tknię­te­go za pa­sem dłu­gie­go no­ża i wpra­w­nie wy­ciął ga­do­wi ję­zyk.

– To chy­ba jest nie­co wa­r­te w po­bli­s­kim mia­s­te­cz­ku – za­u­wa­żył.

– Na­gro­da jest two­ja pa­nie.

Nie pro­te­s­to­wał. Scho­wał ję­zyk do wo­r­ka, któ­ry przy­tro­czył do swo­je­go sio­d­ła. Dzie­w­czy­na za­chwia­ła się na no­gach, ból się na­si­lał, sła­bość oga­r­nia­ła jej czło­n­ki.

– Źle się czu­jesz pa­ni?

– Po­trze­bu­ję cy­ru­li­ka… – upa­d­ła na tra­wę.

Wsa­dził ją na swo­je­go wie­rz­cho­w­ca.

– Za­bio­rę cię do mia­s­te­cz­ka, a pó­ź­niej od­na­jdę twe­go ko­nia.

Nie mia­ła już na­wet si­ły mó­wić. Po­dzię­ko­wa­ła mu ty­l­ko ski­nie­niem gło­wy i chwy­ci­ła się mo­c­niej sio­d­ła, by nie spaść po dro­dze.

 

By­li na pod­da­szu w go­s­po­dzie w wy­na­ję­tej iz­bie. Mi­mo że by­ła osła­bio­na, mu­siał trzy­mać ją, gdy cy­ru­lik na­sta­wiał jej bark – ina­czej ko­p­nia­kiem wy­bi­ła­by mu zę­by. Krzy­k­nę­ła ty­l­ko, gdy kość wska­ki­wa­ła na swe mie­j­s­ce i mo­c­no się sza­r­p­nę­ła. Wy­ba­w­ca Naya­ny rzu­cił cy­ru­li­ko­wi mo­ne­tę i ten sz­y­bko zni­k­nął za drzwia­mi. Tak się bał dzie­w­czy­ny, że nie na­ło­żył ma­ś­ci ko­ją­cych i nie obe­jrzał in­nych jej za­dra­pań.

– Je­den z wie­j­s­kich chło­p­ców od­na­lazł twe­go ko­nia pa­ni – ode­zwał się gdy zo­sta­li sa­mi – do­my­ś­lił się, że na­le­ży do bo­ga­te­go przy­by­sza w mie­ś­cie i przy­pro­wa­dził go do bur­mi­s­t­rza, a ten do mnie.

– Znasz tu­te­j­sze­go bur­mi­s­t­rza pa­nie?

– Nie. Po­wie­dzia­łem je­dy­nie ka­r­cz­ma­rzo­wi, że szu­kam ko­nia i do­b­rze za­pła­cę za je­go od­na­le­zie­nie.

Naya­na do­my­ś­li­ła się, że koń do­biegł do ja­kiejś wie­j­s­kiej za­gro­dy, gdzie chło­pi dla na­gro­dy po­sta­no­wi­li od­dać cen­ne­go wie­rz­cho­w­ca. Za­trzy­mu­jąc go, na­ra­zi­li­by się na os­ka­r­że­nie o kra­dzież, za co gro­zi­ły ba­r­dzo su­ro­we ka­ry. A po­sia­da­nia ta­kie­go zwie­rzę­cia nie da­ło­by się ukryć przed za­wi­s­t­ny­mi są­sia­da­mi.

– Czy prócz rzę­du coś je­sz­cze by­ło? – spy­ta­ła.

– Je­ś­li py­tasz o pie­nią­dze i sa­k­wy z rze­cza­mi, to nie. Z po­la­ny wzią­łem je­dy­nie twój łuk i osz­czep.

Wes­tchnę­ła, z nie­za­do­wo­le­niem ma­r­sz­cząc nos i wbi­ja­jąc oczy w su­fit.

– Wo­bec te­go bę­dziesz mu­siał po­cze­kać pa­nie aż upo­lu­ję ko­le­j­ne­go smo­ka, nim zwró­cę wam pie­nią­dze.

Wska­zał na wo­rek le­żą­cy pod ścia­ną z gr­ubo cio­sa­nych be­lek.

– Za to chy­ba do­sta­niesz coś nie­coś.

– Już mó­wi­łam pa­nie, to nie mo­je pie­nią­dze.

– Ja ich nie po­trze­bu­ję.

Nie­mal w tym sa­mym mo­me­n­cie roz­le­g­ło się pu­ka­nie do drzwi. Mę­ż­czy­z­na ot­wo­rzył. Do śro­d­ka we­szli wło­da­rze mia­s­ta, z któ­ry­mi pięć dni wcze­ś­niej roz­ma­wia­ła, gdy do­wie­dzia­ła się, że za ści­ga­ne­go przez nią ga­da jest wy­zna­czo­na na­gro­da. Na po­czą­t­ku wy­śmia­li ją. Nie dość, że nie by­ła smo­ko­w­cem to je­sz­cze ko­bie­tą. Gdy je­d­nak zde­cy­do­wa­nie po­no­wi­ła py­ta­nie o na­gro­dę i ma­ch­nęła swoim osz­cze­pem po­twie­r­dzi­li po­gło­s­ki o wy­so­kiej na­gro­dzie.

Chu­dy, przy­ga­r­bio­ny, ubra­ny w cie­m­ne sza­ty sta­ry ra­j­ca, zbli­żył się do ło­ża dzie­w­czy­ny. Nie­przy­je­m­ny za­pach bru­du i po­tu do­tarł do no­z­d­rzy dzie­w­czy­ny aż skrzy­wi­ła się.

– Po­do­b­no zgła­dzi­li­ś­cie ga­da, pa­ni – ode­zwał się chro­po­wa­tym, nie­przy­je­m­nym dla ucha gło­sem.

Pra­wą rę­ką wska­za­ła na wo­rek. Chu­dzie­lec pod­szedł do pa­ku­n­ku i wło­żył rę­kę do śro­d­ka. Wy­cią­g­nął po­cze­r­nia­ły i wi­ją­cy się w je­go rę­ku, ni­czym ży­wy, ję­zyk ga­da z za­krze­p­ły­mi so­p­la­mi krwi na ucię­tym ko­ń­cu. Je­den z to­wa­rzy­szą­cych mu mę­ż­czyzn wzdry­g­nął się z obrzy­dze­nia. Chu­dzie­lec dłu­ż­szy czas przy­glą­dał się ka­wa­ł­ko­wi mię­sa, po czym po­no­w­nie wsa­dził je do wo­ra. Ubru­dzo­ną rę­kę wy­tarł w sza­ty. Do­b­rze, że by­ły cza­r­ne i do­b­rze ma­s­ko­wa­ły brud, gdyż ra­j­ca zda­wał się nie­wie­l­ką wa­gę przy­wią­zy­wać do czy­s­to­ś­ci i hi­gie­ny.

– Gdzie jest ście­r­wo?

– Na po­la­nie, o ćwierć dnia ma­r­szu na wschód – od­parł za nią mę­ż­czy­z­na.

Ra­j­ca z za­do­wo­le­niem po­ki­wał gło­wą. Się­g­nął pod fa­ł­dę pła­sz­cza i bez­ce­re­mo­nia­l­nie rzu­cił na jej ło­że pę­ka­tą sa­kie­w­kę z brzę­czą­cy­mi mo­ne­ta­mi. Zwa­ży­ła ją w rę­ku.

– Umó­wio­na za­pła­ta – po­wie­dział ra­j­ca, od­wra­ca­jąc się ku wy­jściu, jak­by z po­ga­r­dą dla ko­bie­ty pa­ra­ją­cej się mę­s­kim za­wo­dem.

Gdy drzwi się za ni­mi za­mknę­ły, Naya­na wy­cią­g­nę­ła sa­kie­w­kę w kie­ru­n­ku mę­ż­czy­z­ny. Ten od­mo­w­nie ma­ch­nął rę­ką, sia­da­jąc na ni­s­kim zy­de­l­ku. Nie na­le­ga­ła.

– Po­zwól za­tem, że po­no­w­nie wam pa­nie po­dzię­ku­ję…

– Dla­cze­go pa­ni ści­ga­łaś te­go smo­ka?

– Mam swo­je po­wo­dy pa­nie – nie chcia­ła wy­ja­wiać, dla­cze­go po­lu­je na smo­ki.

– Za­tem mo­że cho­ciaż wy­ja­wisz mi swe imię?

– Naya­na. Szla­che­t­nie uro­dzo­na.

Nie chcia­ła wię­cej po­wie­dzieć.

– Je­s­tem Gey­den, pan zie­mi Ho­ru i Lor­-I­r­nes.

Zma­r­sz­czy­ła brwi i uwa­ż­nie na nie­go po­pa­t­rzy­ła. Te zie­mie le­ża­ły nie­d­al­eko jej ro­dzin­nych ziem, ale by­ły du­żo roz­le­g­le­j­sze. Ni­gdy nie mia­ła oka­z­ji po­z­nać ich pa­na.

– Hor i Lor­-I­r­nes le­żą dal­eko stąd… – za­da­ła nie­wy­po­wie­dzia­ne bez­po­śre­d­nio py­ta­nie o to, co tu­taj ro­bi.

– Ow­szem – po­twie­r­dził, ale po­do­b­nie jak ona nie za­mie­rzał nic wię­cej wy­ja­ś­niać.

Ich spo­jrze­nia spo­tka­ły się. Od­nio­s­ła wra­że­nie, że wie o niej wię­cej niż chcia­ł­by  przy­znać. Czy­ż­by to za po­mo­cą te­go mę­ż­czy­z­ny oj­ciec za­mie­rzał ścią­g­nąć nie­po­słu­sz­ną cór­kę do do­mu? Nie, to by­ło nie­do­rze­cz­ne.

Mi­l­cza­ła, w ko­ń­cu był kimś ob­cym i nie­wy­pa­da­ło być na­trę­t­ną ze swoi­mi py­ta­nia­mi. Spo­strze­g­ła, że ro­z­ś­cie­la ko­ce na pod­ło­dze ich iz­by. Te­raz po­sła­ła mu py­ta­ją­ce spo­jrze­nie.

– To by­ła osta­t­nia wo­l­na iz­ba – wy­ja­ś­nił. – Nie ma­ją na­wet do­da­t­ko­we­go sien­ni­ka.

– Ja po­win­nam spać na pod­ło­dze. Je­s­tem przy­zwy­cza­jo­na do spa­nia na zie­mi.

– Je­s­teś po­tu­r­bo­wa­na. Na­stę­p­nym ra­zem je­d­nak nie omie­sz­kam sko­rzy­s­tać z pro­po­zy­cji.

By oka­zać, że dys­ku­s­ja jest za­ko­ń­czo­na uło­żył się na ko­cach, przy­krył nie­dźwie­dzim fu­t­rem i od­wró­cił do niej ty­łem. Nie po­zo­sta­ło jej nic in­ne­go jak przy­kryć się dru­gą skó­rą i za­snąć.

cdn.