czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Mrok duszy” — odcinek 5.


Pan Kandar nie odwiedził jej przez cały dzień. Uroczystości miały się ku końcowi i pielgrzymi powoli opuszczali Buher. Została tylko szlachta, która ściągnęła tu nawet z dalszych okolic. Korzystając z okazji nadarzającej się jedynie raz w roku szlachetnie urodzeni nie zamierzali tak szybko opuszczać miasta, a cieszyć się swoim towarzystwem, którego tak bardzo brakowało im na prowincji. Była to też okazja do zrobienia zakupów i domy kupieckie pełne były klientów o zasobnych kiesach.

Namaris siedziała rozpamiętując chwilę, gdy wyszła do ogrodów w domu pana Kandara. Wysilając umysł przypomniała sobie postać kobiety. Ogarnęło ją jakieś niejasne uczucie. Dlaczego myśląc o tamtej chwili odczuwała takie podniecenie i euforię? Odruchowo sięgnęła do medalionu i głęboko oddychała, by opanować niespodziewane emocje. Co na bogów się z nią działo?

Jej przyjaciółka podeszła do niej z ponurą miną.

— Plotki przelatują przez miasto jak fale przez wzburzone morze.

Podniosła na Amaniris spojrzenie.

— Co mówią?

— Podobno… jesteś opętana.

Z niedowierzaniem zmarszczyła brwi.

— Ja? Opętana?

Wspomnienie chwil tamtej nocy ponownie zalało ją niepokojącą falą ekscytacji. Opuściła wzrok i na moment zamknęła oczy przywołując swoje uczucia do porządku. Mocniej ścisnęła w dłoni medalion. A może rzeczywiście było coś z nią nie tak? Odegnała od siebie tę myśl jak natrętną muchę.

— Mag Sarho był u ciebie... — Amaniris usiadła na krześle, ale nie było w niej zwykłej swobody.

— Czy to dowód, że jestem w mocy demona?

— Nomarcha nie wysłałby swojego nadwornego maga bez powodu.

— Obowiązkiem monarchy jest sprawdzać wszelkie niepokojące wieści, a skoro takie pojawiły się na dworze… — Namaris niechętnie przyznała, iż niechcący stała się obiektem plotek.

— Sam syn zrelacjonował mu wydarzenia.

Namaris wstała. Te podejrzenia ją męczyły.

— Mag porozmawiał ze mną krótko i wyszedł. Nie wyganiał demona i nie nakazał mego aresztowania, ponieważ nic mi nie jest — stwierdziła zdecydowanym tonem. — A lekkie upojenie winem to nie opętanie — zgrabnie wytłumaczyła niezrozumiały dla niej samej przypływ namiętności do nomarchowskiego syna.

Amaniris nie do końca była przekonana jej argumentami.

— Plotki jeszcze długo nie ustaną.

Namaris chwilę się zastanawiała. Potem wstała i skinęła na jednego ze sług.

— Przygotuj mi lektykę.

— Dokąd chcesz się udać?

— Do pana Kandara.

Amaniris gwałtownie wstała.

— Pan Kandar jest zajęty — powiedziała szybko.

— Będzie musiał dla mnie znaleźć czas.

Amaniris podeszła do niej i spojrzała jej w oczy.

— Zrozum Namaris. Pan Kandar jest spadkobiercą swego ojca. Dopóki jego pozycja następcy nomarchy nie będzie niezachwiana…

Zrozumiała, co chce powiedzieć. Jej obecność przy boku Kandara była teraz niepożądana przez jego rodzinę, a i elity Buher będą jej teraz unikać. Została wykluczona z towarzystwa, przynajmniej na jakiś czas. Poczuła gniew, ale też i bezsilność. Jedyną perspektywą było ponowne zaszycie się w oazie i przeczekanie burzy.

— Jutro z rana wyjadę.

 

Wczesnym rankiem już opuszczała Buher. Czuła na sobie piętno, jakie na niej wycisnęło to miasto. Słońce ledwo co wzniosło się nad horyzont, gdy wspaniałe domostwa zostały daleko za nią, a ona kłusowała drogą między polami, prowadzącą wprost na pustynię, ku położonej gdzieś za horyzontem jej rodzinnej oazie. Nie zachowywała konwenansów jadąc wierzchem przez miasto. Już nie musiała. W oczach jego mieszkańców była dziwolągiem. Udawanie wielkiej damy nie zmieni opinii o niej. Czuła rozgoryczenie, ale i dziwny niepokój. Jakby swym ciężarem przygniatała ją jakaś niedokończona sprawa. Popędzała konia mimowolnie, jakby większa prędkość galopu pozwolić jej miała uciec nieprzyjemnym myślom.

Późnym popołudniem zatrzymali się na popas, na uboczu drogi, przy ruinach dawnej małej świątyni. Opodal widniały też kopczyki i kawałki murów z suszonej na słońcu cegły, resztek dawnych domostw. Widocznie woda w wioskowej studni wyschła i ludzie przenieśli się dalej. Pozostało po nich tylko kilka uschłych drzew i krzewów.

Namaris nie trzeba było więcej do wypoczynku. Jej słudzy przygotowali zadaszenie z płótna rozciągniętego na czterech palikach, pod którymi rozścielono słomianą matę i położono poduszki dla jej wygody. Nie chciała krzesła i stolika. Chleb, ser i zimną kurę położono przed nią na drewnianych misach. Wino podano w prostym kubku. Wskazała Ungaru miejsce obok siebie i zaprosiła do posilenia się razem z nią.

W chwili gdy kończyli posiłek, na drodze do miasta zobaczyli jezdnych, otoczonych kłębami wzbijanego przez kopyta ich koni kurzu. Musieli bardzo się gdzieś spieszyć, bo ich sylwetki rosły bardzo szybko. Kilka chwil i byli przy nich. Ku zdumieniu Namaris skręcili z drogi ku nim. Jezdnymi byli żołnierze nomarchy. Między nimi rozpoznała maga Sarho. Gestem nakazał dziesięciu zbrojnym otoczyć obozowisko szlachcianki, a sam podjechał do zdumionej i wolno wstającej ze swego miejsca Namaris.

— Pojedziesz z nami.

— Zostaw ją w spokoju, magu!

Zza usypanego wiatrem na ruinach wzgórza wysunął się jezdny, w pełnym uzbrojeniu, na wspaniałym koniu. Rumak podekscytowany zbliżającą się walką, kłusował niemal w miejscu, głośno wypuszczał z płuc powietrze i nerwowo żuł wędzidło. Namaris natychmiast go poznała. Nie wiedziała czemu, ale jego widok sprawił jej radość. Coś w tym człowieku niezmiernie ją fascynowało i pociągało. Jak obietnica niezwykłej przygody.

— Nie wtrącaj się, cudzoziemcze — odparł ostro mag, ufny w siłę mieczy swych żołnierzy.

— Już to zrobiłem, magu.

Pan Sarho chciał zebrać moc wokół siebie, ale zaklęcie rzucone przez obcego zablokowało jego starania. Mag był zdumiony mocą, jaką dysponował ten mężczyzna.

— Kim jesteś? Magiem? — skupiając swe myśli, usiłował wyczuć aurę obcego.

— To nieistotne. Kazałem ci nie podnosić ręki na tę dziewczynę.

Kątem oka dostrzegł, jak zbrojni powoli zacieśniają krąg i sięgają do mieczy. Mocniej oparł stopy w strzemionach, których nie posiadały siodła engarskie. Jazda nie była podstawą armii Engaris, tylko piechota. Koni używano do krótkich przejażdżek. Rzadko, jak Namaris, do dłuższych podróży. Strzemiona były zbędne, bo na nieduże konie pustynne wskakiwało się z ziemi. Jedynie jezdni północy i dalekich stepów Elmoru używali strzemion, dających konnym wspaniałą stabilizację w czasie jazdy i walki.

— Ta dziewczyna jest wcielonym złem i wiesz o tym!

— Zło ją zadrasnęło, ale nie owładnęło.

Wszyscy byli zdumieni tym stwierdzeniem. Nie pojmowali, o czym ci dwaj rozmawiają. Namaris kręciła głową, jakby chciała zaprzeczyć ich słowom i swoim własnym odczuciom, ale czuła, że mówią prawdę. Z dużymi, szklanymi od z trudem powstrzymywanych łez, oczyma, zbliżyła się dwa kroki do nieznajomego. Widziała jak jej słudzy z obawą cofają się ostrożnie do tyłu. Zauważyła niepewność w oczach zbrojnych zarówno maga jak i swoich własnych. Jedynie Ungaru stał twardo przy niej, gotowy bronić jej do ostatka.

— Twoja ulubienica właśnie zamordowała cztery osoby, w tym swoją przyjaciółkę Amaniris.

Namaris zakryła dłonią usta, by nie krzyknąć z rozpaczy i niedowierzania.

— Rozerwała jej gardło, wyżarła nerki, a potem wyssała z niej wszystkie płyny… — kontynuował mag, wymownie spoglądając na dziewczynę.

Jedna ze służących nie wytrzymała i zwymiotowała. Ale Namaris nie przeraził ani nie obrzydził ten opis. Ze zdumieniem uzmysłowiła sobie, że jej ślinianki gwałtownie, niemal boleśnie zareagowały jak na widok jakiegoś smakowitego dania. Nie widziała tego jak zmieniła się na twarzy, jak źrenice w jej oczach poziomo wydłużyły się. Słudzy odskoczyli z piskiem i okrzykami przerażenia, żołnierze dobyli mieczy, ale nie ośmielili się podejść bliżej. Nawet Ungaru wydawał się być zmieszany.

— Widzisz? — mag wskazał na Namaris. — Widzisz czym ona jest? Twoja magia nie powstrzyma jej prawdziwej natury.

— Dotychczas powstrzymywała.

Ogier nieznajomego parskał nerwowo i bił kopytami w ziemię, paląc się do walki. Uspokoił go klepaniem po szyi.

— Zaklęcia słabną, ich więzy puszczają. I tak pełen podziwu jestem, że po jej powrocie do ludzkiej postaci udało ci się w niej utrzymać tę… — szukał odpowiedniego słowa — …istotę i wymazać pamięć jej zbrodni.

— Niczego nie pojmujesz magu. Ona nigdy nie zamieniła się w demona.

Mag roześmiał się szczerze, uznając słowa obcego za kiepski żart.

— Omal tego nie uczyniła przed chwilą. Dosyć gadania! Brać ją!

Tylko dwóch żołnierzy zeskoczyło z koni i zdecydowało się do niej podejść. Jednak nim pochwycili dziewczynę za ramiona, nieznajomy zajechał im drogę. Świetnie wyszkolony ogier kopnięciami przednich kopyt powalił ich na ziemię. Nawet nie musiał wyciągać miecza.

— Strzeż swojej pani — polecił Ungaru obserwując pozostałych żołnierzy, którzy niepewnie spoglądali to na maga, to na nieznajomego, to na dziewczynę.

Mag cisnął w obcego zaklęciem, ale on, przygotowany na taki atak, odbił je ręką i moc uderzyła w resztki muru jednego z domostw, krusząc je w pyle i kurzu, i zasypując najbliższych odłamkami. Obcy przygalopował do maga i uderzeniem ręki zwalił go z konia. Upadając w tył, Sarho chciał przytrzymać się wodzy, ale to spowodowało, że wędzidło boleśnie wpiło się w pysk konia, który wspiął się na zadnie nogi, przekreślając jakiekolwiek szanse maga na utrzymanie się na grzbiecie. Ciężko upadł na plecy, a siła uderzenia wybiła z jego płuc powietrze, które przeszło przez jego gardło wyrywając jęk bólu. Jego koń wierzgał przestraszony zajściem i byłby rozłupał czaszkę magowi, gdyby nieznajomy nie uspokoił zwierzęcia słowami w nieznanym wszystkim pozostałym języku. Koń parsknął tylko i odbiegł kłusem na bok, by po chwili pochylić się nad jakąś kępką zeschłej trawy.

cdn.