sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Słońce i jego odbicie w puszystym śniegu mocno raziło oczy mężczyzny. Dobrze, że miał przy sobie woalkę wykonaną z mocno przyciemnionego szkła, oprawioną w futro północnego królika i nabijaną srebrem. Sama woalka była niezwykle cennym przedmiotem, ale mężczyzna nie dbał o to. Jemu służyła jako ochrona przed zapadnięciem na śnieżną ślepotę, dolegliwość często spotykaną u niedoświadczonych wędrowców, nieznających jeszcze praw Lodowych Krain. Nasunął woalkę na oczy i mocno naciągnął na głowę kaptur, chroniąc się przed dokuczliwym zimnem. Zamachnął się batem i końcówką rzemienia z reniferowych jelit strzelił ponad karkami psów ciągnących jego sanie. Mocne psiska o grubej sierści i takich pokładach tłuszczu biegły równo, zdawało się, że niemal bez wysiłku ciągnąc ładunek. Gdy wjechali na owiany ze śniegu lód, mężczyzna zeskoczył z płóz i biegł za nimi, by nieco rozruszać ciało. Trzymał się przywiązanego do sań sznurka, na wypadek gdyby zasłabł i zaczął zostawać w tyle. Przyjrzał się biegnącemu przed nim zaprzęgowi i ponownie zamachnął się batem. Tym razem z wielką precyzją końcówka rzemienia smagnęła tyłek młodego psa. Było to bardzo dobre zwierzę, duże i wytrzymałe. Niestety miało jedną wadę — gdy tylko orientowało się, że może pracować mniej niż powinno, natychmiast wykorzystywało okazję. Pies udawał, że ciągnie, w rzeczywistości zwalając swoją robotę na barki towarzyszy. Bystre oko doświadczonego poganiacza dostrzegało wykręt i w rezultacie pies oberwał batem przywołujący go do porządku raz. Rzemienie jego szorów napinały się z żądaną siłą i pies ponownie sumiennie wykonywał swoją pracę.
Przebiegnąwszy spory odcinek drogi, mężczyzna znów stanął na płozach, aby nieco odsapnąć. Do zamku było już niedaleko i liczył, że powinien dotrzeć do niego przed zmrokiem. Teren lekko się sfałdował, dotychczasowa równina zamieniła się w różnej wielkości pagórki, przy których wiatry utworzyły imponujących rozmiarów zaspy i śnieżne nawisy. Starannie omijał takie miejsca, wiedząc, że niestabilne i ciężkie masy śniegu mogą w każdej chwili się oberwać, grzebiąc pod sobą nieostrożne ofiary. Za jednym z takich pagórków dostrzegł sylwetkę ciemnej budowli. Był to zamek księcia Togoma, jedna z najdalej wysuniętych na północ warowni. Książę Togom znalazł się na tym pustkowiu z pewnością nie za wybitne zasługi dla królewskiego dworu, lecz siedzenie w tej twierdzy okazało się na tyle intratne, że nie protestował.
W miarę zbliżania się do zamku i gaśnięcia ostatnich promieni, bardzo krótko przebywającego na niebie słońca, jakieś niejasne uczucie chłodu wkradło się do jego serca. Ogarnęło go zaniepokojenie, którego nie potrafił wyjaśnić w żaden racjonalny sposób. Uważnie oglądał się na boki, sprawdzając, czy za którąś z zasp nie czai się na niego jakiś banita, których pełno było na tych terenach. Ogromny obszar Lodowych Krain był doskonałym miejscem ucieczki przed karzącymi rękoma sprawiedliwości. Mężczyzna nie dostrzegł nic podejrzanego, a i psy nie wykazywały zaniepokojenia. Mimo wszystko pewna cząstka jego duszy, ta niewielka domieszka krwi elfów nie dawała mu spokoju. Wzdrygnął się, odpychając od siebie złe przeczucie i choć całkowicie ono od niego nie odeszło, nie zaprzątał sobie nim myśli. Na zamku z pewnością byli tępiciele i gdyby jakiś stwór z piekła rodem znalazł się w pobliżu, to na pewno by go wytropili i zgładzili.
Słońce schowało się za horyzont i noc szybko obejmowała w swe władanie tereny północy. Na czystym niebie rozbłysły gwiazdy i na tle rozjaśnionego milionami diamentowych punktów nieba ostro odcinała się głęboką czernią ogromna sylwetka zamku. Jego jednolita, ciemna bryła była gdzieniegdzie upstrzona słabym światłem sączącym się z okien.
Zbliżający się do twierdzy mężczyzna był już mocno zmęczony — za sobą miał pięć dni drogi, w ciągu których przebył odległość dzielącą zamek księcia Vinleno od posiadłości jego przyrodniego brata, Togoma Białowłosego.
Wreszcie dotarł do zewnętrznych zabudowań zamkowych. Pod murami było rozbitych kilka namiotów łowców, którym szczęście nie dopisało w łowach. Ponieważ nie posiadali skór do spieniężenia, musieli zanocować pod murami. Stojący przy bramie strażnicy obrzucili go uważnymi spojrzeniami, ale nie zatrzymywali go, gdy przekraczał uchylone wrota, przy których płonęły kaganki na foczy tłuszcz. Był jednym z wielu, którzy szukali tu schronienia. Mury zamku nie były wysokie, a jedyne zabezpieczenie stanowiło umiejscowienie go na sporym wzniesieniu. To wystarczało, gdyż w pobliżu nie znajdowała się żadna armia, która pragnęłaby go zdobywać. Z wysokości baszt doskonale widać było całą okolicę, na straży której stała twierdza.
Za bramą zeskoczył z sań i poprowadził swoje psy na plac podzamcza. Kręcili się tutaj przeważnie brodaci, grubo odziani mężczyźni, którzy powrócili z Wiecznie Zmarzniętych Krain z futrami. Chcieli jak najszybciej spieniężyć część posiadanego towaru. Mogli to zrobić w kupieckich sklepach, oczywiście za o wiele mniejsze sumy od tych, jakie uzyskaliby, dowożąc ładunek do krain leżących bardziej na południu. Mieli jednak powody, by szybko pozbyć się części towaru — zbyt wyczerpane psy, kompletny brak pieniędzy na zakup niezbędnych przedmiotów i wiele innych. Kupcy przybywali tu licznie, widząc w tanim zakupie skór duże zyski.
Na pokrytym śniegiem placu stało rozbitych kilka namiotów, w których myśliwi chronili się przed lodowatym, dokuczliwym wiatrem północy. Najwidoczniej nie chcieli trwonić pieniędzy na drogie pokoje w oberży. Ich psy, nie mogąc sobie wykopać w ubitym śniegu dołków, zostały zamknięte w psiarni w ocieplonych mchem i wyschłymi trawami klatkach. Na otwartych przestrzeniach zwierzęta same troszczyły się o nocleg, wygrzebując w śniegu jamki i pozwalając się zasypać przez świeży śnieg. W takim schronieniu było im ciepło. Nawet gdyby zostały na podzamczu, ich grube futra skutecznie chroniłyby je przed zimnem, lecz wówczas stłoczone na tak małej przestrzeni półdzikie zwierzęta próbowałyby ustalić między sobą porządek. Zapewne skończyłoby się to walkami na śmierć i życie. Jednak ich właściciele nie mogli pozwolić sobie na utratę cennych pociągowych zwierząt. W związku z tym, że wynajem klatek był odpłatny, kilka zwierzaków musiało zostać w zwykłej zagrodzie, zdając się na futro i zapas tłuszczu.
Mężczyzna szybko przejechał przez podzamcze i został zatrzymany pod bramą dolnego zamku. Po okazaniu glejtu nie miał żadnych problemów z dostaniem się do środka. Dotarł do górnego zamku i zatrzymał psy. Jeden z zamkowych niewolników zajął się zaprzęgiem, zaś mężczyzna bezzwłocznie udał się do komnat. Tuż przed wejściem jakiś strażnik zastąpił mu drogę, dając do zrozumienia, iż oczekuje wyjaśnień. Mężczyzna zsunął kaptur.
— Arnoku Cronate, kurier z wiadomością do księcia Togoma — okazał glejt i trzymane w ręku pismo.
— Książę jest w tej chwili zajęty.
— To pilne — nalegał mężczyzna.
— Niestety, nie mogę…
Arnoku zmarszczył brwi. Był zmęczony i chciał już mieć całą sprawę za sobą.
— Jeżeli zaraz mnie nie zaanonsujesz, to gwarantuję ci, że książę każe twym ścierwem nakarmić zamkowe psy! — zagroził.
Strażnik zastanawiał się przez moment, a potem zaprowadził Arnoku do książęcych apartamentów. Zapukał.
— Precz! — rozległo się zza drzwi.
— Kurier do waszej książęcej mości.
— Niech przyjdzie później!
— To pilne panie… — perswadował strażnik.
— Tu nigdy nie dzieje się nic pilnego!
Zniecierpliwiony Arnoku włączył się do rozmowy.
— Mam wiadomość dla waszej książęcej mości od księcia Vinleno Setrena.
Minęła chwila nim drzwi otworzyły się i stanął w nich niewielki mężczyzna z jasnymi włosami, bogato, a przede wszystkim ciepło odziany. Jego odzienie było w nieładzie, jakby ubierał się w pośpiechu. Mimo swego mało imponującego wzrostu popatrzył na nich z wyższością.
— Wejdź — zwrócił się do Arnoku.
Gdy kurier wszedł do komnaty, książę chłodno popatrzył na strażnika.
— A z tobą się jeszcze policzę — rzucił nieprzyjemnym tonem.
Kiedy podwładny zamknął drzwi za swoim panem, książę wygodnie usiadł na wykładanym aksamitem krześle z kunsztownymi zdobieniami na poręczach. Na jego znak dwie niewolnice, okryte jedynie kawałkami płótna, pierzchły do przylegającej obok komnaty. Arnoku bez trudu domyślił się powodu książęcego niezadowolenia. W duchu się uśmiechnął, na zewnątrz zachowując kamienną twarz. Rozpiął trok pod szyją. Od ognia palącego się w kominku w komnacie panowało przyjemne ciepło. Płomień nie trawił drzewa, ale czarne kamienie dające ogromnie dużo ciepła.
— Jakie wiadomości? — książę rzucił krótko, ręką przygładzając fałdę szaty.
— Nie najlepsze, dostojny panie — Arnoku podał Togomowi zapieczętowany list od przyrodniego brata.
Książę rozłamał pieczęć i szybko przebiegł pismo oczyma. Na jego twarzy pojawił się wyraz niezadowolenia i zaniepokojenia. Odłożył papier na niewielki stolik, wstał i przeszedł się po komnacie, o czymś rozmyślając.
— Pojedziesz do zamku Sirdan z listem.
— Wybaczcie mi śmiałość książę, ale nie jestem kurierem. Zmierzałem w tym kierunku i wasz dostojny brat, nie mając już wolnych posłańców, poprosił mnie o dostarczenie pisma, ale teraz, moja droga biegnie dalej na południe.
Książę Togom zmarszczył brwi, niezadowolony z odmowy. Po chwili jednak jego rysy wyłagodziły się.
— Zostaw glejt. Mój sekretarz wypłaci wam honorarium za dostarczenie listu.
— Moje wynagrodzenie zostało już zapłacone — Arnoku podał księciu list żelazny.
— Zatem jesteś wolny.
Arnoku pokłonił się i wyszedł na korytarz. Prowadzony przez czekającego pod drzwiami strażnika udał się na dziedziniec, do swego zaprzęgu pilnowanego przez książęcego niewolnika. Część psów położyła się wygodnie na śniegu, odpoczywając. Zwierzęta były głodne i wyczekująco spojrzały na swojego pana. Arnoku ujął w dłoń bat i z powrotem poprowadził psy na podzamcze. Zatrzymał się przy jednej z karczm. Zostawił zwierzęta przed wejściem i wszedł do środka. Kilka par oczu spojrzało na niego, by po chwili odwrócić się w inną stronę, straciwszy dla niego zainteresowanie. Czujny gospodarz przestał wycierać stół i podszedł do niego.
— Czym mogę służyć panie?
— Pokojem, kolacją i pomieszczeniem dla siedmiu psów.
—Płatne monetą, czy macie panie futra do sprzedania?
Arnoku dostrzegł błysk zaciekawienia u kilku mężczyzn i poirytowany pytaniem odpowiedział:
— Monetą.
Karczmarz skinął na czającego się w drzwiach do kuchni wyrostka.
— Chłopak wskaże wam panie miejsce dla psów, a ją zajmę się waszym posiłkiem. Czy gulasz rena z sucharami odpowiada wam panie?
— Nie ma chleba? — spytał stęskniony za smakiem tego wypieku.
— Niestety panie…
Zapewne skończyły się zapasy drogiej w tych stronach mąki.
— Niech będzie.
Jego sanie z cennym ładunkiem zostały zaciągnięte do szopy, pilnowanej przez niewolnika należącego do właściciela karczmy. Arnoku wyciągnął monetę i okazał ją mężczyźnie.
— Jeżeli jutro stwierdzę brak choćby króliczego futerka, wypatroszę cię, a twoje flaki rozwieszę na murach — zapowiedział tonem sugerującym prawdziwość groźby. — Jeżeli spiszesz się dobrze, ta moneta będzie twoja.
Mężczyzna pobladł, ale na widok monety jego oczy zabłysnęły. Będzie za nią mógł kupić cieplejsze odzienie, bo jego pan nie bardzo przejmował się nim, a jeżeli uzbiera kilka takich monet, to może i wykupi swoją wolność. Nerwowo oblizał wargi, co dla Arnoku było znakiem, że zrozumiał i przyjął propozycję.
Schował monetę, zostawił sanie pod dobrą opieką i poszedł z psiarczykiem na tyły budynku, gdzie w sporej szopie znajdowało się kilka dużych klatek. Dwie z nich były zajęte przez psy myśliwych nocujących w karczmie. Arnoku wprowadził swoje psy do trzeciej klatki. Stąpały ostrożnie, sztywno, ze zjeżoną na karkach sierścią, nieufnie spoglądając na obce zwierzęta, które popodnosiły łby i odpłacały im taką samą nieufnością w spojrzeniach. Zanim ułożyły się na ściółce, Arnoku dokładnie obejrzał im łapy. Żadne nie miało podbitych i krwawiących kończyn, pomiędzy palcami nie tkwiły kawałki lodu i wszystkie były w zadowalającej kondycji. Rzucił im po porcji ryby, pilnując, aby silniejsze psy nie pożarły kolacji słabszym. Zwykle tego nie robił. Silniejszy pies zabierał koledze niedokończony posiłek, chyba że ten wcześniej sam zdążył go zjeść. Takie było prawo północy. Jednak na wolnej przestrzeni słabsze psy mogły uciec ze swym jedzeniem, tutaj nie miały takich szans. Dlatego Arnoku zadbał, by wszystkie spożyły należną im porcję.
Wychodząc z szopy, mężczyzna wręczył psiarczykowi drobną monetę, polecając dobrze pilnować psów, a sam wrócił do karczmy. Młody chłopak słyszał groźbę kierowaną do niewolnika i wiedział, że tyczy się ona również jego. Nie zamierzał zawieść tego mężczyzny. Służąca dziewka zaprowadziła Arnoku do jego kwatery, informując go, iż zaraz zostanie mu podany posiłek. Przy okazji głęboko spojrzała mu w oczy i kusząco rozchyliła wargi, czyniąc tym samym jednoznaczną propozycję. Wiedziała, że mężczyźni, którzy powracają po wielu tygodniach z Lodowych Krain są łasi na wdzięki kobiet i hojnie płacą za ich usługi. Zignorował ją, więc wyszła niezadowolona. Obejrzał pomieszczenie — niewielką klitkę o kamiennych ścianach, pokrytych skrzącym się niczym diamenty szronem, drewnianej podłodze i takim samym suficie. Sprowadzenie z południa drewnianych desek musiało być niezwykle kosztowne, ale przy pobieranych tu opłatach — opłacalne. Łóżko stanowiła prycza z wypchanym mchem i porostami siennikiem, zasłanym ciepłymi futrami renów. Klitkę ogrzewał maleńki kominek, za którego żeliwnymi drzwiczkami płonął ogień. Podsycano go za pomocą czarnych kamieni, wydobywanych w kopalniach północy. Drewno na tych terenach było niemal nieosiągalne. Obok stała cynowa misa i gliniany dzban z wodą. Jedyne źródło dziennego światła stanowiło małe okienko z pęcherzem rena zamiast szyby. Obecnie izdebkę rozświetlały dwa kaganki na foczy tłuszcz.
c.d.n.