czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Myśliwi Północy” odc. 1 — odcinek 1.


Sło­ń­ce i je­go od­bi­cie w pu­szy­s­tym śnie­gu mo­c­no ra­zi­ło oczy mę­ż­czy­z­ny. Do­b­rze, że miał przy so­bie woa­l­kę wy­ko­na­ną z mo­c­no przy­cie­m­nio­ne­go szkła, op­ra­wio­ną w fu­t­ro pół­no­c­ne­go kró­li­ka i na­bi­ja­ną sre­b­rem. Sa­ma woa­l­ka by­ła nie­zwy­k­le cen­nym prze­d­mio­tem, ale mę­ż­czy­z­na nie dbał o to. Je­mu słu­ży­ła ja­ko ochrona przed za­pa­d­nię­ciem na śnie­ż­ną śle­po­tę, do­le­g­li­wość częs­to spo­ty­ka­ną u nie­do­świa­d­czo­nych wę­d­ro­w­ców, nie­zna­ją­cych je­sz­cze praw Lo­do­wych Krain. Na­su­nął woa­l­kę na oczy i mo­c­no na­cią­g­nął na gło­wę ka­p­tur, chro­niąc się przed do­ku­cz­li­wym zi­m­nem. Za­ma­ch­nął się ba­tem i ko­ń­có­w­ką rze­mie­nia z re­ni­fe­ro­wych je­lit strze­lił ponad ka­r­ka­mi psów cią­g­ną­cych je­go sa­nie. Mo­c­ne psi­s­ka o gru­bej sie­r­ś­ci i ta­kich po­kła­dach tłu­sz­czu bie­g­ły ró­wno, zda­wa­ło się, że nie­mal bez wy­si­ł­ku cią­g­nąc ła­du­nek. Gdy wje­cha­li na owia­ny ze śnie­gu lód, mę­ż­czy­z­na ze­sko­czył z płóz i biegł za ni­mi, by nie­co roz­ru­szać cia­ło. Trzy­mał się przy­wią­za­ne­go do sań sznu­r­ka, na wy­pa­dek gdy­by za­słabł i za­czął zo­sta­wać w ty­le. Przy­jrzał się bie­g­ną­ce­mu przed nim za­przę­go­wi i po­no­w­nie za­ma­ch­nął się ba­tem. Tym ra­zem z wie­l­ką pre­cy­z­ją ko­ń­có­w­ka rze­mie­nia sma­g­nę­ła tyłek mło­de­go psa. By­ło to ba­r­dzo do­b­re zwie­rzę, du­że i wy­trzy­ma­łe. Nie­ste­ty mia­ło je­d­ną wa­dę — gdy ty­l­ko orie­n­to­wa­ło się, że mo­że pra­co­wać mniej niż po­win­no, na­tych­miast wy­ko­rzy­s­ty­wa­ło oka­z­ję. Pies uda­wał, że cią­g­nie, w rzeczy­wi­s­to­ś­ci zwa­la­jąc swo­ją ro­bo­tę na ba­r­ki to­wa­rzy­szy. By­s­t­re oko do­świa­d­czo­ne­go po­ga­nia­cza do­strze­ga­ło wy­kręt i w re­zu­l­ta­cie pies obe­rwał ba­tem przy­wo­łu­ją­cy go do po­rządku raz. Rze­mie­nie je­go szo­rów na­pi­na­ły się z żą­da­ną si­łą i pies po­no­w­nie su­mien­nie wy­ko­ny­wał swo­ją pra­cę.

Prze­bie­g­ną­w­szy spo­ry od­ci­nek dro­gi, mę­ż­czy­z­na znów sta­nął na pło­zach, aby nie­co od­sa­p­nąć. Do za­mku by­ło już nie­d­al­eko i li­czył, że po­wi­nien do­trzeć do nie­go przed zmro­kiem. Te­ren le­kko się sfa­ł­do­wał, do­tych­cza­so­wa ró­w­ni­na za­mie­ni­ła się w ró­ż­nej wie­l­ko­ś­ci pa­gó­r­ki, przy któ­rych wia­t­ry utwo­rzy­ły im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów za­spy i śnieżne na­wi­sy. Sta­ran­nie omi­jał ta­kie mie­j­s­ca, wie­dząc, że nie­sta­bi­l­ne i cię­ż­kie ma­sy śnie­gu mo­gą w ka­ż­dej chwi­li się obe­rwać, grze­biąc pod so­bą nie­o­s­t­ro­ż­ne ofia­ry. Za je­d­nym z ta­kich pa­gó­r­ków do­strzegł sylwe­t­kę cie­m­nej bu­do­w­li. Był to za­mek księ­cia To­go­ma, je­d­na z naj­da­lej wy­su­nię­tych na pół­noc wa­ro­w­ni. Ksią­żę To­gom zna­lazł się na tym pu­s­t­ko­wiu z pe­w­no­ś­cią nie za wy­bi­t­ne za­słu­gi dla króle­w­s­kie­go dwo­ru, lecz sie­dze­nie w tej twie­r­dzy  oka­za­ło się na ty­le in­tra­tne, że nie pro­te­s­to­wał.

W mia­rę zbli­ża­nia się do za­mku i ga­ś­nię­cia osta­t­nich pro­mie­ni, ba­r­dzo kr­ó­tko prze­by­wa­ją­ce­go na nie­bie sło­ń­ca, ja­kieś nie­ja­s­ne uczu­cie chło­du wkra­d­ło się do je­go se­r­ca. Oga­r­nę­ło go za­nie­po­ko­je­nie, które­go nie po­tra­fił wy­ja­ś­nić w ża­den ra­cjo­na­l­ny spo­sób. Uwa­ż­nie og­lą­dał się na bo­ki, spra­w­dza­jąc, czy za któ­rąś z zasp nie czai się na nie­go ja­kiś ba­ni­ta, któ­rych pe­łno było na tych te­re­nach. Ogro­m­ny ob­szar Lo­do­wych Krain był do­s­ko­na­łym mie­j­s­cem ucie­cz­ki przed ka­rzą­cy­mi rę­ko­ma spra­wie­d­li­wo­ś­ci. Mę­ż­czy­z­na nie do­strzegł nic po­de­jrza­ne­go, a i psy nie wy­ka­zy­wa­ły za­nie­po­ko­je­nia. Mi­mo wszy­s­t­ko pe­w­na cząs­t­ka je­go du­szy, ta nie­wie­l­ka do­mie­sz­ka krwi el­fów nie da­wa­ła mu spo­ko­ju. Wzdry­g­nął się, od­py­cha­jąc od sie­bie złe prze­czu­cie i choć ca­ł­ko­wi­cie ono od nie­go nie ode­sz­ło, nie za­przą­tał so­bie nim my­ś­li. Na za­mku z pe­w­no­ś­cią by­li tę­pi­cie­le i gdy­by ja­kiś stwór z pie­k­ła ro­dem zna­lazł się w po­bli­żu, to na pe­w­no by go wy­tro­pi­li i zgła­dzi­li.

Sło­ń­ce scho­wa­ło się za ho­ry­zont i noc sz­y­bko obe­jmo­wa­ła w swe wła­da­nie te­re­ny pół­no­cy. Na czy­s­tym nie­bie roz­bły­s­ły gwia­z­dy i na tle roz­ja­ś­nio­ne­go mi­lio­na­mi dia­me­n­to­wych pu­n­k­tów nie­ba os­t­ro od­ci­na­ła się głębo­ką cze­r­nią ogro­m­na sy­l­we­t­ka za­mku. Je­go je­d­no­li­ta, cie­m­na bry­ła by­ła gdzie­nie­g­dzie upstrzo­na sła­bym świa­t­łem są­czą­cym się z okien.

Zbli­ża­ją­cy się do twie­r­dzy mę­ż­czy­z­na był już mo­c­no zmę­czo­ny — za so­bą miał pięć dni dro­gi, w cią­gu któ­rych prze­był od­le­g­łość dzie­lą­cą za­mek księ­cia Vi­n­le­no od po­sia­d­łości je­go przy­ro­d­nie­go bra­ta, To­go­ma Bia­ło­wło­se­go.

Wre­sz­cie do­tarł do ze­wnę­t­r­z­nych za­bu­do­wań za­mko­wych. Pod mu­ra­mi by­ło roz­bi­tych ki­l­ka na­mio­tów ło­w­ców, któ­rym szczę­ś­cie nie do­pi­sa­ło w ło­wach. Po­nie­waż nie po­sia­da­li skór do spie­nię­że­nia, mu­sie­li za­no­co­wać pod mu­ra­mi. Sto­ją­cy przy bra­mie stra­ż­ni­cy ob­rzu­ci­li go uwa­ż­ny­mi spo­jrze­nia­mi, ale nie za­trzy­my­wa­li go, gdy prze­kra­czał uchy­lo­ne wro­ta, przy któ­rych pło­nę­ły ka­ga­n­ki na fo­czy tłuszcz. Był je­d­nym z wie­lu, którzy szu­ka­li tu schro­nie­nia. Mu­ry za­mku nie by­ły wy­so­kie, a je­dy­ne za­be­z­pie­cze­nie sta­no­wi­ło umie­j­s­co­wie­nie go na spo­rym wznie­sie­niu. To wy­sta­r­cza­ło, gdyż w po­bli­żu nie zna­jdo­wa­ła się ża­d­na ar­mia, któ­ra pra­g­nęłaby go zdo­by­wać. Z wy­so­ko­ś­ci baszt do­s­ko­na­le wi­dać by­ło ca­łą oko­li­cę, na stra­ży któ­rej sta­ła twie­r­dza.

Za bra­mą ze­sko­czył z sań i po­pro­wa­dził swo­je psy na plac pod­za­m­cza. Krę­ci­li się tu­taj prze­wa­ż­nie bro­da­ci, gr­ubo odzia­ni mę­ż­czy­ź­ni, któ­rzy po­wró­ci­li z Wie­cz­nie Zmar­znię­tych Krain z fu­t­ra­mi. Chcie­li jak naj­szy­b­ciej spie­nię­żyć część po­sia­da­ne­go to­wa­ru. Mo­g­li to zro­bić w ku­pie­c­kich skle­pach, oczy­wi­ś­cie za o wie­le mnie­j­sze su­my od tych, ja­kie uzy­s­ka­li­by, do­wo­żąc ła­du­nek do krain le­żących ba­r­dziej na po­łu­dniu. Mie­li je­d­nak po­wo­dy, by sz­y­bko po­zbyć się czę­ś­ci to­wa­ru — zbyt wy­cze­r­pa­ne psy, kom­ple­t­ny brak pie­nię­dzy na za­kup nie­zbę­d­nych prze­d­mio­tów i wie­le in­nych. Ku­p­cy przy­by­wa­li tu li­cz­nie, wi­dząc w ta­nim za­ku­pie skór du­że zy­s­ki.

Na po­kry­tym śnie­giem pla­cu sta­ło roz­bi­tych ki­l­ka na­mio­tów, w któ­rych my­ś­li­wi chro­ni­li się przed lo­do­wa­tym, do­ku­cz­li­wym wia­t­rem pół­no­cy. Naj­wi­do­cz­niej nie chcie­li trwo­nić pie­nię­dzy na dro­gie po­ko­je w oberży. Ich psy, nie mo­gąc so­bie wy­ko­pać w ubi­tym śnie­gu do­ł­ków, zo­sta­ły za­mknię­te w psia­r­ni w ocie­p­lo­nych mchem i wy­schły­mi tra­wa­mi kla­t­kach. Na ot­wa­r­tych prze­strze­niach zwie­rzę­ta sa­me tro­sz­czy­ły się o noc­leg, wy­grze­bując w śnie­gu ja­m­ki i po­zwa­la­jąc się za­sy­pać przez świe­ży śnieg. W ta­kim schro­nie­niu by­ło im cie­p­ło. Na­wet gdy­by zo­sta­ły na pod­za­m­czu, ich gru­be fu­t­ra sku­te­cz­nie chro­ni­ły­by je przed zi­m­nem, lecz wów­czas stłoczo­ne na tak ma­łej prze­strze­ni pół­dzi­kie zwie­rzę­ta pró­bo­wa­ły­by usta­lić mię­dzy so­bą po­rzą­dek. Za­pe­w­ne sko­ń­czy­ło­by się to wa­l­ka­mi na śmierć i ży­cie. Je­d­nak ich wła­ś­ci­cie­le nie mo­g­li po­zwo­lić so­bie na utra­tę cen­nych po­cią­go­wych zwie­rząt. W zwią­z­ku z tym, że wy­na­jem kla­tek był od­pła­t­ny, ki­l­ka zwie­rza­ków mu­sia­ło zo­stać w zwy­k­łej za­gro­dzie, zda­jąc się na fu­t­ro i za­pas tłu­sz­czu.

Mę­ż­czy­z­na sz­y­bko prze­je­chał przez pod­za­m­cze i zo­stał za­trzy­ma­ny pod bra­mą do­l­ne­go za­mku. Po oka­za­niu gle­j­tu nie miał ża­d­nych pro­b­le­mów z do­sta­niem się do śro­d­ka. Do­tarł do gó­r­ne­go za­mku i za­trzy­mał psy. Je­den z za­mko­wych nie­wo­l­ni­ków za­jął się za­przę­giem, zaś mę­ż­czy­z­na bez­zwło­cz­nie udał się do ko­m­nat. Tuż przed we­jściem ja­kiś stra­ż­nik za­stą­pił mu dro­gę, da­jąc do zro­zu­mie­nia, iż ocze­ku­je wy­ja­ś­nień. Mę­ż­czy­z­na zsu­nął ka­p­tur.

— Ar­no­ku Cro­na­te, ku­rier z wia­do­mo­ś­cią do księ­cia To­go­ma — oka­zał glejt i trzy­ma­ne w rę­ku pi­s­mo.

— Ksią­żę jest w tej chwi­li za­ję­ty.

— To pi­l­ne — na­le­gał mę­ż­czy­z­na.

— Nie­ste­ty, nie mo­gę…

Ar­no­ku zma­r­sz­czył brwi. Był zmę­czo­ny i chciał już mieć ca­łą spra­wę za so­bą.

— Je­że­li za­raz mnie nie za­a­no­n­su­jesz, to gwa­ra­n­tu­ję ci, że ksią­żę ka­że twym ście­r­wem na­ka­r­mić za­mko­we psy! — za­gro­ził.

Stra­ż­nik za­sta­na­wiał się przez mo­ment, a po­tem za­pro­wa­dził Ar­no­ku do ksią­żę­cych apa­r­ta­me­n­tów. Za­pu­kał.

— Precz! — roz­le­g­ło się zza drzwi.

— Ku­rier do wa­szej ksią­żę­cej mo­ś­ci.

— Niech przy­jdzie pó­ź­niej!

— To pi­l­ne pa­nie… — per­swa­do­wał stra­ż­nik.

— Tu ni­gdy nie dzie­je się nic pi­l­ne­go!

Znie­cie­r­p­li­wio­ny Ar­no­ku włą­czył się do roz­mo­wy.

— Mam wia­do­mość dla wa­szej ksią­żę­cej mo­ś­ci od księ­cia Vi­n­le­no Se­t­re­na.

Mi­nę­ła chwi­la nim drzwi ot­wo­rzy­ły się i sta­nął w nich nie­wie­l­ki mę­ż­czy­z­na z ja­s­ny­mi wło­sa­mi, bo­ga­to, a prze­de wszy­s­t­kim cie­p­ło odzia­ny. Je­go odzie­nie by­ło w nie­ła­dzie, jak­by ubie­rał się w pośpie­chu. Mi­mo swe­go mało im­po­nu­ją­ce­go wzro­s­tu po­pa­t­rzył na nich z wy­ższo­ś­cią.

— Wejdź — zwró­cił się do Ar­no­ku.

Gdy ku­rier wszedł do ko­m­na­ty, ksią­żę chło­d­no po­pa­t­rzył na stra­ż­ni­ka.

— A z to­bą się je­sz­cze po­li­czę — rzu­cił nie­przy­je­m­nym to­nem.

Kie­dy pod­wła­d­ny za­mknął drzwi za swoim pa­nem, ksią­żę wy­go­d­nie usiadł na wy­kła­da­nym ak­sa­mi­tem krze­ś­le z ku­n­sz­to­w­ny­mi zdo­bie­nia­mi na po­rę­czach. Na je­go znak dwie nie­wo­l­ni­ce, okry­te je­dy­nie ka­wa­ł­ka­mi płó­t­na, pierzchły do przy­le­ga­ją­cej obok ko­m­na­ty. Ar­no­ku bez tru­du do­my­ś­lił się po­wo­du ksią­żę­ce­go nie­za­do­wo­le­nia. W du­chu się uśmie­ch­nął, na ze­wnątrz za­cho­wu­jąc ka­mien­ną twarz. Roz­piął trok pod szy­ją. Od og­nia palące­go się w ko­mi­n­ku w ko­m­na­cie pa­no­wa­ło przy­je­m­ne cie­p­ło. Pło­mień nie tra­wił drze­wa, ale cza­r­ne ka­mie­nie da­ją­ce ogro­m­nie du­żo cie­p­ła.

— Ja­kie wia­do­mo­ś­ci? — ksią­żę rzu­cił kr­ó­tko, rę­ką przy­gła­dza­jąc fa­ł­dę sza­ty.

— Nie naj­le­p­sze, do­sto­j­ny pa­nie — Ar­no­ku po­dał To­go­mo­wi za­pie­czę­to­wa­ny list od przy­ro­d­nie­go bra­ta.

Ksią­żę roz­ła­mał pie­częć i sz­y­bko prze­biegł pi­s­mo oczy­ma. Na je­go twa­rzy po­ja­wił się wy­raz nie­za­do­wo­le­nia i za­nie­po­ko­je­nia. Od­ło­żył pa­pier na nie­wie­l­ki sto­lik, wstał i prze­szedł się po ko­m­na­cie, o czymś roz­my­ś­la­jąc.

— Po­je­dziesz do za­mku Si­r­dan z li­s­tem.

— Wy­ba­cz­cie mi śmia­łość ksią­żę, ale nie je­s­tem ku­rie­rem. Zmie­rza­łem w tym kie­ru­n­ku i wasz do­sto­j­ny brat, nie ma­jąc już wo­l­nych po­sła­ń­ców, po­pro­sił mnie o do­sta­r­cze­nie pi­s­ma, ale te­raz, mo­ja dro­ga biegnie da­lej na po­łu­dnie.

Ksią­żę To­gom zma­r­sz­czył brwi, nie­za­do­wo­lo­ny z od­mo­wy. Po chwi­li je­d­nak je­go ry­sy wy­ła­go­dzi­ły się.

— Zo­staw glejt. Mój se­k­re­tarz wy­pła­ci wam ho­no­ra­rium za do­sta­r­cze­nie li­s­tu.

— Mo­je wy­na­gro­dze­nie zo­sta­ło już za­pła­co­ne — Ar­no­ku po­dał księ­ciu list że­la­z­ny.

— Za­tem je­s­teś wo­l­ny.

Ar­no­ku po­kło­nił się i wy­szedł na ko­ry­tarz. Pro­wa­dzo­ny przez cze­ka­ją­ce­go pod drzwia­mi stra­ż­ni­ka udał się na dzie­dzi­niec, do swe­go za­przę­gu pi­l­no­wa­ne­go przez ksią­żę­ce­go nie­wo­l­ni­ka. Część psów po­ło­żyła się wy­go­d­nie na śnie­gu, od­po­czy­wa­jąc. Zwie­rzę­ta by­ły gło­d­ne i wy­cze­ku­ją­co spo­jrza­ły na swo­je­go pa­na. Ar­no­ku ujął w dłoń bat i z po­wro­tem po­pro­wa­dził psy na pod­za­m­cze. Za­trzy­mał się przy je­d­nej z karczm. Zo­sta­wił zwie­rzę­ta przed we­jściem i wszedł do śro­d­ka. Ki­l­ka par oczu spo­jrza­ło na nie­go, by po chwi­li od­wró­cić się w in­ną stro­nę, stra­ci­w­szy dla nie­go za­in­te­re­so­wa­nie. Czu­j­ny go­s­po­darz prze­stał wy­cie­rać stół i pod­szedł do nie­go.

Czym mo­gę słu­żyć pa­nie?

— Po­ko­jem, ko­la­cją i po­mie­sz­cze­niem dla sie­d­miu psów.

—Pła­t­ne mo­ne­tą, czy ma­cie pa­nie fu­t­ra do sprze­da­nia?

Ar­no­ku do­strzegł błysk za­cie­ka­wie­nia u ki­l­ku mę­ż­czyzn i poi­ry­to­wa­ny py­ta­niem od­po­wie­dział:

— Mo­ne­tą.

Ka­r­cz­marz ski­nął na cza­ją­ce­go się w drzwiach do ku­ch­ni wy­ro­s­t­ka.

 — Chło­pak wska­że wam pa­nie mie­j­s­ce dla psów, a ją za­jmę się wa­szym po­si­ł­kiem. Czy gu­lasz re­na z su­cha­ra­mi od­po­wia­da wam pa­nie?

— Nie ma chle­ba? — spy­tał stę­s­k­nio­ny za sma­kiem te­go wy­pie­ku.

— Nie­ste­ty pa­nie…

Za­pe­w­ne sko­ń­czy­ły się za­pa­sy dro­giej w tych stro­nach mą­ki.

— Niech bę­dzie.

Je­go sa­nie z cen­nym ła­du­n­kiem zo­sta­ły za­cią­g­nię­te do szo­py, pi­l­no­wa­nej przez nie­wo­l­ni­ka na­le­żą­ce­go do wła­ś­ci­cie­la ka­r­cz­my. Ar­no­ku wy­cią­g­nął mo­ne­tę i oka­zał ją mę­ż­czy­ź­nie.

— Je­że­li ju­t­ro stwie­r­dzę brak choć­by kró­li­cze­go fu­te­r­ka, wy­pa­t­ro­szę cię, a two­je fla­ki roz­wie­szę na mu­rach — za­po­wie­dział to­nem su­ge­ru­ją­cym pra­w­dzi­wość gro­ź­by. —  Je­że­li spi­szesz się do­b­rze, ta mo­ne­ta bę­dzie two­ja.

Mę­ż­czy­z­na po­bladł, ale na wi­dok mo­ne­ty je­go oczy za­bły­s­nę­ły. Bę­dzie za nią mógł ku­pić cie­p­le­j­sze odzie­nie, bo je­go pan nie ba­r­dzo prze­jmo­wał się nim, a je­że­li uzbie­ra ki­l­ka ta­kich mo­net, to mo­że i wy­ku­pi swoją wo­l­ność. Ne­r­wo­wo ob­li­zał wa­r­gi, co dla Ar­no­ku by­ło zna­kiem, że zro­zu­miał i przy­jął pro­po­zy­cję.

Scho­wał mo­ne­tę, zo­sta­wił sa­nie pod do­b­rą opie­ką i po­szedł z psia­r­czy­kiem na ty­ły bu­dy­n­ku, gdzie w spo­rej szo­pie zna­jdo­wa­ło się ki­l­ka du­żych kla­tek. Dwie z nich by­ły za­ję­te przez psy my­ś­li­wych no­cu­ją­cych w ka­r­cz­mie. Ar­no­ku wpro­wa­dził swo­je psy do trze­ciej kla­t­ki. Stą­pa­ły os­t­ro­ż­nie, szty­w­no, ze zje­żo­ną na ka­r­kach sie­r­ś­cią, nie­u­f­nie spo­g­lą­da­jąc na ob­ce zwie­rzę­ta, któ­re po­pod­no­si­ły łby i od­pła­ca­ły im ta­ką samą nie­u­f­no­ś­cią w spo­jrze­niach. Za­nim uło­ży­ły się na śció­ł­ce, Ar­no­ku do­kła­d­nie obe­jrzał im ła­py. Ża­d­ne nie mia­ło pod­bi­tych i krwa­wią­cych ko­ń­czyn, po­mię­dzy pa­l­ca­mi nie tkwi­ły ka­wa­ł­ki lo­du i wszy­s­t­kie by­ły w za­do­wa­la­ją­cej kon­dy­cji. Rzu­cił im po po­r­cji ry­by, pi­l­nu­jąc, aby si­l­nie­j­sze psy nie po­ża­r­ły ko­la­cji sła­b­szym. Zwy­k­le te­go nie ro­bił. Si­l­nie­j­szy pies za­bie­rał ko­le­dze nie­do­ko­ń­czo­ny po­si­łek, chy­ba że ten wcze­ś­niej sam zdą­żył go zjeść. Ta­kie by­ło pr­awo pół­no­cy. Je­d­nak na wo­l­nej prze­strze­ni sła­b­sze psy mo­g­ły uciec ze swym je­dze­niem, tu­taj nie mia­ły ta­kich szans. Dla­te­go Ar­no­ku za­d­bał, by wszy­s­t­kie spo­żyły na­le­ż­ną im po­r­cję.

Wy­cho­dząc z szo­py, mę­ż­czy­z­na wrę­czył psia­r­czy­ko­wi dro­b­ną mo­ne­tę, po­le­ca­jąc do­b­rze pi­l­no­wać psów, a sam wró­cił do ka­r­cz­my. Mło­dy chło­pak sły­szał gro­ź­bę kie­ro­wa­ną do nie­wo­l­ni­ka i wie­dział, że ty­czy się ona ró­w­nież je­go. Nie za­mie­rzał za­wieść te­go mę­ż­czy­z­ny. Słu­żą­ca dzie­w­ka za­pro­wa­dzi­ła Ar­no­ku do je­go kwa­te­ry, in­fo­r­mu­jąc go, iż za­raz zo­sta­nie mu po­da­ny po­si­łek. Przy oka­z­ji głę­bo­ko spo­jrzała mu w oczy i ku­szą­co roz­chy­li­ła wa­r­gi, czy­niąc tym sa­mym je­d­no­zna­cz­ną pro­po­zy­cję. Wie­dzia­ła, że mę­ż­czy­ź­ni, któ­rzy po­wra­ca­ją po wie­lu ty­go­dniach z Lo­do­wych Krain są ła­si na wdzię­ki ko­biet i ho­j­nie płacą za ich usłu­gi. Zi­g­no­ro­wał ją, więc wy­szła nie­za­do­wo­lo­na. Obe­jrzał po­mie­sz­cze­nie — nie­wie­l­ką kli­t­kę o ka­mien­nych ścia­nach, po­kry­tych skrzą­cym się ni­czym dia­me­n­ty szro­nem, dre­w­nia­nej pod­ło­dze i ta­kim sa­mym su­fi­cie. Spro­wa­dze­nie z po­łu­dnia dre­w­nia­nych de­sek mu­sia­ło być nie­zwy­k­le ko­sz­to­w­ne, ale przy po­bie­ra­nych tu opła­tach — opła­ca­l­ne. Łó­ż­ko sta­no­wi­ła pry­cza z wy­pcha­nym mchem i po­ro­s­ta­mi sien­ni­kiem, zasłanym cie­p­ły­mi fu­t­ra­mi re­nów. Kli­t­kę ogrze­wał ma­le­ń­ki ko­mi­nek, za któ­re­go że­li­w­ny­mi drzwi­cz­ka­mi pło­nął ogień. Pod­sy­ca­no go za po­mo­cą cza­r­nych ka­mie­ni, wy­do­by­wa­nych w ko­pa­l­niach pół­no­cy. Dre­w­no na tych te­re­nach było nie­mal nie­o­sią­ga­l­ne. Obok sta­ła cy­no­wa mi­sa i gli­nia­ny dzban z wo­dą. Je­dy­ne źró­d­ło dzien­ne­go świa­t­ła sta­no­wi­ło ma­łe okie­n­ko z pę­che­rzem re­na za­miast szy­by. Obe­c­nie iz­de­b­kę ro­z­ś­wie­t­lały dwa ka­ga­n­ki na fo­czy tłuszcz.

 

c.d.n.