czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Myśliwi Północy” odc. 2 — odcinek 2.


odc. 2.

Po­sta­wił na zie­mi to­bół z oso­bi­s­ty­mi rze­cza­mi. Sz­y­bko umył się, prze­brał w nie­co świe­ż­sze ubra­nie i zszedł do ja­da­l­ni. By­ło w niej tro­chę wię­cej osób, niż wi­dział osta­t­nim ra­zem. My­ś­li­wi no­cu­ją­cy w na­mio­tach za­pra­g­nę­li ogrzać się odro­bi­nę pod da­chem i zjeść coś in­ne­go od su­szo­ne­go mię­sa lub pół­su­ro­we­go, pie­czo­ne­go na ku­d­li­ku. Zna­lazł so­bie wo­l­ny sto­lik i usiadł, cze­ka­jąc na ob­słu­gę. Obok nie­go, dwaj nie­co pod­chmie­le­ni mę­ż­czy­ź­ni gło­ś­no roz­ma­wia­li. Wię­k­szość ich roz­mo­wy by­ła mało in­te­re­su­ją­ca, oma­wia­li po­lo­wa­nia i skó­ry, któ­re wie­ź­li. Do­pie­ro po dłu­ż­szej chwi­li ucho Ar­no­ku wy­ło­wiło nie­co cie­ka­w­szą część roz­mo­wy.

— Mó­wię ci — prze­chwa­lał się pie­r­w­szy z my­ś­li­wych — ta­kie­go wi­l­ka, jak ten, co mnie za­a­ta­ko­wał, w ży­ciu nie wi­działeś.

— A za­bi­łeś go? — do­py­ty­wał się dru­gi, w ubra­niu z re­ni­fe­ro­wej skó­ry.

— Czło­wie­ku, ja le­d­wo usze­d­łem je­go kłom. Do dzi­siaj mam śla­dy zę­bów na le­wym ra­mie­niu.

— To tak jak có­r­ka są­sie­d­nie­go ka­r­cz­ma­rza…

— Ci­szej idio­to! — zgro­mił go za­ro­ś­nię­ty ni­czym bo­r­suk cza­r­no­wło­sy.

Ska­r­co­ny py­ta­ją­co uniósł brwi.

— Mie­j­s­co­wi nie lu­bią o tym mó­wić, twie­r­dzą, że to psu­je im ha­n­del.

— A co nie­zwy­k­łe­go jest w ata­ku wi­l­ka na czło­wie­ka? — spy­tał ci­cho ru­do­bro­dy.

— My­ś­lisz, że szra­my na ra­mie­niu tej dzie­w­ki to dzie­ło wi­l­ka? Tak ci po­wie­dzia­no?

Ru­do­bro­dy twie­r­dzą­co ski­nął gło­wą.

— A chcia­ł­byś się z nią prze­spać, wie­dząc, że na­zna­czył ją wa­m­pir?

— Co?

— Ci­cho du­r­niu! — zga­nił go os­t­ro roz­mó­w­ca.

Ru­do­bro­dy sku­r­czył się i po­chy­li przez stół, pra­g­nąc usły­szeć wię­cej in­te­re­su­ją­cej go hi­s­to­ri­i. Opo­wia­da­ją­cy ta­k­że na­chy­lił się nad sto­łem i ści­szył głos.

— Nie da­lej jak czter­na­ście mie­się­cy te­mu wa­m­pir za­mo­r­do­wał księ­ciu có­r­kę. Księ­ż­ni­cz­ka uma­r­ła na du­szy, ale cia­ło zy­s­ka­ło nie­śmie­r­te­l­ność i dzie­w­czy­na sa­ma sta­ła się wa­m­pi­rem i mo­r­do­wała tu­te­j­szych lu­dzi. Trze­ba by­ło za­ko­ł­ko­wać za­r­ó­wno ją, jak i jej ofia­ry. Je­dy­nie có­r­ce są­sie­d­nie­go ka­r­cz­ma­rza uda­ło się uciec przed ata­ku­ją­cą be­s­tią. Po­do­b­no obie ko­bie­ty, mi­mo ró­ż­nic sta­no­wych przy­ja­ź­ni­ły się. Dla­te­go mie­j­s­co­wi nie chcą o tym mó­wić, by nie od­stra­szyć my­ś­li­wych i ku­p­ców.

— A co z tym… wa­m­pi­rem, któ­ry prze­mie­nił księ­ż­ni­cz­kę? — do­py­ty­wał się mę­ż­czy­z­na.

Ru­do­bro­dy wzru­szył ra­mio­na­mi.

— Uciekł. Nie do­wie­dzia­no się, kim był.

Ar­no­ku po­da­no je­dze­nie i grza­ne, cie­n­kie wi­no. Po cią­g­łym ży­wie­niu się su­szo­nym mię­sem i pi­ciu na­po­jów z li­ś­ci ya­ni, z ogro­m­nym sma­kiem zjadł po­da­ne mu da­nie. By­ło do­b­rze do­pra­wio­ne zio­ła­mi i ko­rze­nia­mi, przez co ce­na była pa­s­ku­d­nie wy­so­ka, ale nie prze­jmo­wał się tym. Mi­mo za­ję­cia je­dze­niem, ca­ły czas uwa­ż­nie słu­chał roz­mo­wy dwo­j­ga pod­chmie­lo­nych są­sia­dów. In­te­re­so­wa­ła go ona, gdyż już wcze­ś­niej sły­szał od spo­tkanych na szla­ku my­ś­li­wych o gra­su­ją­cym w oko­li­cy wa­m­pi­rze. Wy­tę­żał słuch, ale ku je­go nie­za­do­wo­le­niu mę­ż­czy­ź­ni prze­szli na in­ny, nie­cie­ka­wy dla nie­go te­mat roz­mo­wy.

Na­stę­p­ne­go dnia, je­sz­cze przed świ­tem, wy­ru­szył w dro­gę. Chciał przed na­sta­niem wio­s­ny do­trzeć do swo­jej wie­j­s­kiej po­sia­d­ło­ś­ci, po­da­ro­wa­nej mu przez sta­r­sze­go bra­ta. Ar­no­ku po­wi­nien był wró­cić zi­mą, po upo­lo­waniu do­sta­te­cz­nej li­cz­by zwie­rząt i zdo­by­ciu wy­sta­r­cza­ją­cej li­cz­by cen­nych fu­ter. Zi­mą cię­ż­ko by­ło prze­żyć na pół­no­c­nych te­re­nach, zaś z nad­cho­dze­niem wio­s­ny fu­t­ro zwie­rząt tra­ci­ło gę­s­tą okry­wę wło­sową i je­go wa­r­tość gwa­ł­to­w­nie spa­da­ła. Je­dy­ną przy­czy­ną, dla któ­rej my­ś­li­wi po­zo­sta­wa­li na tych nie­go­ś­cin­nych zie­miach, by­ły nie­zwy­k­le dro­go­cen­ne skó­ry ma­r­ga­nów, je­d­ne­go ze smo­ków pół­no­cy, ale polowa­li na nie naj­ba­r­dziej do­świa­d­cze­ni i spra­g­nie­ni bo­gactw my­ś­li­wi.

By za­po­lo­wać na dra­pie­ż­ni­ka nie­rz­a­dko trze­ba by­ło cza­to­wać ca­ły­mi dnia­mi pod śnie­giem, le­żąc bez ru­chu obok przy­nę­ty z fo­ki lub zi­m­no­wo­d­ne­go de­l­fi­na — ulu­bio­nych przy­sma­ków ma­r­ga­nów. W do­da­t­ku trze­ba było za­ma­s­ko­wać swój wła­s­ny za­pach, gdyż smo­ki ce­cho­wa­ły się nie­zwy­k­le czu­łym po­wo­nie­niem i zdo­l­ne by­ły wy­czuć czło­wie­ka z od­le­g­ło­ś­ci wie­lu staj. Ro­bi­ło się to przy po­mo­cy tłu­sz­czu przy­nę­ty, na­cie­ra­jąc swe cia­ło, ubra­nie, a na­wet broń, dla za­bi­cia wła­s­nej wo­ni. Po­tem po­zo­sta­wa­ło cie­r­p­li­we cze­ka­nie. Po­si­lać się mo­ż­na by­ło ró­w­nież ty­l­ko mię­sem przy­nę­ty, by nie mie­szać te­go za­pa­chu z in­nym. Wy­łą­cz­nie doświa­d­cze­ni my­ś­li­wi o sta­lo­wych ne­r­wach wy­trzy­my­wa­li tę pró­bę. Ma­r­ga­na mo­ż­na by­ło za­bić je­dy­nie strza­łem w oko lub w ści­ś­le okre­ś­lo­ne mie­j­s­ce pod pa­ch­wi­ną, naj­le­piej uży­wa­jąc strza­ły za­tru­tej wężowym zie­lem.  Tru­ci­z­na da­wa­ła gwa­ra­n­cję, że tra­fio­ny gad sz­y­bko zde­ch­nie i my­ś­li­wy nie spę­dzi wie­lu dni na szu­ka­niu je­go pa­d­ła. Ale na­wet za­tru­te strza­ły nie da­wa­ły gwa­ra­n­cji, je­że­li nie tra­fi­ło się w sła­be pu­n­k­ty ciała, gdyż w in­nych mie­j­s­cach strza­ły nie mo­g­ły prze­bić pa­n­ce­rza mo­c­nych, acz­ko­l­wie­k nie­zwy­k­le pię­k­nych łu­sek. Dla wie­lu my­ś­li­wych wy­pra­wa na ma­r­ga­ny by­ła osta­t­nią wy­pra­wą ło­wie­c­ką w ich ży­ciu. Je­że­li nie udało się tra­fić smo­ka za pie­r­w­szym ra­zem, zwy­k­le to my­ś­li­wy sta­wał się ofia­rą. Je­d­nak, gdy uda­ło się po­wa­lić ga­da, z je­go skó­ry spo­rzą­dza­no zbro­je dla bo­ga­tych ry­ce­rzy, na­to­miast el­fy z do­da­t­kiem sre­b­ra i kle­j­no­tów wy­ko­ny­wa­ły pa­n­ce­rze bę­dą­ce pra­w­dzi­wy­mi ar­cy­dzie­ła­mi sztu­ki, nie do prze­bi­cia dla zwy­k­łej bro­ni. Dla­te­go skó­ry ma­r­ga­nów osią­ga­ły za­wro­t­ne ce­ny i szczę­ś­li­w­com wy­si­łek zwra­cał się wie­lo­kro­t­nie.

Ma­r­ga­ny by­ły ba­r­dzo agre­sy­w­ne i nie da­wa­ły się oswoić. Z te­go po­wo­du do la­ta­nia po krai­nach śnie­gu uży­wa­no in­nych smo­ków — ne­da­ro­sów. By­ły one mnie­j­sze i du­żo mniej agre­sy­w­ne od swe­go kre­w­nia­ka, lecz skóry ne­da­ro­sów nie mia­ły już ta­kiej wa­r­to­ś­ci. My­ś­li­wym uda­wa­ło się ubić je­dy­nie ki­l­ka ma­r­ga­nów ro­cz­nie, ale wszy­s­cy po­lu­ją­cy na te­go ga­da, po­lo­wa­li w przy­naj­mniej dwu­o­so­bo­wych gru­pach. Nie od­wa­ża­no się te­go czy­nić w po­je­dy­n­kę.  Nikt na­wet nie przy­pu­sz­czał, jak cen­ny ła­du­nek, pod fu­t­ra­mi in­nych zwie­rząt skry­wa­ją sa­nie Ar­no­ku.

Mę­ż­czy­z­na miał spo­ry ka­wał dro­gi do prze­by­cia, więc mu­siał się spie­szyć. Po­ło­wi­cz­nie za­be­z­pie­czo­ne so­lą i mie­sza­ni­ną ziół skó­ry wy­ma­ga­ły je­sz­cze spe­cja­li­s­ty­cz­ne­go wy­pra­wie­nia, nim w swoim ko­ń­co­wym kształcie tra­fią w rę­ce ku­p­ców, osią­ga­jąc od­po­wie­d­nią ce­nę. Psy ra­ź­no ru­szy­ły w bia­łą prze­strzeń, roz­cią­ga­ją­cą się przed ni­mi aż po ho­ry­zont. Ar­no­ku zo­sta­wił za so­bą śla­dy sań in­nych po­ga­nia­czy, nie zdą­ża­ją­cych tak jak on pro­s­to na po­łu­dnie. Je­chał przez pe­wien czas po lo­dzie za­mar­znię­te­go mo­rza. Sta­ry, ro­s­ły pies prze­wo­d­nik, zwie­rzę do­świa­d­czo­ne w tru­dach szla­ku i za­pra­wio­ne w bo­jach o przy­wództwo nad sta­dem, pe­w­nie wy­bie­ra­ło dro­gę. Omi­ja­ło za­sy­pa­ne pu­szy­s­tym śnie­giem do­ły lub mie­j­s­ca, w któ­rych nie za­mar­znię­ta wo­da zdra­d­li­wie przy­kry­ta śnie­giem by­ła śmie­r­te­l­ną pu­ła­p­ką. Przed po­łu­dniem Ar­no­ku wje­chał na sta­ły ląd, a pod wie­czór po­no­w­nie ot­wo­rzył się przed nim sku­ty mro­zem oce­an. Roz­cią­gał się on po­mię­dzy kon­ty­ne­n­tem Do­ru a Zi­m­ny­mi Krai­na­mi, prze­cho­dzą­cy­mi dal­eko na pół­no­cy w Wie­cz­nie Za­mar­znięte Zie­mie. Naj­da­lej był już ty­l­ko Lo­do­wy Ląd, ca­ł­ko­wi­cie od­dzie­lo­ny od re­sz­ty ni­gdy nie roz­ma­rza­ją­cy­mi wo­da­mi Bia­łe­go Mo­rza.

Sa­nie my­ś­li­we­go sz­y­bko po­mknę­ły po lo­dzie, a psy z ła­t­wo­ś­cią cią­g­nę­ły sta­wia­ją­cy mnie­j­szy opór ła­du­nek. Wte­dy zo­ba­czył ją. Naj­pierw ja­ko nie­wie­l­ki punkt cze­r­nie­ją­cy w od­da­li na bie­li śnie­gu. Później sta­ła się po­sta­cią sie­dzą­cą na sa­niach, cią­g­nię­tych przez dwa chu­de, le­d­wo wlo­ką­ce się psy. Na wsze­l­ki wy­pa­dek po­ło­żył przed so­bą, na sto­sie fu­ter, łuk i dzi­dę. Je­d­nak po chwi­li zo­rie­n­to­wał się, że broń nie bę­dzie mu po­trze­b­na. Je­d­nym spo­jrze­niem oce­nił, iż zwie­rzę­ta by­ły na skra­ju wy­cze­r­pa­nia i wy­glą­da­ły, jak­by nie ja­d­ły od wie­lu dni. Otę­pia­łe, nie za­u­wa­ży­ły ani na­wet nie wy­czu­ły zbli­ża­jące­go się za­przę­gu.

— Hej! — za­wo­łał Ar­no­ku, zna­jdu­jąc się pa­rę kro­ków za pie­r­w­szym za­przę­giem.

Na roz­kaz swe­go pa­na dwa psy za­trzy­ma­ły się i na­tych­miast po­ło­ży­ły na śnie­gu, chcąc jak naj­le­piej wy­ko­rzy­s­tać da­ny im na od­po­czy­nek czas. Na­wet nie wa­r­k­nę­ły, na zbli­ża­ją­ce się ob­ce zwie­rzę­ta. Sie­dzą­ca po­s­tać od­wró­ci­ła się. Mę­ż­czy­z­na ze zdu­mie­niem spo­strzegł, że by­ła ko­bie­tą. Zło­te lo­ki wło­sów wy­sy­pa­ły się spod ob­szy­te­go wi­l­czym fu­t­rem ka­p­tu­ra. Du­że, in­te­n­sy­w­nie nie­bie­s­kie, pod­krą­żo­ne cie­nia­mi zmęcze­nia oczy pa­t­rzy­ły na nie­go z bla­dej, ale ba­r­dzo ła­d­nej twa­rzy. Po­pę­ka­ne od mro­zu, bez zdro­we­go ko­lo­ru us­ta, nie drgnę­ły w ża­d­nym sło­wie po­wi­ta­nia. Mu­sia­ła mieć za so­bą dłu­gą i cię­ż­ką dro­gę, gdyż z wy­cze­r­pa­nia chwia­ła się na sa­niach.

Ar­no­ku za­trzy­mał swój za­przęg i uspo­koił wa­r­czą­ce na ob­cych psy. Ko­bie­ta bie­r­nie mu się przy­glą­da­ła, gdy do niej pod­cho­dził.

— Po­zdro­wie­nie ci, pa­ni. Kim je­s­te­ś­cie?

Wzię­ła głę­b­szy od­dech.

— Zwą mnie La­ne­se. Ja­dę na po­łu­dnie.

— Co tu ro­bisz pa­ni, w tych nie­przy­ja­z­nych stro­nach, sa­ma, w śro­d­ku lo­do­wej pu­s­ty­ni? — Ar­no­ku po­wo­li pod­szedł do jej zwie­rząt.

Łzy za­bły­s­ły w jej pię­k­nych, przy­ku­wa­ją­cych uwa­gę oczach. Chwi­lę mi­l­cza­ła, jak­by usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, co w ogó­le tu ro­bi.

— Pó­ź­ną je­sie­nią wy­bra­łam się z mę­żem i bra­tem na ło­wy. By­li­ś­my ubo­dzy, mie­li­ś­my mało li­chej zie­mi. Mąż sprze­dał do­by­tek i za to, co do­stał, ku­pił sa­nie i pięć ma­r­nych psów — mów­i­ła wo­lno, z wi­do­cz­nym wy­si­ł­kiem — za re­sz­tę gro­sza ku­pił po­zwo­le­nie na ło­wy. Po­czą­t­ko­wo szło nam do­b­rze, ale szczę­ś­cie sz­y­bko nas opu­ś­ci­ło. Mąż był ro­l­ni­kiem, a nie wpra­w­nym my­ś­li­wym.

Za­mi­l­k­ła by zła­pać od­dech i prze­łknąć ci­s­ną­ce się do oczu łzy.

— Ki­l­ka ty­go­dni te­mu za­a­ta­ko­wa­ło nas wy­gło­d­nia­łe sta­do pół­no­c­nych wi­l­ków. Ty­l­ko ja uszłam z ży­ciem… bo… ukry­łam się pod fu­r­t­ra­mi, a be­s­tie za­ję­ły się cia­ła­mi moich bli­s­kich… — urwała, by po­no­w­nie za­cze­r­p­nąć tchu.

— W dro­dze zde­ch­ły trzy mo­je psy, wy­rzu­ci­łam fu­t­ra i ja­dę na po­łu­dnie… — sko­ń­czy­ła opo­wia­da­nie.

Ar­no­ku oba­dał le­żą­ce zwie­rzę­ta, któ­re nie pro­te­s­to­wa­ły, nie mia­ły na to si­ły. Oby­dwa psy no­si­ły na skó­rze śla­dy ugry­zień, za­r­ó­wno sta­rych, jak i le­d­wo co za­bli­ź­nio­nych. Naj­wi­do­cz­niej wy­cze­r­pa­ne do cna mro­zem i gło­dem cia­ła zwie­rząt mia­ły tru­d­no­ś­ci z ich go­je­niem. Po­wziął de­cy­z­ję. Wy­przągł wy­cze­r­pa­ne zwie­rzę­ta z sań i dał im po po­r­cji su­szo­nej ry­by z wła­s­nych za­pa­sów. Sa­nie pod­cze­pił do swoich, a pu­s­tą skrzy­nię po ży­w­no­ś­ci dla psów z jej sań po­rzu­cił, uzna­jąc za zbę­d­ny ba­last. Nie­na­da­ją­ce się do da­l­szej pra­cy psy uwią­zał z ty­łu rze­mie­nia­mi. Za­nim ru­szy­li, po­dał ko­bie­cie ka­wa­łek su­szo­ne­go mię­sa i ma­nie­r­kę z wó­d­ką.

— W za­mku za­pro­szę was na go­rą­cy po­si­łek.

De­li­ka­t­nie uśmie­ch­nę­ła się, przy­jmu­jąc ofia­ro­wa­ny jej tru­nek i po­si­łek.

W mi­l­cze­niu biegł aż do zmro­ku, dys­kre­t­nie ob­se­r­wu­jąc ci­chą ca­ły czas ko­bie­tę.

No­cą roz­bił na­miot i za­no­co­wa­li na za­mar­znię­tym oce­a­nie. Wy­cze­r­pa­ne psy ko­bie­ty ca­ł­ko­wi­cie pod­po­rzą­d­ko­wa­ły się je­go psom, za­jmu­jąc naj­ni­ż­sze mie­j­s­ce w hie­ra­r­chi­i. Ar­no­ku do­pi­l­no­wał ty­l­ko, aby uczci­wie zjadły. La­ne­se sz­y­bko za­snę­ła, a on dł­ugo nie mógł zmru­żyć oka, gdyż w na­mio­cie przy­sto­so­wa­nym dla je­d­nej oso­by by­ło ba­r­dzo cia­s­no. Wstał wcze­s­nym ra­n­kiem i na­ka­r­mi­w­szy psy za­go­nił je do pra­cy. Był nie­za­do­wo­lo­ny, gdyż do­da­t­ko­wo ob­cią­żo­ny mu­siał po­su­wać się wo­l­niej, sa­me­mu bie­g­nąc przy sa­niach przez ca­ły dzień. Co pra­w­da po­d­róż do do­mu mia­ła po­trwać je­sz­cze ki­l­ka ty­go­dni, ale ka­ż­de nie­prze­wi­dzia­ne opó­ź­nie­nie po­wo­do­wa­ło u nie­go iry­ta­cję.

 

c.d.n.