piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Postawił na ziemi tobół z osobistymi rzeczami. Szybko umył się, przebrał w nieco świeższe ubranie i zszedł do jadalni. Było w niej trochę więcej osób, niż widział ostatnim razem. Myśliwi nocujący w namiotach zapragnęli ogrzać się odrobinę pod dachem i zjeść coś innego od suszonego mięsa lub półsurowego, pieczonego na kudliku. Znalazł sobie wolny stolik i usiadł, czekając na obsługę. Obok niego, dwaj nieco podchmieleni mężczyźni głośno rozmawiali. Większość ich rozmowy była mało interesująca, omawiali polowania i skóry, które wieźli. Dopiero po dłuższej chwili ucho Arnoku wyłowiło nieco ciekawszą część rozmowy.
— Mówię ci — przechwalał się pierwszy z myśliwych — takiego wilka, jak ten, co mnie zaatakował, w życiu nie widziałeś.
— A zabiłeś go? — dopytywał się drugi, w ubraniu z reniferowej skóry.
— Człowieku, ja ledwo uszedłem jego kłom. Do dzisiaj mam ślady zębów na lewym ramieniu.
— To tak jak córka sąsiedniego karczmarza…
— Ciszej idioto! — zgromił go zarośnięty niczym borsuk czarnowłosy.
Skarcony pytająco uniósł brwi.
— Miejscowi nie lubią o tym mówić, twierdzą, że to psuje im handel.
— A co niezwykłego jest w ataku wilka na człowieka? — spytał cicho rudobrody.
— Myślisz, że szramy na ramieniu tej dziewki to dzieło wilka? Tak ci powiedziano?
Rudobrody twierdząco skinął głową.
— A chciałbyś się z nią przespać, wiedząc, że naznaczył ją wampir?
— Co?
— Cicho durniu! — zganił go ostro rozmówca.
Rudobrody skurczył się i pochyli przez stół, pragnąc usłyszeć więcej interesującej go historii. Opowiadający także nachylił się nad stołem i ściszył głos.
— Nie dalej jak czternaście miesięcy temu wampir zamordował księciu córkę. Księżniczka umarła na duszy, ale ciało zyskało nieśmiertelność i dziewczyna sama stała się wampirem i mordowała tutejszych ludzi. Trzeba było zakołkować zarówno ją, jak i jej ofiary. Jedynie córce sąsiedniego karczmarza udało się uciec przed atakującą bestią. Podobno obie kobiety, mimo różnic stanowych przyjaźniły się. Dlatego miejscowi nie chcą o tym mówić, by nie odstraszyć myśliwych i kupców.
— A co z tym… wampirem, który przemienił księżniczkę? — dopytywał się mężczyzna.
Rudobrody wzruszył ramionami.
— Uciekł. Nie dowiedziano się, kim był.
Arnoku podano jedzenie i grzane, cienkie wino. Po ciągłym żywieniu się suszonym mięsem i piciu napojów z liści yani, z ogromnym smakiem zjadł podane mu danie. Było dobrze doprawione ziołami i korzeniami, przez co cena była paskudnie wysoka, ale nie przejmował się tym. Mimo zajęcia jedzeniem, cały czas uważnie słuchał rozmowy dwojga podchmielonych sąsiadów. Interesowała go ona, gdyż już wcześniej słyszał od spotkanych na szlaku myśliwych o grasującym w okolicy wampirze. Wytężał słuch, ale ku jego niezadowoleniu mężczyźni przeszli na inny, nieciekawy dla niego temat rozmowy.
Następnego dnia, jeszcze przed świtem, wyruszył w drogę. Chciał przed nastaniem wiosny dotrzeć do swojej wiejskiej posiadłości, podarowanej mu przez starszego brata. Arnoku powinien był wrócić zimą, po upolowaniu dostatecznej liczby zwierząt i zdobyciu wystarczającej liczby cennych futer. Zimą ciężko było przeżyć na północnych terenach, zaś z nadchodzeniem wiosny futro zwierząt traciło gęstą okrywę włosową i jego wartość gwałtownie spadała. Jedyną przyczyną, dla której myśliwi pozostawali na tych niegościnnych ziemiach, były niezwykle drogocenne skóry marganów, jednego ze smoków północy, ale polowali na nie najbardziej doświadczeni i spragnieni bogactw myśliwi.
By zapolować na drapieżnika nierzadko trzeba było czatować całymi dniami pod śniegiem, leżąc bez ruchu obok przynęty z foki lub zimnowodnego delfina — ulubionych przysmaków marganów. W dodatku trzeba było zamaskować swój własny zapach, gdyż smoki cechowały się niezwykle czułym powonieniem i zdolne były wyczuć człowieka z odległości wielu staj. Robiło się to przy pomocy tłuszczu przynęty, nacierając swe ciało, ubranie, a nawet broń, dla zabicia własnej woni. Potem pozostawało cierpliwe czekanie. Posilać się można było również tylko mięsem przynęty, by nie mieszać tego zapachu z innym. Wyłącznie doświadczeni myśliwi o stalowych nerwach wytrzymywali tę próbę. Margana można było zabić jedynie strzałem w oko lub w ściśle określone miejsce pod pachwiną, najlepiej używając strzały zatrutej wężowym zielem. Trucizna dawała gwarancję, że trafiony gad szybko zdechnie i myśliwy nie spędzi wielu dni na szukaniu jego padła. Ale nawet zatrute strzały nie dawały gwarancji, jeżeli nie trafiło się w słabe punkty ciała, gdyż w innych miejscach strzały nie mogły przebić pancerza mocnych, aczkolwiek niezwykle pięknych łusek. Dla wielu myśliwych wyprawa na margany była ostatnią wyprawą łowiecką w ich życiu. Jeżeli nie udało się trafić smoka za pierwszym razem, zwykle to myśliwy stawał się ofiarą. Jednak, gdy udało się powalić gada, z jego skóry sporządzano zbroje dla bogatych rycerzy, natomiast elfy z dodatkiem srebra i klejnotów wykonywały pancerze będące prawdziwymi arcydziełami sztuki, nie do przebicia dla zwykłej broni. Dlatego skóry marganów osiągały zawrotne ceny i szczęśliwcom wysiłek zwracał się wielokrotnie.
Margany były bardzo agresywne i nie dawały się oswoić. Z tego powodu do latania po krainach śniegu używano innych smoków — nedarosów. Były one mniejsze i dużo mniej agresywne od swego krewniaka, lecz skóry nedarosów nie miały już takiej wartości. Myśliwym udawało się ubić jedynie kilka marganów rocznie, ale wszyscy polujący na tego gada, polowali w przynajmniej dwuosobowych grupach. Nie odważano się tego czynić w pojedynkę. Nikt nawet nie przypuszczał, jak cenny ładunek, pod futrami innych zwierząt skrywają sanie Arnoku.
Mężczyzna miał spory kawał drogi do przebycia, więc musiał się spieszyć. Połowicznie zabezpieczone solą i mieszaniną ziół skóry wymagały jeszcze specjalistycznego wyprawienia, nim w swoim końcowym kształcie trafią w ręce kupców, osiągając odpowiednią cenę. Psy raźno ruszyły w białą przestrzeń, rozciągającą się przed nimi aż po horyzont. Arnoku zostawił za sobą ślady sań innych poganiaczy, nie zdążających tak jak on prosto na południe. Jechał przez pewien czas po lodzie zamarzniętego morza. Stary, rosły pies przewodnik, zwierzę doświadczone w trudach szlaku i zaprawione w bojach o przywództwo nad stadem, pewnie wybierało drogę. Omijało zasypane puszystym śniegiem doły lub miejsca, w których nie zamarznięta woda zdradliwie przykryta śniegiem była śmiertelną pułapką. Przed południem Arnoku wjechał na stały ląd, a pod wieczór ponownie otworzył się przed nim skuty mrozem ocean. Rozciągał się on pomiędzy kontynentem Doru a Zimnymi Krainami, przechodzącymi daleko na północy w Wiecznie Zamarznięte Ziemie. Najdalej był już tylko Lodowy Ląd, całkowicie oddzielony od reszty nigdy nie rozmarzającymi wodami Białego Morza.
Sanie myśliwego szybko pomknęły po lodzie, a psy z łatwością ciągnęły stawiający mniejszy opór ładunek. Wtedy zobaczył ją. Najpierw jako niewielki punkt czerniejący w oddali na bieli śniegu. Później stała się postacią siedzącą na saniach, ciągniętych przez dwa chude, ledwo wlokące się psy. Na wszelki wypadek położył przed sobą, na stosie futer, łuk i dzidę. Jednak po chwili zorientował się, że broń nie będzie mu potrzebna. Jednym spojrzeniem ocenił, iż zwierzęta były na skraju wyczerpania i wyglądały, jakby nie jadły od wielu dni. Otępiałe, nie zauważyły ani nawet nie wyczuły zbliżającego się zaprzęgu.
— Hej! — zawołał Arnoku, znajdując się parę kroków za pierwszym zaprzęgiem.
Na rozkaz swego pana dwa psy zatrzymały się i natychmiast położyły na śniegu, chcąc jak najlepiej wykorzystać dany im na odpoczynek czas. Nawet nie warknęły, na zbliżające się obce zwierzęta. Siedząca postać odwróciła się. Mężczyzna ze zdumieniem spostrzegł, że była kobietą. Złote loki włosów wysypały się spod obszytego wilczym futrem kaptura. Duże, intensywnie niebieskie, podkrążone cieniami zmęczenia oczy patrzyły na niego z bladej, ale bardzo ładnej twarzy. Popękane od mrozu, bez zdrowego koloru usta, nie drgnęły w żadnym słowie powitania. Musiała mieć za sobą długą i ciężką drogę, gdyż z wyczerpania chwiała się na saniach.
Arnoku zatrzymał swój zaprzęg i uspokoił warczące na obcych psy. Kobieta biernie mu się przyglądała, gdy do niej podchodził.
— Pozdrowienie ci, pani. Kim jesteście?
Wzięła głębszy oddech.
— Zwą mnie Lanese. Jadę na południe.
— Co tu robisz pani, w tych nieprzyjaznych stronach, sama, w środku lodowej pustyni? — Arnoku powoli podszedł do jej zwierząt.
Łzy zabłysły w jej pięknych, przykuwających uwagę oczach. Chwilę milczała, jakby usiłując sobie przypomnieć, co w ogóle tu robi.
— Późną jesienią wybrałam się z mężem i bratem na łowy. Byliśmy ubodzy, mieliśmy mało lichej ziemi. Mąż sprzedał dobytek i za to, co dostał, kupił sanie i pięć marnych psów — mówiła wolno, z widocznym wysiłkiem — za resztę grosza kupił pozwolenie na łowy. Początkowo szło nam dobrze, ale szczęście szybko nas opuściło. Mąż był rolnikiem, a nie wprawnym myśliwym.
Zamilkła by złapać oddech i przełknąć cisnące się do oczu łzy.
— Kilka tygodni temu zaatakowało nas wygłodniałe stado północnych wilków. Tylko ja uszłam z życiem… bo… ukryłam się pod furtrami, a bestie zajęły się ciałami moich bliskich… — urwała, by ponownie zaczerpnąć tchu.
— W drodze zdechły trzy moje psy, wyrzuciłam futra i jadę na południe… — skończyła opowiadanie.
Arnoku obadał leżące zwierzęta, które nie protestowały, nie miały na to siły. Obydwa psy nosiły na skórze ślady ugryzień, zarówno starych, jak i ledwo co zabliźnionych. Najwidoczniej wyczerpane do cna mrozem i głodem ciała zwierząt miały trudności z ich gojeniem. Powziął decyzję. Wyprzągł wyczerpane zwierzęta z sań i dał im po porcji suszonej ryby z własnych zapasów. Sanie podczepił do swoich, a pustą skrzynię po żywności dla psów z jej sań porzucił, uznając za zbędny balast. Nienadające się do dalszej pracy psy uwiązał z tyłu rzemieniami. Zanim ruszyli, podał kobiecie kawałek suszonego mięsa i manierkę z wódką.
— W zamku zaproszę was na gorący posiłek.
Delikatnie uśmiechnęła się, przyjmując ofiarowany jej trunek i posiłek.
W milczeniu biegł aż do zmroku, dyskretnie obserwując cichą cały czas kobietę.
Nocą rozbił namiot i zanocowali na zamarzniętym oceanie. Wyczerpane psy kobiety całkowicie podporządkowały się jego psom, zajmując najniższe miejsce w hierarchii. Arnoku dopilnował tylko, aby uczciwie zjadły. Lanese szybko zasnęła, a on długo nie mógł zmrużyć oka, gdyż w namiocie przystosowanym dla jednej osoby było bardzo ciasno. Wstał wczesnym rankiem i nakarmiwszy psy zagonił je do pracy. Był niezadowolony, gdyż dodatkowo obciążony musiał posuwać się wolniej, samemu biegnąc przy saniach przez cały dzień. Co prawda podróż do domu miała potrwać jeszcze kilka tygodni, ale każde nieprzewidziane opóźnienie powodowało u niego irytację.
c.d.n.