sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Po południu spostrzegł zamek Yelde. Ocean skończył się i trzeba było dojechać do zamkowych murów stromym zboczem wybrzeża wyspy, na której teraz się znaleźli. Arnoku wiedział, gdzie jest najodpowiedniejsze miejsce do podjazdu, gdyż od paru lat, co roku przemierzał tę samą trasę. Kosztowało to jego psy sporo wysiłku, ale wreszcie wszyscy stanęli zmęczeni i zadyszani stanęli na szczycie wybrzeża. Zamek był już blisko, na niedużym wzgórzu. Nim jednak dotarli choćby do rozbitych pod zamkiem namiotów, uwagę Arnoku przykuło skupisko oddalonych od obozowiska psów. Mężczyzna natychmiast domyślił się, co się dzieje. Po środku utworzonego przez zwierzęta koła dwa samce krążyły na sztywnych łapach koło siebie. Oba jeżyły sierść i odsłaniały długie, ociekające śliną kły, aż do krwistoczerwonych dziąseł. Wysuwały przy tym czerwone języki, niczym węże. Pozostałe psy beznamiętnym wzrokiem przypatrywały się obu rywalom, spokojnie czekając na swoją kolej. Wreszcie jeden z psów, noszący blizny wielu innych pojedynków, ufny w swą siłę i doświadczenie nie wytrzymał i zaatakował przeciwnika z prędkością strzały. Zaatakowany nie miał czasu na odskok, więc tylko nadstawił swój bark na cios, odbijając nim atakującego. Rezultatem tego bark młodego psa został rozcięty aż do kości. Ranny nie pozostał dłużny atakującemu i nim ten zdołał uskoczyć, rozciął mu szyję. Cios był niebezpieczny i gdyby kły wbiły się nieco głębiej mógłby zakończyć walkę. Przez moment psy ponownie krążyły wokół siebie. Stary pies obficie spływał krwią, która barwiła śnieg i swym zapachem jątrzyła zmysły ponurych widzów. Pokryty bliznami pies ponownie zaatakował. Jego pierś niczym taran uderzyła w młodego, próbując zwalić go z nóg, ale ten i tym razem zdołał się wybronić. Kły przeciwnika rozcięły mu jedynie skórę na łbie. Wówczas starszy pies, mimo swego doświadczenia, popełnił poważny, kosztujący go życie, błąd. Chcąc zaskoczyć rywala chciał go przeskoczyć, by chwycić go za kark i zmiażdżyć kręgi szyi. Ale młodzik w odruchu samoobrony odwrócił się przodem do niego i wyrzucając w górę pysk z obnażonymi kłami trafił tuż poniżej gardła atakującego. Siła pędu przerzuciła zad starego psa, który stracił równowagę i całym ciężarem swojego ciała padł na grzbiet. Na to czekali widzowie. Gdy zaprzęg Arnoku mijał skupisko psów, ciało starego samca znikło pod kłębowiskiem jego współbraci, dosłownie został rozdarty na strzępy. Nawet nie zdążył zawyć. Zwycięzca stał z boku i przyglądał się temu z zadowoleniem.
Wszystko to stało się bardzo szybko. Psy mężczyzny miały wyraźną ochotę przyłączyć się do awantury, więc ostrymi smagnięciami bata po karkach zmusił je do żywszego biegu w kierunku zamku. Od strony namiotów biegli już ludzie, chcąc rozgonić walczących. Przestali liczyć na uratowanie pokonanego, z którego została tylko bezkształtna masa na czerwonym śniegu. Nie chcieli jedynie, by psy wdały się między sobą w kolejną awanturę, mogła przynieść następne ofiary. Mężczyzna minął namioty, gdzie co chwila wybuchały spory pomiędzy obcymi psami, rozdzielanymi przez właścicieli pałkami, kopniakami lub razami batów. Wreszcie wjechał na zamek, przy bramie strażnik sprawdził jego prawo do łowów. Panował tu spory ruch. Zima powoli miała się ku końcowi i wszyscy myśliwi ściągali do przyległych do zamków kupieckich siedzib, chcąc całkowicie lub przynajmniej częściowo spieniężyć sezonowy łów. W czasie zimy sporo mężczyzn polowało, ale tylko najlepszym udawało się odnieść sukces i wzbogacić się. Łowy na tych terenach były niebezpieczne, wymagały wielkiej wprawy, wysiłku i umiejętności przetrwania. Nieprzestrzeganie surowych zasad tych okrutnych ziem oznaczało wyrok śmierci. Wielu łowców z trudem zdobyło zaledwie tyle skór, by zwróciły im się koszty wyprawy, zakupu i utrzymania psów, sań, ekwipunku, broni i zezwolenia na polowanie. Arnoku miał szczęście. Był wprawnym myśliwym, znał te tereny i wiedział, gdzie szukać dobrej zwierzyny.
— Zaczekajcie tu pani, pójdę dowiedzieć się o pokoje.
Wrócił szybko. Udało mu się dostać dwa wolne pokoiki, ale za cenę pięciokrotnie wyższą niż na południu. Nie chciał jednak ryzykować spania w namiocie, wśród tylu nieznajomych osób, z towarem pozostawionym na saniach — ktoś mógł się połasić na jego własność. Nie miał zmiennika, z którym mógłby trzymać straż, a na wyczerpaną kobietę nie miał co liczyć. Nocując w oberży, towar miał zamknięty w strzeżonym magazynie, na co otrzymywał stosowne pokwitowanie. Odprowadził psy do klatek i po sprawdzeniu ich łap nakarmił je. Psy Lanese nadal były wystraszone i osłabione, więc rzucił im po dodatkowej porcji ryby i nie zawracał sobie nimi głowy. Nie był tu po to, by opiekować się obcymi, chorymi zwierzętami, ale by zarobić na godziwą przyszłość. Gdy sanie z ekwipunkiem znalazły się na magazynie wszedł z Lanese do środka. Usiedli wygodnie przy nie najczystszym stole i zamówili kolację — zupę z wołu piżmowego i razowe pieczywo. Do popicia grzane wino. Oberżysta nie oszukał ich na winie i trunek smakował wyśmienicie.
— Dokąd się później udajesz pani? Jeżeli można wiedzieć — dodał przełykając kęs mięsa z kaszą.
— Na południe, gdzieś w okolicę gór Gelandu. Stamtąd pochodzę. Mój nieżyjący mąż zdążył sprzedać nieco skór w zamku Ragerd. Chciał, bym wzięła w najem gospodarstwo i myślę, że zarobionego grosza wystarczy na początek.
Zamilkła i dyskretnie na niego spojrzała.
— A wy panie…?
— Do hrabstwa Khor, do swojej posiadłości.
— Macie panie posiadłość? Więc dlaczego tu jesteście?
Przestał jeść, a ona umilkła speszona swoim nietaktem. Arnoku pomyślał, że skoro wie, że nieodpowiednio się zachowała, musiała odebrać pewne wychowanie. Świadczyła o tym również jej mowa i płynne, eleganckie gesty. A takie miały tylko dzieci szlachetnie urodzonych lub bogatych, które odebrały odpowiednią edukację etykiety. Nie pytał o urodzenie, to nie jego sprawa. Tu na tych ziemiach spotykało się ludzi z różnych warstw społecznych, którzy przybywali tu z najróżniejszych powodów. W obliczu trudów północy pochodzenie nie miało znaczenia. Pan pracował na równi ze sługą czy niewolnikiem. Pytaniem o przeszłość można było ściągnąć na siebie śmierć. On też był szlachcicem zdobywającym dla siebie majątek. Może i ona pochodziła z rodziny, która straciła dobra?
Po chwili zastanowienia uśmiechnął się do niej.
— Jestem szlacheckim dzieckiem, czwartym z kolei synem barona. Posiadłość moja jest niewielka i została mi przydzielona przez brata, dziedzica rodzinnego majątku, w zamian za lojalność i utrzymanie kilku ludzi pod bronią. Ale to pożera niemal cały mój dochód, a ja chcę zabezpieczyć rodzinę… przyszłą rodzinę — poprawił się.
— Brat was wykorzystuje… — znowu była nietaktowna.
Chyba jednak nie odebrała tak solidnego wychowania, jak na początku przypuszczał.
— Brat troszczy się o majątek rodzinny, o spokój podległych mu ziem i dobre nimi zarządzanie — powiedział wyraźnie poirytowany — wielką łaską jest, że pozwolił mi zostać niedaleko rodzinnego domu, podczas gdy musiał oddalić spiskujących przeciwko niemu pozostałych dwóch braci.
— Wybacz panie — szepnęła cicho.
Nie odezwała się już do końca posiłku. Jedząc, Arnoku rozmyślał o swoim życiu. Przez kilka lat uzbierał niedużą sumkę z uprawianej ziemi, ale było to za mało by się ożenić i zapewnić wykształcenie dzieciom. Brat i tak wiele mu ofiarował. Nie sądził, że jako czwarty syn, bez majątku będzie chciał założyć rodzinę, nie takie było przeznaczenie najmłodszego z potomków szlacheckich rodzin. Mieli służyć swym braciom w obronie rodziny. Często jednak ich losy układały się i raczej samodzielnie zdobywali swoje majątki, jako urzędnicy lub żołnierze doborowych formacji wojskowych. Wojna nie interesowała Arnoku, a nie miał wykształcenia takiego, które zapewniłoby mu błyskotliwą karierę urzędniczą. Dlatego, gdy dowiedział się o możliwości wypraw na północ podjął ryzyko i dobrze mu się powodziło.
Cały czas obserwował, jak Lanese pogrążona we własnych myślach bez celu grzebała w misie drewnianą łyżką. Stojącego przed nią dania niemal nie tknęła, chyba gniew mężczyzny odebrał jej apetyt. Zauważył, iż była bardzo urodziwą kobietą, choć nadmiernie chudą i bladą, o delikatnej, jak na żyjącą w zbytku szlachciankę przystało, skórze, która na jej szczupłych dłoniach wydawała się niemal przezroczystą. Złote włosy kobiety przyciągały jego spojrzenie i pięknie komponowały się z błękitem dużych, smutnych oczu. Zaczerwienione od ciepła, pełne usta doskonale harmonizowały ze szczupłym, lekko zadartym noskiem. Mimo lichego odzienia i wymizerowania ciężką drogą, biła od niej jakaś wewnętrzna siła, jak od kogoś przyzwyczajonego do władania. Zdecydowanie nie była zwykłą chłopką.
— Późno już — powiedział skończywszy posiłek. — Pora udać się na spoczynek. Jutro wybierze się dla was psy. Jeżeli chcecie, możecie towarzyszyć mi w podróży do zamku Canelion, skąd skręcicie na trakt do gór Gelandu.
— Czy moglibyśmy pomówić o tym rano? — ziewnęła delikatnie, przysłaniając usta wierzchem dłoni. — Dzisiaj jestem zbyt zmęczona.
— Nie zapomnijcie zaryglować drzwi – przypomniał.
— Dobrej nocy panie… i dziękuję za wszystko, co do tej pory dla mnie uczyniliście.
Irytacja zniknęła, a on poczuł przypływ sympatii do niej. Na mgnienie oka ich spojrzenia spotkały się i Arnoku dreszcz przeszedł po plecach. Wszedł po schodach na górę i dotarł wprost do swojej izby, ogrzewanej przez stojący na kamiennej podmurówce niewielki, żelazny kosz, w którym żarzyły się rozgrzane czarne kamienie, a dym uciekał przez miedziany okap z kominem. W kącie czekały na niego misa, ręcznik i ceber z pierwotnie gorącą, obecnie już letnią wodą. Szybko zrzucił z siebie ubranie i z wielką przyjemnością się umył. Pomyślał, że na zamku Canelion zafunduje sobie łaźnię. Teraz jedynie udało mu się zgolić kilkumiesięczny zarost, który do tej pory chronił jego twarz przed dotkliwym mrozem. Od razu poczuł się lepiej.
Właśnie się wycierał, kiedy cichutko skrzypnęły drzwi. Natychmiast przypomniał sobie, że ich nie zaryglował. Jego łuk, oszczep i długi nóż leżały pod łóżkiem, więc był bezbronny. W słabym świetle kaganka dostrzegł Lanese. Przez chwilę głęboko spoglądała mu w oczy, po czym bez słowa zaryglowała drzwi. Był tak zaskoczony, że zapomniał o swojej nagości.
— Lanese, co…
Szybkim, ale łagodnym gestem zarzuciła mu ręce na szyję i pocałowała w usta. Pomyślał, że od czasu wyruszenia na północ nie miał kobiety. Nie chciał brać karczemnych dziewek, które sprzedawały wdzięki każdemu, kto tylko je zechciał. To kłóciło się z jego poczuciem godności. Ta kobieta oddawała mu się dobrowolnie i była tylko jego, przynajmniej na ten dzień. Mimo że jak na jego gust zbyt chuda, po tak długiej, przymusowej wstrzemięźliwości wydała mu się niezwykle pociągająca. Przylgnęła do niego całym ciałem i ująwszy jego dłonie oparła je na swoich pośladkach. Czuł jak narasta w nim pożądanie. Dalsza część nocy upłynęła im na poznawaniu swoich ciał.
Kiedy otworzył oczy, słońce stało już wysoko. Promień Selenaris przedarł się przez szparę w okiennicy i nieprzyjemnie oświetlił jego oczy. W jednej chwili dotarło do niego, że zaspał. Odwrócił się, chcąc obudzić Lanese, ale jej już nie było. Zdziwił się, że się nie obudził, gdy odchodziła. Zwykle miał czujny sen i najmniejszy szmer był w stanie wyrwać go ze snu. Wyskoczył z ciepłego posłania w chłód poranka północy. Lodowato zimna, kamienna podłoga bólem przeszyła jego stopy. Szybko się ubrał, zwinął swoje manatki i wyszedł z izby. Zapukał do drzwi Lanese. Odpowiedziała mu cisza. Pchnął drzwi, które ustąpiły bez najlżejszego oporu i stojąc na progu jednym spojrzeniem omiótł wnętrze. Zaniepokojony zszedł na dół. W sali jadalnej siedziało kilka osób, ale nigdzie nie było widać jego towarzyszki. Usiadł za stołem i gestem przywołał gospodarza.
— Kaszę z mięsem — polecił i przytrzymał za rękaw usiłującego odejść oberżystę. — Nie widziałeś dzisiaj kobiety, z którą tu wczoraj przybyłem?
Karczmarz ściągnął brwi i przez moment milczał, jakby usiłował sobie coś przypomnieć. Po chwili jego twarz nieco się rozluźniła.
— Tak. Rano pytała mnie o handlarza psami. Podobno kupiła jakieś zwierzęta…
— Kupiła, kupiła — wtrącił siedzący opodal myśliwy. — Ale w ogóle nie zna się na psach. Stary Potron sprzedał jej chyba najgorsze zdechlaki. Sama takie wybrała, a stary nie protestował. Wzięła też nieco suszonej ryby, ale zdecydowanie za mało, jeżeli chce dojechać do zamku Jegres, jak twierdziła. Jeżeli do niego podąża, to nieco zboczyła ze szlaku. Na mój nos to będzie miała szczęście, jeżeli duchy śniegu nie wyciągną po nią swych rąk i dożyje do jutrzejszego ranka — dodał, sącząc grzane wino.
Arnoku szybko zjadł podany mu posiłek. Psiarczyk wcześniej nakarmił jego psy, więc mógł szybko wyruszyć w drogę. Nim opuścił zamek wstąpił do handlarza psami. Akurat oglądał ostatnio zakupionego, potężnego, choć wychudzonego, samca. Jak go odżywi i wypielęgnuję weźmie za niego okrągłą sumkę. Arnoku zapytał o kobietę. Potron zamknął psa w klatce i pulchnymi palcami poskrobał się po tłustych włosach.
— No… — bąknął zakładając ręce pod pachy. — Chciała, by żywności starczyło jej do księstwa Yntaru. Mówiła coś o jakiejś twierdzy, ale nie pamiętam nazwy. Coś jak Jorg…
— Jegres? — pomógł mu Hon.
— Właśnie — handlarz twierdząco skinął głową.
— Pomogłeś mi Potronie. Załaduj mi jeszcze ryby i reniego sadła na dwa tygodnie — wręczył mężczyźnie odpowiednią ilość monet.
c.d.n.