czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 12.


Syn watahy odc. 12.

Chwilę patrzyli sobie w oczy. Girdion twierdząco skinął głową, chwycił za broń i skinął na Gaulifa. Wszyscy trzej pobiegli za niknącym za zakrętem rzeki Unaru. Psy również nie pozostały na miejscu i pobiegły za swymi panami. Mężczyźni krzyczeli, by zatrzymały się, ale bez skutku. W świetle księżyca widzieli, jak nikną w oddali, stając się na białej powierzchni ciemnymi, rozmazanymi punktami. Gdy dobiegli do zakrętu, zobaczyli pustą przestrzeń. Zwolnili zdziwieni. Ślady wiodły jeszcze kawałek przez lód, potem skręcały w las. W tym momencie dobiegło ich ponure wycie zakończone rykiem, jakiego jeszcze nigdy nie słyszeli. Natychmiast rzucili się w kierunku, z którego dobiegło. Nim dotarli na miejsce, usłyszeli ujadanie psów, wrzaski mężczyzn i odgłosy bitwy. Girdion znał już te odgłosy. Tym razem sprawiły, że krew wzburzyła mu się w żyłach, a w mięśnie wlały się dodatkowe siły. Mocniej ścisnął w dłoni łuk i przyspieszył biegu. Porzucili rzekę i zagłębili się w las. Nierówności i głęboki śnieg przyhamowały ich nieco. Jednak po chwili między drzewami dostrzegli smugi płomieni, tworzone przez przecinające powietrze żagwie. Gdy dobiegli, zobaczyli znajomą scenę. Bestia była w środku atakowana przez psy i ludzi szukających w kłębowisku zwierząt miejsca, by wbić ostrza mieczy i dzid. Zamieszanie było tak ogromne, że tylko wprawne oko przyzwyczajonego do pościgów za zwierzyną myśliwego było w stanie rozeznać się w sytuacji. Co pewien czas psy odlatywały na bok z warknięciami lub skowytami bólu. Dwóch mężczyzn też już podnosiło się ze śniegu, krwawiąc z ran. Jeden z myśliwych siedział oparty o drzewo, trzymając się w milczeniu za rozdarty brzuch, z którego wypływały zwoje jelit.

Girdion nałożył strzałę na cięciwę i wycelował. Tak jak na polowaniu uspokoił oddech, myśli i skupił się na celu. Mimo iż pozostali toczyli zażartą walkę, on się nie spieszył. Pośpiech był jego najgorszym wrogiem. Strzał musiał być celny. Wreszcie bestia wyskoczyła w górę, strącając z siebie ludzi i psy, rozdzierając jedno ze zwierząt na dwoje. Wnętrzności bluznęły na wszystkie strony, marząc krwią i fekaliami również wilkołaka. Przez moment przeklęty nie był niczym osłonięty. Girdion wiedział, że to był ten moment. Zwolnił cięciwę i pocisk bez przeszkód zagłębił się w pierś potwora. Jednak nie sięgnął serca. Wilkołak zdążył odchylić się na bok i strzała przebiła lewe płuco. Bestia ryknęła i rzuciła się do ucieczki. Nie zwracając uwagi na ostrza i psie kły, machała łapami, torując sobie drogę. Nie zważała, że kaleczyła się o broń aż do kości. Liczyło się tylko to, by uciec.

Gdy przebiła się przez krąg mężczyzn, pędem puściła się przez las. Jednak tkwiący w ciele znienawidzony metal palił ją i odbierał siły. Bestia potykała się i zataczała. Kilka psów pobiegło w ślad za uciekającą. Myśliwi wypuścili za nią kilka strzał, lecz sami nie zamierzali jej ścigać. Byli szczęśliwi, że udało im się cało wyjść z opresji i przegnać przeklętego. Girdion nie radował się razem z nimi. Nie interesowało go też, kim byli zaatakowani. On chciał tylko zgładzić bestię. Ominął obóz i pobiegł za wilkołakiem. Miał jeszcze dwie strzały. Nie zważał na wołania Syrre i Gaulifa. Wiedział, że jeżeli odpuści, bestia będzie nadal podążała jego śladem. Przez chwilę zastanawiał się, dlaczego wilkołak wybrał akurat jego. Dlaczego to jego bogowie doświadczyli towarzystwem przeklętego stwora. I naraz przypomniał sobie słowa Talvara o córce wilkołaka. O tym, że była dziewką jakiegoś szlachcica. On też nie przepuszczał niektórym plebejuszkom. Czyżby jego niedawny sługa chciał pomścić jedną z nich? Czyżby to on był tym przeklętym ojcem, który zamordował zhańbioną córkę? Ale Talvar wspomniał, że brzemienną dziewkę wygnała pani zamku. On miał nieduży zamek, ale nie miał żony. Nie było więc pani na zamku. Mimo tego czuł, że coś go łączy z ta historią.

Zastanowi się nad tym później. Teraz musiał dojść bestii, póki ranna. Biegł, nie zważając na dopadające go zmęczenie i zaczynające boleć od wysiłku płuca. W blasku księżyca dostrzegł uciekającą przed nim postać. Nie była to już postać bestii, a człowieka.

– Talvarze, zatrzymaj się! Nie ujdziesz mi!

Biegnący zwolnił, po kilku następnych krokach zatrzymał się i odwrócił. Girdion zbliżył się na odległość kilkudziesięciu kroków, mając strzałę nałożoną na cięciwę. W odbijającym się od śniegu blasku gwiazd i księżyca dostrzegł, że jego sługa trzyma się lewą ręką za klatkę piersiową, tak jakby uciskał ranę. W ręku trzymał strzałę, którą szlachcic wystrzelił w bestię.

– To koniec, Talvarze. – Girdion wolno, krok za krokiem, zbliżał się do swego sługi.

– Mylisz się, ścigasz nie tego, co trzeba – dyszał Talvar.

– Sprytnie się maskowałeś wiele lat. Dlaczego ja?

– To nie ja cię wybrałem.

– Zabity w Qevadar wilkołak miał znamię. Dziś przypomniałem sobie, gdzie je widziałem.

Talvar lekko zgiął lewą rękę w łokciu i przelotnym spojrzeniem rzucił na tkwiącą na jego nadgarstku srebrną bransoletę.

– To symbol mojej rodziny.

Girdion podniósł łuk do oczu.

– Jak mnie zastrzelisz, zabijesz jedynie człowieka, ale bestia nadal będzie mordować.

– To srebrny grot.

– Działa na przeklętych. Niestety ja takim nie jestem… nie takim, jak myślisz.

– Jesteś zwykłą bestią, a teraz usiłujesz ocalić swą skórę. Ale tym razem strzelę celniej.

Talvar podniósł na wysokość oczu trzymaną w ręku strzałę. Prawą wolno rozchylił kurtę. Widniała tam rana, ale nie zadana grotem, a pazurami wilkołaka.

– Sprytne. Sam się okaleczyłeś – na Girdionie nie wywarło to żadnego wrażenia.

– Gdybym był bestią, już dawno by się zagoiły.

– Sam przyznałeś, że należysz do wilczego rodu.

– Tak, ale nie jestem bestią. Gdybym nią był, nie mógłbym nosić tego – wskazał na srebrną bransoletę.

Nie przekonywało to Girdiona.

– Wszystkie ataki bestii zdarzały się, gdy my byliśmy w pobliżu. Zacząłem nawet podejrzewać, że to Murgu.

– To były dwie bestie. Jedną z nich był pies z zaprzęgu Reyko. Ten, którego wziął z zaprzęgu myśliwego zaszlachtowanego kilka dni przed Vergard. Z tego zaprzęgu wzięliśmy Murgu.

– Skąd twoja pewność?

– Bo ścigałem tego wilkołaka od pięciu lat.

Girdion nie pojmował.

– O czym ty mówisz?

– Pamiętasz Ledei?

Coś mu to imię mówiło. Po chwili sobie przypomniał. Służyła na zamku jego ojca jako praczka i pomocnica rządczyni komnat dam dworu. Był ładna, a on młody i jurny. Był synem szlachcica i zmuszanie takich kobiet do uległości nie było mężczyznom jego stanu niczym nadzwyczajnym. Po to były, by zadowalać jego chucie. Brał ją w izbach służby lub dam dworu. Do łoża wprowadzał jedynie damy lub córki zamożnych panów, oddanych jego matce na wychowanie.

Po śmierci ojca Girdiona rządy przejął jego brat. Przyszedł czas, by opuścić rodzinne gniazdo i poszukać swego miejsca w świecie. Niewielki majątek zapisany mu przez matkę nie mógł zapewnić mu życia, jakie chciał wieść. Nieduży dom i kilkanaście płacht ziemi. By stać go było na mięso inne niż drób własnego chowu, musiałby wysługiwać się innym. Dlatego oddał majątek w dzierżawę, a sam wyruszył na północ w poszukiwaniu szczęścia. Nie myślał o losach porzucanej kochanki, nie wiedział też, że uczynił ją brzemienną.

– Twoja matka wygnała Ledei. Pozbyła się problemu utrzymania bękarta. A jej ojciec wściekł się, że wróciła brzuchata. Chciał ją uczynić swoją nałożnicą. Jako przywódca stada nie zniósł, iż oddała się innemu samcowi.

– Stada…?

Nieprzyjemna myśl zmroziła serce Girdiona.

– Czy… Czy Ledei…

– Była człowiekiem. Gdy nasz ojciec płodził swe dzieci, też jeszcze nie był bestią. Przeklęci nie mogą się rozmnażać. Dlatego Rovirg nosił taką bransoletę jak moja, blokującą przekleństwo, które nałożono na naszego męskiego przodka wieki temu i przekazywano tylko w męskiej linii. Ojciec chciał stworzyć podległą sobie watahę, płodząc potomstwo z Ledei. Lecz gdy stała się ona brzemienną z tobą, Girdionie, zerwał bransoletę i pozwolił klątwie, by nim owładnęła. Zamordował tą, która jego zdaniem zdradziła przywódcę stada. Uciekł wieśniakom i tępicielom. Gdy ty opuściłeś zamek swego rodzica, podążył na północ, by na tobie dokonać zemsty.

Girdion nadal nie luzował cięciwy, rozważając słowa swego sługi.

– A co ty tu robisz, Talvarze? Też przybyłeś, by się na mnie zemścić?

– Nie. Nie moją sprawą jest, komu Ledei zdecydowała się oddać. Przybyłem, by zabić swego ojca i przerwać łańcuch klątwy mej rodziny. Wiedziałem, że mój ojciec pójdzie twym śladem, więc...

Girdion pojął, iż został użyty jako przynęta.

– Dlaczego chcesz zabić swego ojca?

– Gdy minęły mi cztery wiosny, moja matka poznała tajemnicę rodu ojca i uciekła, ukrywając mnie. Była brzemienną. Urodziła córkę. Gdy Savil liczyła dwanaście wiosen, Rovirg odnalazł matkę. Ja wówczas terminowałem u cieśli. Nie chciała oddać mu córki, więc zabił ją i Savil. Jednak zostawiła mi wskazówki, dotyczące rodu mego ojca. Kiedyś był potężny, ale z czasem jego członkowie zostali wybici. I to nie z rąk tępicieli, ale tych męskich potomków, którzy chcieli zdjąć klątwę z rodu.

– Rovirg, jak zwiesz swego rodzica, został zabity. Powinno więc być już po tej klątwie, a jednak trwa… bo została jeszcze jedna bestia – powiedział nieprzyjemnie.

– Sądzisz, że ja nią jestem, Girdionie?

cdn.