czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 9.


Syn watahy odc. 9.

– Widzieliście?

– Nie widziałem, by ślady wracały na szlak – odparł Talvar zeskakując z sań.

– Czy to istotne? – odezwał się Unaru. – Pewnie postawił sanie i obrał inną drogę, by nie płacić myta.

W okolicy istniało kilka – znanych tylko nielicznym – wąskich przesmyków, które służyły ludziom nie chcącym mieć styczności z lokalną władzą do omijania zamku. Były to jednak drogi szczególnie niebezpieczne, a często okazujące się nieprzejezdne dla zbyt wyładowanych sań lub prowadzonych przez mniej wprawnych poganiaczy.

– I zostawił skóry? – Talvar wskazał na kilka futer leżących w śniegu, widocznych nawet z tej odległości.

– Pewnie było ciemno i je przeoczył. Może nawet ich nie szukał.

Talvar pytająco spojrzał na szlachcica.

– Pójdę sam – zadecydował szlachcic.

– Ale… – próbował zaprotestować Talvar, lecz szlachcic spojrzeniem dał do zrozumienia, że nie zmieni zdania.

Girdion wyciągnął z sań karple i założył je na nogi. Zszedł ze wzniesienia i ruszył śladami przewróconych sań. Jego wprawne oko czytało w nich, jak w otwartej księdze. Biegnący za saniami poganiacz w końcu nie wytrzymał tempa, przewrócił się i trzymając się za przywiązany do tyłu sań postronek, był wleczony po śniegu. Mimo znacznie zwiększonego oporu, spowodowanego wspinaniem się na stromy grzbiet zbocza, ciągnionym mężczyzną, haczenia ładunku o kamienie i jego rycia w puszystym śniegu, psy nie chciały zwolnić. Coś powodowało, że jak szalone parły do przodu. Girdion pochylił się nad śladami ich łap. Były głębsze, widać było jak zapierające się w podłożu łapy cofały się, wielokrotnie tracąc przyczepność. Pazury zwierząt darły lód i zgniatany ciężarem psów śnieg. Po kilkudziesięciu krokach zobaczył sanie. Leżały na boku, a za nimi było pasmo rozwleczonego ładunku. Psów nie było, pozostały tylko poprzegryzane rzemienie. Girdion zatrzymał się o kilka kroków od sań. Nie chciał zadeptać śladów. Poznał też sanie. Należały do myśliwego, który wczorajszego wieczora mijał ich w pośpiechu. Jednak samego pana Reyko nie było. Nie było też jego ciała, ani śladów świadczących, że oddalił się z tego miejsca. Coś mu tu nie pasowało. Zbliżył się do sań i staranniej przyjrzał śladom. Spostrzegł, że łapy jednego z psów powiększają się i zmieniają kształt. Gdy uświadomił sobie, co się stało, poczuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. Pies-przewodnik okazał się być bestią. Ślady były nieco zadeptane przez wściekające się przy przegryzaniu postronków psy, ale udało mu się odczytać przebieg wydarzeń. Gdy zwierz zaczął ulegać przemianie, pozostałe zwierzęta wściekły się i rzuciły za nim. By nie zgubić sań, zdezorientowany mężczyzna chwycił się linki zabezpieczającej, ale chyba lepiej by dla niego było, gdyby je zostawił. Gdy przemiana była pełna, bestia odwróciła się i skoczyła na pana Reyko. Nigdzie jednak nie było ciała myśliwego, ani śladów oddalania się bestii. Girdion rozglądał się wokół, lecz śnieg był nienaruszony. Dopiero za niewielką zaspą dostrzegł ślady wilkołaka. Były ciężkie, jakby istota ciemności głębiej zapadała się w śnieg. Gotując do strzału łuk, ruszył po śladach potwora. Daleko nie zaszedł. Najpierw na bieli pojawiło się kilka kropel krwi, potem całe jej kałuże. Więc po przemianie bestia skoczyła do Reyko, chwyciła go i potężnym susem oddaliła się od sań. Po drodze rozdarła ofiarę. Jeszcze kilka kroków i natknął się na ciało nieszczęśnika. Nie miał wątpliwości, co go spotkało. Upewnił się tylko, że zaszlachtowany nie miał serca. W innym wypadku musiałby go zasztyletować srebrnym ostrzem. Takie przy sobie posiadał. Wieloletnie podróże nauczyły go, jakie niebezpieczeństwa czyhać mogą na podróżujących. Gdy podniósł głowę, jego wzrok padł na znajdujący się z boku inny ślad. Podszedł, by lepiej się przyjrzeć. Poczuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Przed sobą miał ślady kolejnego wilkołaka. Bestia zbliżyła się do miejsca mordu, ale nie podeszła do ciała. Nie wiedział, dlaczego. Być może drugi wilkołak nie chciał być odkryty przez pierwszego. Nie znał zwyczajów tych wyklętych dzieci Naoru. Jeżeli jednak zachowywały się podobnie do wilków, to mógł przypuszczać, że jak wilczy członkowie stada, nie chcieli być zauważonymi przez konkurentów, tak i wilkołak chciał pozostać niewidocznym dla drugiego. Podniósł głowę i rozglądał się po okolicy. Panowała cisza. Zdecydował się przejść kawałek po śladach drugiej bestii. Nie było to łatwe, gdyż poruszała się ona po terenie pełnym głębokich zasp, przykrytych warstwą maskującego śniegu głębokich dołów i rozpadlin. W końcu dotarł do miejsca, gdzie wilkołak zaczął wspinać się na strome górskie zbocze. Nie dla ludzkich możliwości. Jednak zorientował się, że udał się w kierunku ich ostatniego obozu.

Wrócił do swoich podwładnych.

– To był Reyko. Nie żyje.

Na nieme pytanie swych podwładnych, rzucił tylko krótkie:

– Tak.

Podszedł do swoich sań. Pies przewodnik podniósł się z ziemi i uważnie na niego spoglądał. Mężczyzna odniósł wrażenie, że w jego oczach było wręcz coś ludzkiego. Poczuł, jak lodowaty dreszcz przechodzi po jego plecach. Już wiedział, co należy zrobić, ale to nie był czas i miejsce. I nie zadanie dla niego, a wykwalifikowanego tępiciela. Ujął bat, stanął na płozach i dał znak do ruszenia. Mieli jeszcze kawałek drogi do zamku Qevadar.

Dwa dni później jedli wieczorny posiłek w zamkowej oberży. Talvar pochłonął swoją porcję w błyskawicznym tempie i wyskoczył za drzwi, rzucając jedynie przez ramię, iż idzie doglądać psy. Girdion odprowadzał go podejrzliwym wzrokiem. Tej nocy Luenos miał stanąć w pełni.

Po skończeniu posiłku wydał polecenia pozostałym podwładnym i wyszedł. Skierował się w stronę bramy głównego zamku. Ponieważ warownię wzniesiono na zboczu góry, musiał namęczyć się wspinaczką wąskimi uliczkami, nim dotarł do głównej bramy.

– Chcę widzieć się z tępicielem. Mam ważne informacje.

Brodaty strażnik otaksował go od stóp do głów.

– Twój miecz i łuk.

Girdion bez słowa zostawił żądaną broń u strażnika. Jednak pod kurtą ukryte miał długie noże, których nie okazał służbiście.

– Za psiarnią, przy bramie na główny dziedziniec znajdziesz wieżę. Nad wejściem będzie znak cechu tępicieli. To siedziba mistrza Sardiv – udzielił Girdionowi wskazówek.

Szlachcic podążył we wskazane miejsce. Drzwi do wieży były otwarte. Prowadzące w górę schody oświetlono kagankami. Pierwsze drzwi wiodły do izby, w której spało dwóch pomocników i uczniów tępiciela. Dopiero kolejne należały do komnat mistrza cechu.

– Wejść! – usłyszał po kilkukrotnym zapukaniu.

Gdy pchnął odrzwia, jego oczom ukazała się obszerna komnata ze ścianami wyłożonymi skórami, bronią i szafami, na których zalegały księgi i zwoje. Na jednej ścianie znajdowały się drewniane schody wiodące do wyższych pomieszczeń, zapewne sypialnych i być może laboratoryjnych. Tępiciel siedział za stołem, analizując leżące przed nim księgi. Z pomieszczenia obok dobiegały smakowite zapachy. Zapewne słudzy warzyli strawę dla swego pana.

– Wybacz, panie, że was niepokoję. Zwą mnie Girdion, szlachetnie urodzony z domu pana Larguan.

– Nie interesują mnie tytuły – przerwał mu tępiciel. – Co was sprowadza?

– Chyba wiem, kto jest wilkołakiem, który kilka nowiów temu zabił ludzi w Farvind i grasuje na tych terenach.

Sardiv odsunął od siebie księgi i usiadł wygodnie, plecami dotykając misternie rzeźbionego oparcia ciężkiego krzesła. Jego wzrok mówił, iż oczekiwał obszerniejszych informacji. Girdion zbliżył się do niego.

– Podejrzewam, iż to jeden z mych psów.

Mistrz ściągnął brwi i wskazał gościowi krzesło naprzeciw niego. Girdion spokojnie streścił mu wydarzenia ostatnich kilkunastu tygodni.

– Wszystko ataki miały miejsce, gdy byliśmy w pobliżu – dodał na zakończenie.

– Ale psa nie miałeś jeszcze w zamku Farvind.

– Ale wiem, że jego poprzedni właściciel był na tym zamku. Widziałem go.

– A ten wilkołak, który szedł w zaprzęgu tego… Reyko?

– Nie wiem, mistrzu. Pewnie to inny wilkołak. Na tych terenach nie brakuje istot przeklętych. Wiem jednak, że teraz bestia mi towarzyszy, a wy możecie ją zgładzić. Dzisiaj pełnia. Widziałem inne ofiary Murgu i nie chcę zobaczyć ich więcej.

Tępiciel wstał i podszedł do wąskiego, ale wysokiego okna. Stanął i przez moment spoglądał na ośnieżoną przełęcz Lodowych Kolumn. Nazwa wzięła się od bijących opodal gorących źródeł i czterech gejzerów. Wyrzucały one fontanny gorącej wody na wysokość kilkunastu rosłych mężczyzn. Zimą opadająca woda zamarzała wokół nich, tworząc lodowe kręgi. W miarę trwania mrozów rosły one coraz bardziej, aż tworzyły się cztery potężne kolumny. Gorące źródła ogrzewały też sam zamek, do którego wodę doprowadzano zmyślnym systemem kamiennych rur.

– Dobrze, że przyszedłeś – mistrz zerknął przez okno, sprawdzając stan księżyca, który jeszcze nie wzeszedł. – Zbiorę tylko mych ludzi i przyjdę do psiarni. Która to?

– Na tyłach Pękniętego Kufla.

– Wracaj do siebie, panie Girdion. Lepiej, by bestia nie zaczęła podejrzewać twych zamiarów.

– Wskażę wam psa.

– Nie ma takiej potrzeby. Jeżeli bestia nim owładnęła, poznam to.

Girdion odebrał broń przy bramie i powrócił do karczmy. Przy stole siedział tylko Syrre i obłapiał cycatą dziewkę czeladną.

– Gdzie Talvar?

– Jeszcze nie wrócił.

– Unaru?

– Poszedł do psiarni.

Girdion udał się do budynku, gdzie trzymano psy. Ledwie wyszedł na tyły budowli, gdy usłyszał rumor. Zamknięte w klatkach zwierzęta ujadały, warczały i wyły. Zdjął łuk z pleców i przygotował strzałę. Ostrożnie pchnął drzwi i wszedł do środka. Wnętrze oświetlone było słabym światłem lamp zawieszonych na głównych słupach wsporowych konstrukcji dachowej. Nozdrza mężczyzny uderzyła mieszanina zapachu suszonej ryby, resztek mięsa, moczu, kału, suchego mchu i psiej sierści. Panował tu ogromny hałas. Psy były ogromnie rozdrażnione. Biegały po klatkach, wpadały na siebie i kąsały wzajemnie, w ten sposób wyładowując frustracje. Niektóre zębami chwytały pręty klatek, usiłując je przegryźć bądź wyłamać. Girdion z bijącym sercem szybko podszedł do klatki, w której zamknięto psy z jego zaprzęgu. Wszystkie szalały, jak inne zwierzęta. Najbardziej jednak wściekał się pies przewodnik. Rozpędzał się i rzucał na pręty, swoim ciężarem usiłując je wybić. Chwytał je też zębami i zapierając się z całych sił, szarpał je, chcąc je wyrwać. Jego potężny kark prężył się w wysiłku, znamionując ogromną siłę, drzemiącą w tym zwierzęciu. Pod naciskiem potężnych szczęk i ciężaru zwierzęcia, pręty trzeszczały i wyginały się w łuk. Długo nie wytrzymają. W słabym świetle Girdion dostrzegł przekrwione oczy, dziąsła i krwawą ślinę skapującą z mlecznobiałych kłów. Wydało mu się, że pies powiększył swoje rozmiary. Zatem przemiana już się zaczęła.

Girdion zaklął w myślach, zły na to, iż tępiciel tak się ślimaczył. Nie zastanawiał się. Nie było czasu na wahanie. Nałożył strzałę na cięciwę, wycelował i strzelił. Wypuszczony z tak bliskiej odległości pocisk, zagłębił się w klatkę piersiową zwierzęcia. Pies zaskomlił i padł na ściółkę z wyschniętego mchu. Strzała przebiła serce, powodując natychmiastowy zgon zwierzęcia. Jeszcze tylko kilka drgnień łap i ciało psa znieruchomiało.

Jednak psy nie uspokoiły się. Girdion wiedział, że zwykła strzała nie jest w stanie powalić bestii. Dobył trzymany pod kurtą nóż i ostrożnie wsunął się do klatki. Trącił łukiem psa. Nie ruszał się, zdawał się być martwy.

cdn.