sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Martusia była kuzynką, córką siostry mojej Mamy, towarzyszką zabaw u dziadków, rówieśnicą, której nie lubiłem w dzieciństwie. Nie czułem do niej sympatii, gdyż odznaczała się powagą, dojrzałością rozwiniętą nad wiek. W odróżnieniu ode mnie, była ponad miarę uparta i stanowcza. Kiedy wbiła sobie coś do głowy, nic nie mogło zawrócić jej z drogi. Powzięta przez nią decyzja musiała się zakończyć sukcesem. Przez wiele lat nasze kontakty były urozmaicone oczekiwaniem na wieści. Jednakże tak zwane losy rzuciły nas w różne strony i tym sposobem — poprzednie uległy naporom nieznośnej geografii.
Pisywaliśmy do siebie listy, sążniste i nietypowe, bo istotne, przeplatane relacjami z drobiazgów. Z każdym strzępkiem wspomnienia powstawały w nas lawiny odmiennych skojarzeń. Powarkiwaliśmy na siebie korespondencyjnie, prostowaliśmy zatarte fakty, przedstawialiśmy je obiektywnie, czyli po swojemu, a moje wyblakła przeszłość, uzupełniona wynurzeniami Martusi, dawała mi obraz utraconego domu. Wymienialiśmy ploty o sprawach zrozumiałych tylko wtedy, gdy znało się ich kontekst i wiedziało, kto jest kim, jaki wuj, jaka ciotka, skąd się wywodzą, co reprezentują. Mimo dzielącej przestrzeni, docierały do mnie wiadomości o różnej wadze, jedne usypiające, inne — nie. Przedstawiała zamazane w pamięci, ledwo naszkicowane sylwetki ludzi z naszej rodziny, z którą miałem luźny, iluzoryczny, niemal śladowy kontakt. Przejezdni, znajomi, przygodni turyści zawadzający o moje okolice, donosili mi, co z nią, jak się ma. Z biegiem lat kilometrowe wynurzenia Martusi nadchodziły rzadziej i nieregularnie. Stawały się coraz bardziej lakoniczne, oddalone od rzeczywistości: ograniczały się do zwięzłych komunikatów i krótkich depesz.
* * *
Mieszkała ze swoją Mamą: osobno, z dala od reszty rodziny. Zajmowały niedużą norę, parterowy domek schowany za winogronami. Od ludzi oddzielał je las, za którym skrywała się pętla tramwajowego toru. Mama Martusi była skromna, zrównoważona, do przesady potulna. Wciąż zadumana, nie ujawniała przygnębienia. Wytrwale i z przejęciem opędzała się od życia. Jak mogła, tak chodziła wokół codziennych utrapień. Stroniła od użalania się nad sobą, nad innymi, którym wiatr nie wiał w oczy i powodziło się lepiej.
Ojczulek Martusi pędził z początku żywot poczciwca. Potem już nawet nie usiłował udawać porządnego. Zhardział. Pierwszy mężczyzna cioci, facet otrzaskany z bajerowaniem, ożenił się z nią i przez jakiś czas nie żałował swojej decyzji. Miał swobodę, mógł chodzić, gdzie chciał, bez celu, choćby na polowania z przygodami w tle. Wiedział, że mogło przytrafić mu się gorzej, choćby spotkać kłótliwą zołzę z wymaganiami. Ale znalazł roztropne stworzonko skłonne do przymykania oczu, istotę w łaciatym szlafroku, erotyczny przedmiocik nie zadający pytań, idiotycznych czy kłopotliwych, wpędzających go w konfuzję, zażenowanie i przeprosiny.
Zaraz po ślubie okazał się uczuciowym skąpiradłem. Czułe spacery przy księżycu zostały zastąpione chropowatą pospolitością. Serdeczny i nadskakujący przed, po — rozwiał jej złudzenia, obnażył się, wyszło z niego powietrze i zaczął być rozdrażnionym mrukiem. Kiedyś skromny, teraz miał krwiożercze kły. Jego poprzedni, egzaltowany romantyzm szlag trafił i dowiedziała się, że poezja, owszem, na wstępie znajomości ma sens, niewielki co prawda i w zasadzie niepraktyczny, bo pochłania za dużo energii, dając mikre efekty, niewspółmierne do kosztów i stawki, ale sensu tego już nie ma, gdy trzeba zająć się domem, czyli nim, kiedy należy zadbać o jego wymagania, zatroszczyć się, by miał kawę na zapęd, koniecznie ze śmietanką, nie za ciepłą, nie za zimną, tylko w sam raz do chlipania, papierosy, obowiązkowo z filtrem, ekskluzywne, ułożone na podorędziu, przygotowane dla przyjaciół. Mimochodem dodał też, że z kumpli nie ma zamiaru rezygnować. Stwierdził, że miłości obustronnej nie ma, a zamiast niej, po świecie grasują rozczarowania, egoizmy i nieodwzajemnione uczucia, bo świat jest hodowlą zaganianych sobków zapatrzonych we własny brzuch. A najważniejsze, oznajmił, odtąd ma zajmować się tylko tym, by miał wolną głowę i nie zaprzątał jej duperelami, czynszem, rachunkami za telefon, za co bądź, głupimi pieniędzmi na głupie święta, no i żeby było posprzątane.
Co powiedziawszy, z uczuciem satysfakcji płynącej z dobrze wykonanego zadania, pospiesznie znikał w przyległym pokoju i od tego momentu datowała się jego emocjonalna absencja na łonie podstawowej komórki, od tej pory przestał bywać na familijnych spędach, zjazdach i rodzinnych kongresach od siedmiu boleści. Zamykał się w swoich nieistniejących problemach i siedział w gabinecie. Ale kto go tam wie, czy siedział! Może spał albo patrzył przez lupę, oglądając znaczki, pamiątki z niegdysiejszych zamiłowań, i wyobrażał sobie, co by zrobił, gdyby mu cię chciało ruszyć tyłek i jakby odzyskał niegdysiejszą werwę, utraconą tak jakoś niepostrzeżenie.
* * *
W mężu więc nie znalazła oparcia. Prawdę mówiąc, jako głowa rodziny, awaryjny kochaś w rzadkie dni bez piwa, nie nadawał się do znalezienia czegokolwiek. Gnębiło ją to: od chwili, gdy zamieszkali razem, wyłącznie zajmował się sobą. Miała więc w co wkładać ręce i przez co nie zasypiać. Myślała o czymś stale, non stop gimnastykowała się, by było, na to czy tamto, robiła wszystko żeby ją nareszcie docenił i przestał opędzać się od niej. I choć z każdym kolejnym latem wstępowała w nią nadzieja, jakkolwiek uroiła sobie, że wreszcie musi odmienić się jej los, optymizm, niezaspokojona ufność, całe te starania brały w łeb, gdy pojawiał się w drzwiach i rozpoczynał swoje mętne perory.
Kiedy zamieszkał z nią, wyznał, że od dawna uskarża się na wrzody żołądka. W łazience poustawiał swoje buteleczki z lekarstwami, torebki z ziołami, kieliszki na krople, co wyglądało tak, jakby baterią medykamentów chciał wydusić z niej współczucie. Presja tego widoku miała przekonać Mamę Martusi, że nie udaje, że coś mu jest i w związku z tym musi być wobec niego przymilająco grzeczna. Wchodził do kuchni i przystępował do narzekania. Jego śledczy wzrok sprytnie omiatał otoczenie. Chowając twarz w dłoniach z nagłym postanowieniem, że ma coś ważnego do zakomunikowania, manifestacyjnie wycierał nos, co miało być pretekstem umożliwiającym zadanie mu rozdygotanego pytania o zdrowie. I pytanie takie obowiązkowo padało: usta ciotki wykrzywiał grymas troski.
Przypatrywał się jej z tym wytężonym znawstwem człowieka, który jeszcze nie wie, że urwał mu się film i ciągle gada, choć już nie ma o czym. W piżamie, zlany potem, siadał na krześle. Trzymając się za brzuch, odgarniając z czoła włosy, bajdurzył o tym, co go trapi, ssie, uwiera, kim był, zanim ją poznał, a kim został w rezultacie. Jojczył, że jak długo żyje nigdy nic mu nie pasowało, praca była nieziemsko podła, wydoiła z niego resztki, ale resztki czego, nie precyzował. Zanosił się od wzburzenia, słaniał pod naporem krzywdy, z miną samobójcy-fiksata pukał w niskie, zafrasowane czoło, zapalał peta i tak przygotowany do wywierania wrażenia na ciotce, zabierał się do snucia intymnych zwierzeń.
A zaczynał od stwierdzenia, że wszystko mu przepadło i obwisło. Wołał w zacietrzewieniu, iż nawet dzieciństwo miał żadne i stale depczą mu po życiorysie, do teraz pali go zgaga, bo przecież kiedyś zapowiadał się i rokował, pokładano w nim i żywiono wobec niego. I gdy tak ubijał retoryczną pianę, ciocia odnosiła wrażenie, że im więcej powołuje się na życiowe niefarty, tym jego deklamacje stają się mniej wiarogodne. Któregoś dnia powiedziała Martusi, że gdyby rzeczywiście miał te swoje bóle, byłby może więcej szczery i nie zachowywał się jak zakompleksiony Narcyz. Uważała, że człowiek autentyczny, zdeterminowany, a nie — mimozowata pierdoła, winien przybrać mniej żałosną postawę wobec tego, co przeżywał dotąd.
cdn.