czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Martusia” — odcinek 2.


Martusia — odc. 2.

Lecz ojciec Martusi, który istniał dzięki swoim złudzeniom, nie miał ochoty na wysłuchiwanie prawdy. Była dla niego zatrutym pokarmem: jeżeli odczuwał gastryczne nieprzyjemności, wolał żyć w przekonaniu, iż dokucza mu rozstrój żołądka, niż wiedzieć o tym, że jego kłopoty mają swe źródła w wyrzutach sumienia. Wobec tego nie przejmował się stanem swoich nerwów i żył wbrew ich ostrzegawczym sygnałom; pogrążony w rzekomej nieświadomości, lekceważył te objawy, które widzieli wszyscy i jakich nie był w stanie ukryć. Pragnął być zwodzony, bo niekiedy kłamstwo przynosi ulgę, tak jak prawda często przyśpiesza wykonanie wyroku, a podczas gdy z neurotycznym podekscytowaniem czekał na swoją dawkę współczującego zainteresowania, ciotka stwierdzała z rozgoryczeniem, że jej mąż jest umysłowo rachitycznym fatygantem.

Nieraz przyłapywała się na myślach mogących go zranić. Choć były szczere, nie nadawały się do weredycznych wypowiedzi. Wiedziała, że chwilowa satysfakcja ofiarowuje krótkotrwałe zadowolenie: czy prawda potrzebna jest temu, kto woli żyć w złudzeniach i wierzyć w swoje zalety, cechy, które dla niego są niepodważalne, dla innych natomiast są zaledwie poszukiwaniem chwilowego rozgrzeszenia? Sądziła, że na zatajeniu prawdy można niekiedy szybciej zajechać, aniżeli na jej brutalnym, agresywnym przedstawianiu! Niejednokrotnie zadawała sobie pytanie: czy nie o to idzie, by tylko zbliżać się do niej, delikatnie jej dotykać, niż bez ogródek wywalać ją, powiedzieć: oto daję ci ją na tacy, taki jesteś, udław się swoim rzeczywistym obrazem?

*

Któregoś dnia przestał dyrygować ich życiem. Niedługo potem opuścił je, a rozwód przypieczętował sprawę. Kiedy go zabrakło, gdy raptem przestało być go „wszędzie za dużo”, Mama Martusi ożyła. Nareszcie poczuła się sobą: jakby gniotący ją ciężar przestał się w niej rozprzestrzeniać. Z czasem zaczęła nie zauważać, że odmaszerował: pochowała fotografie ze ślubu. Jednak nie wypowiadała się o nim źle. Po prostu pod żadnym pozorem nie zabierała głosu na jego drażliwy temat. W myślach mojej kuzynki też nie zagrzał miejsca. Mało ją obchodziło, jak mu się układa. Co innego z ciotką: ciocia nie pogodziła się z faktami. Choć spowodował w niej trwały uraz, jakkolwiek usłał jej życie brakiem róż, to ciągle była gotowa mu wybaczyć. Zrozumiała, że zaczyna się dla niej duchowy przednówek, nadciąga ołowiany czas potępienia przez tych, którzy nie mieli pojęcia, co przeszła. Stwierdziła, że coraz częściej zauważają, jak zaciśniętymi wargami, ekspresją twarzy, wyrazem oczu mówi, że jej życie było psu na budę, oni zaś, z fałszywą gorliwością, wytrwale i dla żartu starają się temu zaprzeczać, zapewniać, że to, co obchodzi i wzrusza ją teraz, podobne jest temu, co przejmuje i dotyka ich.

*

Najmłodsza przez pięć lat, otoczona powszechnym zainteresowaniem, nawykła do bezustannych pochwał, niezasłużonych nagród, które spadały na nią tylko dlatego, że była jedyna, opacznie potraktowała narodziny swojej siostry, a mojej Mamy: jako niespodziany zabór przynależnych jej praw, zbijający z tropu i niesprawiedliwy zamach na dotychczasowe przywileje. Przedtem przyzwyczajona do roli rozpieszczanej jedynaczki, nagle obudziła się jako dodatkowa gęba przy stole i niesforny brzdąc pętający się pod nogami; dawniej ulubienica hołubiona przez wszystkich, oczko w głowie dziadka, została teraz pomiotłem do trzepania skóry i wynoszenia śmieci. Pod wpływem zżerającego ją oburzenia, rozdzierająco wrzeszcząc z wściekłości — tupała, wybiegała na podwórko, szukając przyjaciółek zdolnych pojąć wyrządzone jej kuku. Lecz dziewczynki rozbiegały się po swoich przyjemnościach, a głód przywracał jej rozsądek.

*

Wieczorkiem, gdy dziadek kończył swoją rundkę wokół chudoby, i prócz babci — zgarbionej nad zlewem — nie było nikogo, skruszona, pokorna, wsuwała się do kuchni, siadała na zydlu i godziła się z myślą, że już nie jest pępkiem świata, godziła się z przekonaniem, że rozmiar i kapryśny kształt rzeczywistości zależą od rozmiarów i kształtu posiadanej wiedzy, od fantazji i ciągłych przesileń woli, rzecz jasna woli należącej do innych, lepszych, mądrzejszych, oblatanych w tym, co uchodzi, decydujących za nią, co dobre, a co do luftu. Jej dorywczy preceptorzy, babcia, chwiejna i niekonsekwentna, z której zdaniem nikt się nie liczył, dziadek, zajęty dialogiem z lampą, zaabsorbowany pieszczotami z nalewką, miotający przeczytanymi kiedyś aforyzmami, sentencjami, tombakowymi myślami, brali się za edukację Mamy Martusi. Lecz po miesiącach spędzonych w umownym zaciszu rodzinnego domu, w otoczeniu ludzi nastawionych do niej wrogo, dających jej do poznania, że z ich strony nie ma co liczyć na życzliwość, utraciła wiarę w drugiego człowieka. Oto nagle, dobitnie i bezwzględnie, przestano się nad nią roztkliwiać. Co rusz dawano jej do zrozumienia, że jest pyłkiem, paprochem na wietrze, nieskończonością ulotnych cząstek tańczących w bezkresie przestrzeni, utwierdzano w przeświadczeniu, że nie jest żadnym ewenementem, kimś niepowtarzalnym.

*

W parę lat po rozwodzie, Mama Martusi wyszła za mąż powtórnie. Kuzynka początkowo obserwowała go sceptycznie. Kiedy przed wyznaczeniem daty ślubu zjawiał się w domu, mojej ciotce przynosił wiązanki, bukiety i czekoladki, a Martusi — książki. Jednak ani kwiaty, ani książki, nie były podarunkami mającymi je oszołomić, olśnić, zmusić do wdzięczności. Patrzył na nie jak na zwykłe osoby. Jego intencje były jasne i od razu oczywiste: pragnął sprawić im przyjemność. Z mety zaskarbił sobie sympatię Martusi, bo polubił ją bezinteresownie: nie dlatego, że była córką jego przyszłej żony i tak wypadało postąpić, ale dlatego, iż dostrzegł w niej człowieka. Wkrótce nazywała go Tatą.

W odróżnieniu od biologicznego, nie stanowiła dla niego przykrej wpadki zagalopowanego ciała. Ani jej, ani Mamy nie pouczał, strofował, dopasowywał do swoich wyobrażeń o małżeństwie. Nie był też napuszonym cymbałem. Na wielu rzeczach się znał. Wiedział na przykład, jak wprawić je w świetny humor. Chodził z nimi do kina, do teatru, gdy zdarzała się jakaś zacna sztuka w niezłej obsadzie, niekiedy do filharmonii. Mówił mało, ale choć był milczkowaty, wyrażał się celnie.

 

I tak im się wiodło, aż zaczął słabować. Przestał wstawać, zmalał, upodobnił się do wiórka. Na pytania odpowiadał monosylabami, niewyraźnie, bełkotliwie. Przykro było patrzeć na niego. Mama Martusi robiła mu rosołek, a że na przemian było mu to gorąco, to zimno, poiła ziółkami i serwowała grog z wanilią.

W ów czas pojawił się mały szkopuł, zrazu nieodgadniony, szczególnie dla kuzynki, lecz dla jej Mamy całkiem dający się pojąć, ten, że większość jego znajomych poczynała migać się od częstych wizyt, odsuwać się od okazywania mu sympatii. Odwiedzali go coraz mniej entuzjastycznie i prawie niechętnie. Wprawiał ich we wstydliwe zakłopotanie. Burzył im ustalony porządek rzeczy. Nadąsani, wiercili się niespokojnie. Coraz łatwiej nie patrzeli na Tatę Martusi. Spoglądali na boki, a on, jak gdyby już był poza ich percepcją, pomalutku przechodził na drugą stronę. Targany medytacjami, ukrywał się wśród swoich metafizycznych ciał, oni zaś, którzy od razu wiedzieli, czy opłaca się posiedzieć przy nim, czy warto zdobywać jego przychylność, teatralnie ożywieni i kabotyńsko zrelaksowani, szeptali między sobą. Zmieszani sytuacją, w jakiej ugrzęźli, porozumiewali się ponad głowami matki i córki. Jednakże to, czego byli naocznymi świadkami, nie miało w sobie cech rozstrzygających i niewątpliwych na tyle, by mogli uważać, że uczestniczą w umieraniu. Jeżeli tak im się wydawało na początku, to już po chwili zalęknionego przyglądania się Tacie Martusi, nie byli tego tacy pewni.

Jej Tata przygotowywał się do walki wymagającej olbrzymiej odwagi, zbierał się do kolejnych targów o jeszcze trochę życia. Ciężko wzdychając, podnosząc brwi, zbierał resztki sił do odbycia kolejnego etapu, szykował się do podjęcia rozstrzygających pertraktacji z Nieuchronnym, do pożegnalnej utarczki z Nieznanym. Na darmo więc składali usta do pocieszania, na próżno sposobili się do układania pogrzebowych przemówień nad otwartą mogiłą, niepotrzebnie kombinowali, jak o tej zgniłej porze roku zabezpieczyć prześliczne wiązanki i gdzie kupić wieńce, jakie napisy ułożyć na szarfach i klepsydrach, czy na pogrzebie podadzą ciepłe kiełbaski lub w co ubrać twarz na stypę. Kurtuazyjnie przejęci, jak na sygnał trąbki wzywającej do odwrotu, jak na komendę odwołującą szarżę, wstawali z miejsc i podchodząc do okna wymizerowanym krokiem, głaskali Mamę Martusi po zrozpaczonych plecach, a wnosząc w górę nawodnione oczy, wychodzili.

cdn.