sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Był wtedy tak lichy, nieruchomy i przezroczysty, że gdy nareszcie stało się to, co musiało nastąpić, a ciotka z krzykiem padła na jego pierś, Martusia nie potrafiła pogodzić się z jego odejściem, uporać z tym, że nie zdążyła go poznać, nagadać się z nim tak, jakby tego chciała, bez osłonek, otwarcie, swobodnie. Obwiniała go o to, że pewne rzeczy działy się albo za wcześnie dla niej, albo zbyt późno dla niego: przychodziły, gdy nie były już możliwe do przekazania i gdy na wypływające z nich wnioski nie było już odpowiedniej pory. Wkrótce dotarło do niej, że ci, których ledwie co zdążyła pokochać i chciała dzielić się przemyśleniami, znajdują się nie tam, gdzie ona. Nie mogła pogodzić się z faktem, że jej miłość skończyła się, nim nastała. Powoli, uparcie odczuwała, iż to, w czym dzisiaj tkwi, nie odpowiada wczorajszym wspomnieniom. Pojęła iż wkracza teraz w zaklęte rewiry ulotnych doznań, w te rejony, w których nawet dzisiejsza tęsknota nie ma wczorajszego znaczenia, tak jak nie ma znaczenia, czy świat kocha ją jeszcze, czy odrzuca już. Pocieszała się, że to, co wydaje się ziemskim kresem podróży, pod wpływem dobroczynnego zacierania się chwil, staje się początkiem nieznanej drogi. Było jej ciężko, bo zauważyła że jest z nią nie tak, jak chciała.
Zatrwożyło ją to, gdyż uświadomiła sobie, że co było wtedy, już z pewnością nie wróci. Zrozumiała: oczekując nastania łatwiejszych dni, nie trzeba odgrzebywać minionych: życie pędzi nie w tym kierunku, co ona i choć wydawało się jej, że jest w stanie nim pokierować, to stale ulega ułudom: wszak złudzeniami są myśli o nieskażonych powrotach do tego, co nieodwołalnie przeszło, i nawet jeśli nastąpi cud i nagle stanie się tak, jak wyobraziła to sobie w snach, jej rzeczywistość będzie miała już inną formę i czego innego będzie od niej żądać.
*
Śmierć Taty zbliżyła ją do Mamy. Kiedy po ceremonii pogrzebowej znalazły się w domu, już nie było im jak zwykle: nie poszła do siebie, lecz siadła z ciotką przy stole i piła herbatę. Początkowo trzymała fason, lecz gdy Martusia zorientowała się, że jest z nią coś nie tak, nie mogła już temu zapobiec. Poprzedni świat jej Mamy uległ deformacjom i nie potrafiła sobie poradzić z obecnym. Zaczęło się od kluczy, od poszukiwania biletów na koncert, które nie leżały, jak Bóg przykazał, na tradycyjnym miejscu, w portfelu, ale wyzywająco byczyły się w gabinecie. Klucze były jednak tylko pretekstem do rozpoczęcia grubszej awantury, do zainaugurowania sprzeczki z aluzjami, z wywijaniem czym się da, z trzaskaniem gdzie popadnie, stanowiły pretekst do wszczynania scysji z ostrym strzelaniem gaf, z powiedzeniami o jedno słowo za dużo, uwerturą do awantury wielowątkowej, niekontrolowanej, uwolnionej z hamulców, będącej odprężającą reakcją na smutek po uroczystości na cmentarzu.
Mama Martusi podawała ton i rozlegały się jej rozważania o złośliwości przedmiotów martwych, zaczynało się posępne napomykanie o wszystkim, tylko nie o własnej sklerozie, rozpoczynało wyjaśnianie, że to z Martusi pierwszej wody bałaganiara, ziółko, niewąski model i aparat, bo sama je „tam” wtryniła, by udowodnić, że Matka ma bzika i już nie może być sobą bez pomocy z zewnątrz. Któregoś dnia podniosła głos na Martusię mówiąc, że rozdmuchuje „incydenty” z kluczami po to, by się czuła źle i została jej przypisana wina za śmierć męża, człowieka, którego tak bardzo jej brak. Po tej krasomówczej eksplozji, następowała dystyngowana, obrażona, zaczepna cisza. Rozmowy nie kleiły się, były przerywane, sztywne. Matka i córka, obie miały zwarzone, podłe nastroje i każda z nich czekała na dementi, na wzajemne pokłony i radosne buziaczki.
Jej niesprawiedliwości oplątywały Martę coraz ciaśniejszą siecią oskarżeń i wymówek. Mama siedziała teraz w ulubionym miejscu, na tapczanie i patrzyła na łóżko zasłane nieobecnością męża. Była apatyczna, cierpka, pogrążona w reminiscencjach i jałowych kontemplacjach. Zaczęła nie dbać o siebie. Czesała się tylko wtedy, gdy ktoś miał przyjść. Przestała malować się i ubierać w czyste sukienki, a w łazience za długo było mydło i ręczniki wisiały za suche. Krążyła teraz po mieszkaniu w swoim łaciatym szlafroku, ale jeżeli w okresie gubienia kluczy demonstrowała oburzenie, to teraz, w epoce czystych ręczników, chód cioci był lekceważący, zobojętniały; coraz częściej wystawała w oknie. Ale po tej depresyjnej kwarantannie ponownie zaczęło interesować ją życie. Wkrótce obie układały scenariusze przyszłych planów. Marta opowiadała się za studiami, psychologią, czy czymś takim, jej rodzicielka, by wyjechać, by wrócić na stare śmieci, najchętniej do dziadków, do ich domu.
*
Z domem tym wiązały się martusiowe wspomnienia. I moje. I Mamy Martusi także. W trakcie okolicznościowych imprez, pogrzebów i ślubów obchodzonych hucznie, gdy całą familią gromadziliśmy się przy stole udekorowanym serdecznością, wujowie, pachnący tropikalnymi podróżami, z wygłodniałą uprzejmością wpadali w babcine ramiona, taktownie omijali jej puszyste gabaryty i obierali żwawy kurs na dziadka. Pojawiały się też osobistości o nieokreślonej proweniencji. Nadciągały hurmem, bez uprzedzenia, gwarnie, wkraczały do babcinego domu, czyniąc wokół siebie rumor. Wśród nich prym wiodły młode narzeczone i stare panny z pretensjami do urody, klekotliwe, lecz już niestety zwiędłe ślicznotki z widokami na oddalającą się, szampańską młodość, za to z ponurymi widokami na garbaty los. Czując się niezgorzej w roli potakujących atrap, lądowały na kanapie obok zegara. Układając twarze w inteligentne grymasy, rozprawiały o dzieciach, zakupach i pogodzie, jakby te właśnie tematy nurtowały je bez ustanku.
Prosto z pociągu, skradającym się truchtem, w spodniach prasowanych na kant, albo w portkach udających dżinsy, dostojni, chętni do kłapania ozorem, spragnieni lokalnych ciekawostek, zziębnięci, przemoczeni, dodawali sobie animuszu wcierając przemarznięte dłonie w kaflowy piec. Międląc po drodze podstępne sugestie i nieśmiałe aluzje, naciągane historyjki upaprane prawdą, odsączone z precyzji, schodzili się zewsząd. Wpadali na moment, niekiedy na dłużej, nadciągali z odległych miejsc, niektórzy młodzi, większość nie, dorośli na rozdrożu, przed jazgotliwym rozwodem, po przewodach sądowych, ogryzieni przez biedę, zniewoleni bogactwem.
A za nimi tuptały legiony braci czy sióstr, pojawiała się istna zbieranina przypadkowych żon, czeredy ubogich krewnych wzdychających do sjesty pod palmą, dumne watahy par z uczesanym i wyszorowanym przychówkiem, milusińskimi podtykanymi do całowania, przytulanymi przez babcię i częstowanymi cukierkami. Mamy, dumne i wniebowzięte, chwaliły się swoim potomstwem, rezolutnym i rozszczebiotanym drobiazgiem ledwo sięgającym obrusa, lądującym na dziadkowym barłogu, w jego łóżku wytapetowanym podręcznikami do empatii, a dziadek, rozanielony, pochylony nad popielniczką, przycupnięty na skraju swojego dobrowolnego sarkofagu, z nieodłącznym cygarem, wiercił się, patrzył na nich, witał przybywających, wysuwał suche ręce spod różowej kołdry, rozdygotany, z czerwoną twarzą, bo nim zjechali się goście, wytrąbił krzynę z karafki skulonej w kredensie.
Dziadek, były ktoś, mając ciut przeszło pięćdziesiąt lat, położył się do łóżka. Nie widziała, by od tego czasu miał na sobie coś innego, niż piżamę. Naraz począł sądzić, że walki z prozą życia nie są dobrym sposobem na cerę. Nie uważał, by zajmowanie się banalnymi kwestiami należało do dobrego tonu. Babcia opatrzyła mu się i spowszedniała. Traktował ją teraz jak rekwizyt, jak zużytą aparaturę do zwyczajnych posług. Toteż nie martwił się jej zrzędzeniami i zawziętym kłusowaniem wśród garów; zostawił jej prostackie historie, a sam uciekł w poezję. Uczepił się przeżyć z górnej półki, przejść odległych od twardego stąpania po ziemi. Opatulił się książkami, brykami do medytacji, zeszytami i zapiskami. Przybrał pozę wykształconego oryginała parającego się przenikliwością, człowieka, który nie wie, czym należy martwić się najprzód, klerka gotowego do deliberowania. Z nagła odgrodził się od córek i synów. Z upływem czasu przestał odróżniać przyjaciół od wrogów. Ludzie, ich dobre strony, duchowe proporcje i kontury, zmieniały się w okamgnieniu, co wprowadzało bałagan, zamęt w kontaktach.
Od kiedy przestał kroczyć utartą drogą i wszedł na swoją, niekonwencjonalną, nie frasował się kimkolwiek z nich. Byli tacy fuj, tacy małostkowi. Odkąd przestał bywać poza łóżkiem, nie zależało mu na własnym wizerunku: sprzeciwiał się infantylnej wierze w autorytety, zwątpił we wszystko, w co kiedykolwiek wierzył, w to nawet, czego się nauczył poprzednio i mu wpojono, na czym jednak zawiódł się z kretesem. Na własny użytek odkrył świat magii, czarów, niezwykłych zjawisk. Poruszał się po nim lepiej, niż po mieszkaniu. Jak inni, miał swoje marzenia, lecz wolał ich nie ujawniać. Dzierżąc w dłoniach „kropelkę z odrobiną lodu”, podniecony nieznaną myślą, wracał do dziarskich wizji tysiąca i jednej przeputanych nocy, a przed oczami odwiedzających jego pokój, mokry zmierzch gęstniał od zaznaczeń: urojonych wysp i plaż. Pęczniał od map rysowanych kciukiem na stoliku mokrym od wódki. Nieudolne, mało widoczne, wyobrażały łagodne, spienione fale bijące o skaliste i nasłonecznione brzegi. Odpustowy urok tych jego podróży po kołderce, zmuszał ich do wchodzenia w rozpoetyzowany krąg jego przywidzeń, do uczestnictwa w przygodach, których doświadczył nie w rzeczywistości, lecz w łóżku, podczas lektury awanturniczych książek, ksiąg przemawiających do niego językiem łajby z kontrabandą, elokwencją balii pełnej piratów, zachlanych korsarzy siedzących okrakiem na beczce z rumem. Palcem brązowym od nikotyny pokazywał im, gdzie pojedzie i co zobaczy. Przed nimi, nieopatrznie zasłuchanymi, niepostrzeżenie wciągniętymi w jego roztrajkotane opowiadania, pojawiały się to morza, to jeziora, to oceany, to żółte piaski niezmierzonych pustyń.
Przeważnie jednak oddalony od zmagań z szarzyzną znękanego dnia, oddalony od nich o lata świetlne, sensat w upiornej tresce, kochany dziadek, mizantrop z uchem przylepionym do radiowego pudełka wytężał słuch, wsłuchiwał się w trzaski, rzężenia i świsty „Wolnej Europy”, zagranicznej Pytii, kibicował zanikającym odgłosom realizmu na indeksie. Tłumaczył przybywającym, szajce zakutych profanów, o co chodzi w politycznych galimatiasach. Jednak wyjaśniał niedokładnie, gdyż miał kłopoty z przełożeniem swoich myśli na bezalkoholowy język, oni zaś nie wiedzieli, jak mają postąpić, nie byli pewni, jakie zająć wobec nich stanowisko, sprzeciwić się, może przyjąć za dobrą monetę i udać, że podzielają jego poglądy, a nuż powiedzieć mu wprost, że na polityce nie zna się w sposób doskonały?
Pomieszane idee dziadka wpędzały ich w konfuzję, ironiczne żachnięcia, porozumiewawcze gesty, dyskretne pukania się w czoło. Podnosił głos, w miarę zdrowy, tubalny i władczy, a późniejszymi czasy — rozbity, dyszkantowy, ochrypły i zdarty od zapijaczonych tyrad. Lecz że w tych jego krasomówczych dryblingach roiło się od braku konkretów, licznych potknięć i stereotypowych sądów, rezultat był taki, że wszyscy odzywali się do niego naraz, jak gdyby ich perswazje polegały nie na tym, by przedstawić mu bezsporne argumenty, ale by go zatrajkotać i dowieść mu, że mają silniejsze płuca. Żartując, przekonywali go, że marnuje się na posadzie emeryta, że mógłby wykorzystać swoje zdolności i zostać historykiem.
cdn.