czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Martusia” — odcinek 4.


Martusia — odc. 4

Roztaczał przed nimi swoje optyki, a zgadzał się ze sobą tak ostentacyjnie, uparcie i zajadle, że gdy wreszcie kończyły się jego nietrzeźwe rekolekcje, mogli odetchnąć z ulgą, a potem pójść na kolację, zająć się niedołującą rozmową z babcią i machinalnym żarciem jej potraw. Dziadek zaś pozostawał w łóżku: jak zwykle sam, w przytulnym towarzystwie karafki, z gderliwą świadomością własnej izolacji, dotkliwego odseparowania od reszty rodziny. A gdy go opuszczali, uprzytamniał sobie, że już nie zdoła przewalczyć ich niechęci do swojej prawdy, bo nie odbierają go na tej samej fali, a przytakują mu tylko przez grzeczność.

*

A na ostatku zjawiał się wuj Ząbek, oryginał bywały tu i ówdzie, przyjmowany z otwartymi ramionami byle gdzie, przystojniak o spojrzeniu dogłębnym, konkwistadorskim i penetrującym. Z ukosa popatrywał na babciny kok, zaglądał w jej stalowoprzygasłe oczy, w których niekiedy pojawiały się iskierki, strzygł oczami w kierunku schowka na dziadka i minę miał wtedy taką, jakby się zastanawiał, po co tu przyszedł. Pozował na uwodziciela, lecz raczej był donżuanem — teoretykiem: przeważnie spięty, szorstki, zachowywał się nerwowo. Przeważnie przychodził sam, gdyż nie przelewało mu się na seksualnym odcinku. Zazwyczaj brakowało mu świeżej zdobyczy do pokazania: nie dysponował jakimś wystrzałowym towarem godnym zawiści. Czasem jednak pojawiał się w otoczeniu „marnego puchu”; niektóre laski włóczyły się za nim z nawyku do komfortu, inne, z racji nieuchwytnej sympatii, wszystkie zaś dzieliły się na stałe lub dochodzące. Był z tej przyczyny mniej więcej zadowolony. Mniej więcej, bo szybko nudził się ich standardowymi opakowaniami. Męczyły go ich zblazowane grymasy, badawcze spojrzenia, nadąsane twarze, zamglone, powłóczyste oczęta udające głębię. Nużyły go monotonne zaloty, oklepana uroda i wyczynowe biegi po erotyczne zaspokojenia, jakkolwiek uważał, że kobiety należy kochać po ich grób.

Uważał je za neutralne płciowo facetki; tylko im zwierzał się ze swoich podbojowych sukcesów, przy czym, nieświadomie, każdej z nich druzgotał serce, bo zachowywał się jak niefrasobliwy kokiet, podczas gdy osobne, platoniczne latka leciały i ani się spostrzegł, jak wspólne życie z nimi okazało się nieaktualne: przebrzmiałe, a niegdysiejsze kumpele seksualnie murszały od nadaremnego czekania na jakąś chemię, na byle dreszcz, stając się lakoniczne, powściągliwe w mimice, błyskotliwe z wysiłkiem.

Od razu, po przywitaniu, gdy tylko zaczerpnął tchu i odzyskał rezon, przystępował do wyrażania sądów. Kreował się na typka zipiącego nowymi prądami, pozował na przecherę, który wziął urlop od zmartwień i rozbrat ze swoją przeszłością. Nie chciało mu się niczego wiedzieć na sto procent, zrezygnował z udowadniania, że białe jest nieco czarne, miał gdzieś i potąd owo z każdej strony trafne przelewanie z pustego w próżne. Nie pozwalał sobie na mówienie w aluzyjnych konwencjach, na wypowiedzi upstrzone niejasnymi dygresjami. Czasem był rozmowny aż do granic dobrego smaku, a niekiedy ponury, prawie surowy. Lecz na pozór niekomunikatywny, wyniosły i zimny. Gdy szedł „do ludzi”, kiedy przebywał w świecie na zewnątrz, w krainie marnych porażek przypominającej ruiny, szczątki, surogaty i skanseny złożone z zaprzepaszczonych marzeń, obnosił się ze swoim żalem uważając, że nikt go nie rozumie, a wszyscy nim poniewierają Bóg wie za co.

We własnym mniemaniu był taktycznie wesoły, jak wymagała tego sytuacja, a gdy wypadało okazywać przygnębienie i trzeba było zachowywać się poważnie, dostrajał się do panującego zasmucenia. Uchodził za luzaka, człowieka tolerancyjnego i wyrafinowanego. Lubił, gdy myślano o nim jak o uniwersalnym znawcy ludzkich błędów. Nie znosił natomiast, kiedy brano go za ofiarę losu, wirtuoza bredni i anioła pozbawionego praw do noszenia aureoli. Jeszcze nigdy nie zhańbił się szczerością. Przez długie lata żył samotnie, kontemplacyjnie. Kłamał bez przerwy na skruchę. Matactwo, była to jego druga natura. Użalał się nad sobą, ale, że nie pamiętał, co powiedział przed chwilą; czarne odgrywało w jego ustach rolę białego, co mu wcale nie przeszkadzało wierzyć w swoją prawdomówność.

Mniej więcej tak to wyglądało z zewnątrz. Jego czas dzielił się na pracę w domu i pracę dorywczą, poświęconą zainteresowaniom. W domu zajmował się noszeniem sprawunków, sprzątaniem i dbaniem o konwenanse, które tak przyjemnie likwidują łupież, ujędrniają skórę, zwalczają hemoroidy i regulują stolec, a tu przemieniał się w dziarskiego lowelasa i bawidamka odrzucając od siebie wszelkie znoje i paranoje. Jednak w zaciszu swojego pokrętnego ducha rozmiłował się w słuchaniu pochwał na swój temat i chciał być akceptowanym bez zastrzeżeń. Co gorsza, nie wątpił, iż tak jest w istocie, że jest z niego fenomenalny, znakomity, niedościgły wzór do naśladowania.

Dopiero na stare lata pojął, że mylił się od „a” do „z”: uprzytomnił sobie, że nigdy nie stanowił wzoru do naśladowania. Spostrzegł, iż był raczej wykidajłą szlachetnych myśli, psychiczną marionetką i intelektualnym niedołęgą. Ale to przeświadczenie miało dopiero przyjść, być jego muzyką przyszłości, łabędzim śpiewem ostatnich pięciu minut. Teraz nie mógł pogodzić się z tym, że wytykano mu wady, do których się nie przyznawał, jakim kategorycznie zaprzeczał; na pozór tajne i prawie poufne, znane nielicznym totumfackim, były zręcznie ukryte, przemyślnie zamaskowane przed niewtajemniczonym, a wścibskim okiem postronnych znawców jego pokrętnej duszy.

Lecz tylko tak mu się zwidywało. Na razie więc krygował się: powiadał, że pragnie żyć bezszmerowo, być własnym cieniem, zapewniał, że już nie ma ochoty należeć do hałastry napiętnowanej egoizmem i że nie chce obnosić się ze swoją histerią. Nie cierpiał natomiast, gdy zaczynano poznawać się na nim, dobierać mu się do skóry, dostrzegać w nim ułomności, gdy zaczynano starannie, na zimno i brutalnie go demaskować. Że zaś nie stronił od wylewności i z zapałem gawędził o swoich minusowych szansach i paskudnych niedosytach, wzruszał się, niemalże płakał nad sobą, prawie że dostawał estetycznych konwulsji, powiedziano mu, że gmeranie we własnych problemach jest obowiązkiem współczesnego zjadacza chleba, wmówiono mu, że kto uchyla się od publicznych umartwień, nie zmienia żon jak skarpet i nie pochwala ekstremalnego seksu, nie obnaża się w świetle jupiterów, kamer i sztucznego aplauzu, kto stroni od rozdzierania szat i analizowania swoich metafizycznych flaków, ten odstaje od mądrych ludzi, od istot, które wiedzą, jak się ustawić i powodzi się im na wszystkich frontach; gdy więc wpojono mu przekonanie, że nie należy ociągać się w zbiorowych spowiedziach, bo w przeciwnym razie brany jest za odmieńca, dziwaka, ciemięgę, z którym nie warto się zadawać, wchodzić w układy i komitywy — uwierzył. Tym silniej wierzył, że raporty z mniemań były na topie, a do dobrego tonu należało składanie meldunków ze szlajania się po egzystencjalnych rozpadlinach. Taktyka stadnego działania, świadczyła o właściwym pojmowaniu otaczającej rzeczywistość: zasługiwała na wiwaty. Dostosował się do niej, gdyż nowa tysiąclecie wymagało nowej aranżacji, zatem dążył do zwrócenia na siebie uwagi, przywdziewał papkinowskie miny, chciał, by było o nim hałaśliwie.

Wkrótce jednak, gdy zorientował się, że prowokuje do kpin i mają go za durnia, za frajera, który tak zabawnie pieprzy o swoich niefartach, wycofał się z tandetnych wynurzeń, odłączył od nurtu pokutników na zamówienie — odstąpił od uprawiania igraszek z otwartością i zrezygnował z bycia na celowniku. Od tej pory uwziął się, by nie lubić ostentacji. Zapragnął, by znano go z powściągliwości. Zanim więc wypowiedział byle namaszczone zdanie, toczył ze sobą walkę. Toczył walkę, by wszyscy mogli zaświadczyć, że ma ludzkie odruchy, jest tarmoszony przez wątpliwości, by mówiono o mordędze, z jaką chce zmienić się na plus. Przepoczwarzył się w ascetę, w surowego świętoszka, w potępiacza i przyganiacza wszelkim smolącym garnkom… O miłości nie ględził. Sądził, że nie nadaje się do snucia publicznych dywagacji. Raziło go figlarne myszkowanie po cudzych postępkach. Nie zapominał, że nadmiar owocuje przesytem.

Ale tak czy siak, dla Martusi był hipokrytą. Pozostawał pieczeniarzem, a jego bitwa, potyczką na gumowe noże. Egzystował w jej pamięci jako chytry ćwik dostosowany do wodnikowej epoki, wuj najnowszej generacji: bezczelny i zachwycony sobą spryciarz nie wyobrażający sobie życia bez podkładania świń, kopania dołków, zawistnej walki o swoje na wierzchu; wuj pozujący na człowieka-z-metką-od-Armaniego.

*

A kiedy wszyscy przywitali się ze wszystkimi, zaczynał się oficjalny bal i przystępowano do frontalnego ataku. Na pierwszy ogień wysuwano harcowników, ochotników szkolonych w zagajaniu akademickich dyskusji, w czuwaniu nad jej sprawnym przebiegiem, całokształtem i tempem. Rozbrzmiewał gong, rozlegały się fanfary zapowiadające otwarcie festiwalu, a zewsząd lały się strumienie uprzejmości. Poprzeplatane rewerencjami, nabierały blasku; rozpoczynał się wyścigowy przegląd, krytyka i aukcja nowinek, puszczanie w ruch niesprawdzonych wieści, wieści podawanych z ust do ust, roztrzęsionym głosem i zaaferowanym szeptem, a dla Martusi najgorsze było to, że wiedziała za mało, by stawać z wujami w szranki. Miała świadomość, iż choćby żyła sto lat, i tak nie dowie się, co ich ekscytuje. Jej obecność wśród nich ograniczała się do milczącego roztrząsania myśli, których logiki na próżno starała się dociec. Czuła się przy nich tak, jakby była w szponach ignorancji. Nagromadziło się w niej tyle dyletanctwa, tyle amatorszczyzny, widziała w sobie tak duży arsenał luk i niedostatków, że, patrząc w ich twarze, widząc, jak dyskutują, jak swobodnie przekraczają rogatki niedostępnych dla niej spraw, nie umiała zorientować się w tym, skąd biorą się ich natychmiastowe riposty, ich bystre uwagi, ich zaskakujące przeskoki wśród mrowia zagadnień. Oto znalazła się w otoczeniu bywalców bon motów, oto głupiała z niepokoju, traciła dawniejszą swadę, stroiła do nich kretyńskie, uniżone miny, trzęsąc się z obawy, że przy tych inteligentach z prawdziwego zdarzenia, wypadnie jak żołnierz pokonany przed bitwą.

O tym pisała w listach, o tym starała się poinformować mnie, gdy zostaliśmy rozdzieleni, gdy drogi przestawały prowadzić nas w tym samym kierunku, gdy nasza odległa bliskość urwała się raptownie.

*

Na szczęście znalazła schronienie w tutejszym przytulisku, w Staruszkowie, w domu, w którym niegdyś pracowała, w zakładzie poprawczym dla sędziwych małolatów. Przyjechała tu, ponieważ zagwarantowano jej kontakt ze starcami, a otrzymana, pierwsza praca po studiach, polegać miała na chodzeniu po ich mieszkaniach, na sprawdzaniu, czy ich prośby o przyjęcie zgodne są z tym, co sama zobaczy, sprowadzać się miała do wygaszania zatargów pomiędzy nimi.

Początkowo praca była dla niej koniecznością, zarobkowym warunkiem przetrwania. Wkrótce jednak konieczność zastąpiła pasją, a jej obowiązek przekształcił się w obserwacyjny głód. Była mordęgą nadal, ale męczarnią uwzniośloną przez namiętność. Nafaszerowana wzniosłymi ideami, które nie wydawały się jej mrzonką, przepojona humanitarnymi pomysłami do wdrożenia od zaraz, zaczęła swoją działalność od rekonesansowych, nieoficjalnych i ostrożnych wędrówek po terenie, od wypraw do jego zakamarków, do stref dostępnych wyłącznie dla personelu. Obiecała sobie, że jak już na własne oczy zaznajomi się z budynkiem, weźmie się za zrobienie spisu kwestii, z którymi musi się zmierzyć najprzód. Toteż zwiedziła kuchnię, pralnię, szklarnię pod uprawę nowalijek, zajrzała do kotłowni, spenetrowała hotel dla pielęgniarek i podręczną kostnicę, była w magazynie oprzyrządowania zakładu i warsztacie sprzętu rehabilitacyjnego. Lecz przede wszystkim wyruszyła do Zaplucia.

cdn.