czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Marek Jastrząb: „Martusia” — odcinek 6.


Martusia — odc. 6.

Gdy zachorowała, poradzono jej, by rzuciła pracę i od razu dopadło ją życie na kółkach. Stwierdzono, że ma reumatyzm narastający gwałtownie. Z dnia na dzień czuła się gorzej. Stała się przewrażliwiona ze zmęczenia. Dodawano jej otuchy, że już wkrótce wynaleziony będzie specyfik i bajdurzono o kolosalnych postępach medycyny. Wcześniej prowadziła kawalerskie życie, a życie takie oznacza - wolność w podejmowaniu wyzwań. Pisała: robię, co chcę i nie muszę do tego zwoływać konsylium. Niezależność jej pozostała, natomiast ulotniły się wszelkie jej uzasadnienia.  Nie należała do istot skoncentrowanych na własnych tragediach, do charakterów taplających się w  egzystencjalnych rozważaniach. Przeciwnie. Poddawanie się, rejterada z rzeczywistości, chowanie głowy w piasek, te kapitulanckie metody radzenia sobie z nieszczęściem, nie były przez nią brane w rachubę. Skrzypiący pojazd na kółkach,  wehikuł wysępiony po zmarłym pensjonariuszu Staruszkowa, zapewniał Martusi względną samowystarczalność.

Sąsiedzi stali się doraźnymi gośćmi z początku, a domownikami później, ludźmi, bez których już nie potrafiła się obejść. Przychodzili do niej z kwiatami, oblizywali spierzchnięte wargi i przeginając się w uniżonych ukłonach siadali za jej stołem, by wyłuszczać jej mętne motywy swojego najścia, by ukradkiem rozglądać się po kątach, dowiedzieć się, jak się miewa, by napawać się ubóstwem wyłażącym ze szpar jej podłogi, by rozkoszować się jej desperacją, przejęciem i niecierpliwością, by rozglądać się, jak sobie radzi z nędznym żywotem. Chwaląc postrzępione płaty odpadającego sufitu, poklepując ściany wyłożone dyplomami, urzędowymi dowodami świadczącymi o rocznicowym uwielbieniu, o jubileuszowych wyrazach aprobaty udzielonej na odczepnego, rozpływając się na temat pieca o niebanalnym, fikuśnym wzorze kafli, wychłodzonego, lecz jeszcze od biedy nadającego się do podziwiania, wyciągali ją na zwierzenia, które ich nic nie obchodziły, a były częścią hecy.

Lecz ci, którzy chcieli przyjść bo niej bez żadnych podtekstów, nie mogli: mieszkała na drugim piętrze, a kto by ich tam zataszczył. Rankiem zaglądała do niej przyjaciółka gniazdująca za ścianą, pyzata, troszeczkę złośliwa, troszeczkę ironiczna i stale w dobrym humorze. Dostarczała jedzenie, przynosiła gazety. Miała jednak własne tarapaty, męża na wyciągu, córkę zadurzoną w sobie, skłonną do niecenzuralnych manier, więc kiedy się zjawiała, to jedynie na minutkę, wpadała jak po ogień.

*

Tak było przez dwa lata. Znoszono ją jeszcze do parku z widokiem na zakład, ale już nie codziennie, bo przytyła, znoszono ją sporadycznie, od okazji do okazji, początkowo raz na miesiąc, a po roku jeszcze rzadziej. Jechała do parku, do jego asfaltowych ścieżynek i ławeczek, obok których przystawała o zmierzchu, latem lub wiosną, co nie stanowiło dla niej różnicy. A po tych dwu latach, gdy coraz częściej zdarzało się jej tracić przytomność i nawet lekarze z pogotowia nie mięli pojęcia, jaka jest tego przyczyna, nawiedził ją Boss, dyrektor „domu na Zapluciu” i tryumfalnie powiedział, że ma zbierać klamoty, bo przeniesie się, może już jutro, bo wszyscy na nią czekają, bo w nowym, właśnie ukończonym skrzydle przewidział dla niej skrytkę, osobną komnatę z luksusami i wygodami typu ekskluzywnego. Oczywiście klamoty zabrać ma najpotrzebniejsze, żadnych gratów i szpargałów, niczego, co zagraca miejsce.

Pamiętała go. Był jej niechlubnym szefem, figurą przejściową, rezerwowym społecznikiem wysupłanym ze starych układów; paragrafy, procedury, zakazy i wewnętrzne regulaminy produkowane przez niego, zwalniały lokatorów z żalu za niegdysiejszymi śniegami, były jego prawnymi arcydziełami, istnymi majstersztykami faceta oczarowanego własnym posłannictwem. Wypełniały go postępowe koncepcje, nieodparte propozycje koniecznych ulepszeń domu. Co pół godziny miał świeżutkie olśnienia,  a co godzinę odkrywał, że  były nietrafne i z tego powodu jest ich przysięgłym  wrogiem. Odnotowała w pamięci, że w gabinecie, przed biuralistami przychodzącymi z Ratusza zginał się w pas. Był uprzedzająco grzeczny wobec urzędników wyższych rangą, szczególnie wobec tych którzy na wyścigi obiecywali, że niebawem rozpocznie się budowa nowego pomieszczenia i będzie to dużego formatu obiekt skalkulowany na circa pięćset ciał. Doszli do przekonania, iż wkrótce zacznie się premierowe i pionierskie wznoszenie gmachu, pomnika upamiętniającego należyty stosunek człowieka do człowieka, obiektu wyposażonego we wszelkie udogodnienia. Potrafił słuchać ich tak, jakby rozumiał, co chcą mu powiedzieć;  fascynując się razem z nimi, godzinami, fachowo i uczenie rozpływał się nad modernizacją Domu, rozprawiał o tym, co mu nie daje żyć i spędza sen z gałek, czego nie może przeskoczyć, ominąć, ale o czym stale myśli, nieprzerwanie nosi w pamięci, ma na uwadze i gdy tylko nadarzy się sposobność, zmieni cały ten obecny bajzel z pieczarami, na zawsze zabezpieczy mieszkańcom właściwą i godną opiekę, zezwoli mieszkańcom na upojne swobody ruchu, zatwierdzi jakieś nieinwazyjne formy wypoczynku i nareszcie, raz na zawsze i po wieki wieków będą w nim czuć się dumni jak jasna cholera.

Martusia, wyczulona na ludzką krzywdę, pracownica ze społecznikowskim zacięciem, nie miała najmniejszej ochoty na młócenie słomy uprawiane przez Bossa, związkowca rozdzielającego cebulę przed, a po strajkach – karbowego. Za dobrze znała się na kuluarowych mechanizmach zarządzania podobnymi placówkami, by cierpliwie, z filozoficznym spokojem znosić jego operetkowe dąsy.

Następnego dnia, bladym świtem, pojawiła się u niej gromada zakładowych osiłków i spakowała jej ciuchy.

Zakończenie

Po paru miesiącach, zaniepokojony brakiem wieści od niej, postanowiłem ją odwiedzić i już w dyżurce powiedziano mi, że z Martusią jest krucho. Nie wie, gdzie jest, nie wie, dlaczego, kto ją tu wsadził i kiedy. Wizyty dyrektora nie przypomina sobie, podobnie jak przeprowadzki. Początkowo miała cały pokój dla siebie. Lecz ani przez chwilę nie była w nim sama. Pilnowano ją nieprzerwanie, bo wymagała opieki na okrągło, w dzień, w nocy, aż pogorszyło się jej i zadecydowano, że należy ją przenieść na ogólną salę, gdzie będzie miała towarzystwo.

W przebłyskach względnej przytomności umysłu przypuszczała, iż Dom, do którego trafiła, to tylko krótki etap, prowizoryczne schronisko, tranzytowy koszmar, miejsce, w którym może robić tylko to, na co ma ochotę, a nie to, czego się po niej spodziewano przedtem, że wróci do swojego i skończy się zły okres. Była przekonana, że obecny jest tymczasowym postojem. Ale powrót do służbówki nie wchodził w grę; gdy przeflancowano ją tu, zamieszkał w niej świeży Iks.

*

Jechałem szukając jej pokoju. W kącie jednego z nich dostrzegłem siwą i pomarszczoną Martusię. Leżała w dziesięcioosobowej komnacie zgrzybiałych piękności. Zajmowała miejsce tuż przy oknie wybałuszonym na ulicę. Dzięki temu była właścicielką połowy parapetu. Trzymała na nim dorobek swojego życia, sfatygowane radio, paczkę pampersów, wytłamszony batonik i dwie puszki z czymś słodkim na niedzielę. Pozostały dobytek chowała do szafki. A właściwie – chowano za nią, gdyż nie opuszczała łóżka. Obok niego znajdowało się krzesło.

W pierwszej chwili nie miałem pojęcia, co zrobić. Skonsternowany, podjechałem do niej i przedstawiłem się. Przypomniałem, skąd się wziąłem, powiedziałem, że znamy się od dawna, jesteśmy spokrewnieni przez nasze Matki, że bawiliśmy się u dziadków, a teraz wpadłem do niej po drodze. Lecz nie spotkałem się ze spodziewaną reakcją; patrzyła na mnie apatycznie, jakbym był częścią pejzażu. Nie dawało się nawiązać z nią porozumienia. Dawniej elokwentna, roztropna i wesoła, teraz nie poznawała mnie. Moje widzenie świata pozostało takie jak wczoraj, podczas gdy jej zmieniało się bez przerwy. Z minuty na minutę zmieniało się poprzez wrażenia, poprzez doznania odzwierciedlone rysunkiem jej twarzy. Obca i nieuchwytna, prowadziła ze mną nie jesienną, ale zimową lub letnią, wyciszoną rozmowę, jak gdyby milczała do mnie i za mnie, jak gdyby wyręczając mnie i wiodąc ze mną bezdźwięczną dyskusję z przeszłością. Jedno odległe zdarzenie rodziło następne, zaś ja, głaszcząc ją i widząc w jej twarzy wysiłek, byłem z nią zalewie duchowo. Istniała tylko w swoich przeżyciach, wśród kwiatów i pąków, podczas gdy ja znajdowałem się w zupełnie innym wszechświecie: nie w otoczeniu kwiatów, ale w ich owocach, nie w urojonych tęsknotach i świecie fantazji, ale w codzienności. A kiedy zdarzało mi się ją dogonić i zrównać z nią, kryła się już w innej porze myślenia i znowu była ode mnie za daleko.

Wpatrzona w gałęzie drzew pobliskiego parku, kiwała się to w przód, to w tył; z nagłym, mechanicznym obrotem; przypatrywała mi się badawczo, podejrzliwie, zapytując się wzrokiem, kim jest odwiedzający ją pan, a będąc wyłącznie ze sobą, znalazła się w czasie tak niepojętym i niedostępnym dla mnie, że siedząc przy jej łóżku, wolałem nie dzielić się z nią swoimi wspomnieniami, pragnąłem porozmawiać z Bossem i oznajmić mu, że zabieram ją do domu.

Koniec