wtorek, 26.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Sobowski wsparł się łokciem o recepcyjne biurko, zamknięte po bokach. Miało kolor szmaragdowy, a panna Rolka, w czerwonej bluzeczce z zielonymi wstawkami, promieniała. Powiedział, że wygląda jak kwiatuszek w doniczce.
– Zaskakujące porównanie – pełne usta uśmiechnęły się, lecz oczy pozostały uważne.
Skowronek wskazał kciukiem na bezlitosne tego dnia słońce.
– Ktoś panią już dzisiaj podlewał, panno Krysiu?
– Słucham?
– Ma pani ogrodnika?
– Mam, panie Skowronek. Co pan taki ciekaw?
– Ma czym?
– Słucham?
– Ma narzędzia?
– Ma wszystko, co trzeba.
– Nina przychodziła ostatnio?
– Nie, panie Sobowski.
– Dzwoniła?
– Też nie. Przykro mi.
– Dlaczego? Lubi ją pani? Proszę nie mówić nic ponad to, co konieczne. Nikt nie oczekuje od pani zrozumienia i współczucia.
Oderwał się od panny Krysi, przeciął hall i wszedł w ciemne drzwi z inskrypcją: „M. Rejssig. Główny Księgowy”. Nieładna kobieta w wysoko zapiętej bluzce z falbankami wskazywała na wydruku rzędy i kolumny cyfr. Ciemnym, szorstko brzmiącym głosem powiadamiała, że wystornowała ostatni kwartał i zauważyła niepokojące różnice w kilku miejscach. Pokazywała je końcem ołówka z gumką. Sobowski, zbliżając się, mówił:
– I tak dalej, tym podobne pasjonujące nowinki ze świata księgowości. Nie nabierzesz tu rozumu ani urody, mięśni nie przybędzie. A refleksje? Same niemiłe, kiedy liczysz cudzą forsę, niewolniku.
Blady mężczyzna nie protestował, zachował sztywną rozwagę, gdy Sobowski powiedział brzyduli, pachnącej perfumami i tytoniem, żeby się migiem wyniosła. Rejssigowi polecił wyciągnąć co do jednego papiery, chce wszystko widzieć, przed wnikliwym panem Es nie ukryje się łajdactwa. Odraza i heroiczna stanowczość kazały kobiecie zapytać Rejssiga:
– Zadzwonić na policję?
– A po co? – zdziwił się Sobowski. – Na razie to ja mam z nim tylko do pogadania. Zabiję go później. Zresztą, to zależy. Nie ma się co zawczasu denerwować.
– Naprawdę mam wyjść?
– Tak. Proszę spokojnie iść do siebie.
– Na pewno pan chce, żebym wyszła, dyrektorze?
Księgowy podniósł telefon ze skórzanego obicia biurka. Rozważał, co powinien zrobić. Odłożył aparat. Uśmiechnął się. Sobowski dźgnął kobietę w plecy, nad szerokim zapięciem biustonosza. Powiedział:
– Nie ignoruj mnie.
Uskoczyła w bok z okrzykiem:
– Łapy przy sobie!
– Coś się tak uparła? Wszyscy ci mówią, żebyś wyszła.
Otworzył drzwi.
– Zabierz ją.
Pchnął kobietę w ramiona Skowronka i zatrzasnął drzwi. Przekręcił klucz w zamku. Zaśmiał się.
– Myśli, że przyszedłem cię zabić.
– Ależ nie, pan się myli. Dlaczego miałaby tak myśleć? Przecież pan nie chce mnie zabić. – Rejssig zamknął oczy i chwilę gładził się po czole. Powiedział: – Niedorzeczność.
– Takie jak ona nie przepadają za swoim życiem, ale... – Sobowski poczuł ukłucie nad kostką, uniósł nogawkę spodni. Wyjął cierń zza skarpetki i kręcił w palcach, po czym wsadził do kieszeni – zdobywają się na heroizm. Gdybym wyciągnął pistolet, osłoniłaby cię własnym ciałem. Właściwie, co my obaj wiemy o brzydalach? Oni nas nie interesują.
– Nie wierzę.
– Kobieta zdolna jest do poświęceń, o jakich nam się nie śniło. Jesteśmy samolubni. Mamy plany na przyszłość i za nic z nich nie zrezygnujemy. Marzymy o karierze. Nic nie osiągnęliśmy, ale coś w nas mówi, że osiągniemy w przyszłości. Fałszywe głosy, ale niech tam. Żyjemy tą nadzieją. A brzydka kobieta żyje utajoną miłością do jednego mężczyzny. Niczym więcej.
– Nie mam dużych doświadczeń z kobietami.
Twarz Rejssiga, dotąd obojętna, oddalona, trochę senna, ożywiła się.
– Chcę oświadczyć, że obowiązuje mnie tajemnica handlowa.
Wysunął długie palce po telefon. Cofnął je zaraz, widząc urażone spojrzenie Sobowskiego.
– Za moje pieniądze urządzasz sobie tajemnice? Nic z tego – Sobowski wsparł się pięściami o biurko. – Jak ty ze mną rozmawiasz? Nie wiesz, kim jestem? Nie wiesz, że we mnie nie ma krzty złej woli? Nie wiesz, że nigdy nie sięgam po cudze? Ktoś ci nakłamał na mój temat? Spędziliśmy z sobą trochę czasu, w towarzystwie Alka i prezesa Krula, poznaliśmy się, ja poznałem ciebie, ty mnie. Odnosiłem się do ciebie z szacunkiem, podobnie jak ty do mnie. Jeżeli tego nie wiesz, to ci teraz powiem: Alek dostał zlecenie dzięki mnie i Krulowi, a ty dzięki Alkowi masz robotę. Łańcuch dobrej woli i zaufania, lojalności i odpowiedzialności, troski i wdzięczności. A ty nic nie rozumiesz i nawet nie starasz się zrozumieć. Z twojej pozycji nic nie widać, a to oznacza, że nic nie rozumiesz. To, co ci mówią, co słyszysz, to są bzdury i kłamstwa. Póki sam nie zobaczysz, żyjesz w niewiedzy i kłamstwie. Co gorsza, przekazujesz kłamstwa swoim dzieciom, następnym pokoleniom. Jesteś typowym wytworem życia pod stołem i zadawalania się okruchami. Nie czepiałbym się, gdybym uważał cię za niezdolnego do myślenia, ale od rozgarniętego faceta mogę się chyba spodziewać wyjścia poza schematy? To straszne, jak wszyscy myślą i postępują schematycznie.
Sięgnął po papierosy i zapałki. Zaciągał się, kiedy siarka na zapałce wybuchała; lubił zapach i smak siarki. Żeby się uspokoić, nadto rozdrażniony łatwością, z jaką ostatnio włazi po szyję w lepki patos i tarza się w nim, wewnętrznie łkając, zrobił parę okrążeń. Mówił w tym czasie o religii, tej wielkiej przegranej ludzkości, i o kapitalizmie, o przewrotnych doktrynach społecznych i właśnie o schematach. We wnęce szerokości mniej więcej metra, między stalowymi, pomalowanymi na jasny seledyn, szafami na akta wisiała fotografia Dextera Gordona. Zamurowało go, nieprzyjemnie zatkało, po diabła mu takie niespodzianki! „Patrzcie go, męczybułę” – myślał niespokojnie o Rejssigu. Nie dał po sobie poznać, że jest wzburzony. Wsadził dłonie w spodnie, wypchnął policzek językiem. Kontemplował prążkowany garnitur saksofonisty; na stopach muzyk miał błyszczące półbuty i skarpetki w romby, dłonią podtrzymywał saksofon wsparty na udzie, między palcami wolnej dłoni, zwisającej poza krawędź tamburo, sterczał pogięty papieros; powyginana smużka szarego dymu, bardzo muzyczna, a co tu nie było muzyczne ze swej natury? Duszna i klubowa, czarna i uczciwa, aromatyczna smużka dymu pięła się po instrumencie, gorsie białej koszuli, krawacie i ciemnej, przystojnej twarzy i rozwiewała nad brylantynową głową. Zbliżywszy się studiował detale, a więc tkaninę, z jakiej uszyto garnitur, szwy na butach, paznokcie, bystre, wesołe oczy i wyraziste w rysunku usta, wytarte miejsca na saksofonie, węzeł krawata, wykrochmalony kołnierzyk, a dalej i obok czarną i pomarszczoną twarz kontrabasisty mówiącego do kogoś z boku, ostrą grdykę i przymknięte oczy pianisty ciągnącego z płaskiej butelki, drzwi w głębi i fragment szerokiej, jasnej spódnicy uciekającej poza kadr.
– Mamy rok czterdziesty piąty, „Blue Note”. Thelonius Monk, Art Blakey...
– Wiem, panie księgowy, wiem.
Sobowski nie da się wciągnąć w interesującą rozmowę. „Jedno z tych miejsc – śmiał się w duchu, urzeczony – gdzie chciałoby się być z powodów tak zasadniczych, jak choćby ten: »Szkoda, że nie urodziłem się latach dwudziestych w kolorowej rodzinie. Nie mając innych możliwości kariery, za to pewien talent muzyczny, dobre ucho, musiałbym zostać muzykiem jazzowym, musiałbym zarabiać na życie, grając«”. Rozsiadł się na welurowej kanapie, założył nogę na nogę, przyklepał dłonią włosy. Zaciągnął się i dmuchnął. Rzucił nadpaloną zapałkę na seledynową przemysłową wykładziną. Rejssig docisnął wąskie, bezkrwiste wargi.
– Marny z ciebie krótkodystansowiec.
– Jak pan uważa.
– Nie używasz życia. Nie pijesz, nie palisz... lubisz smak cipki?
Księgowy odparł sucho:
– To moja sprawa.
– Dajże spokój, rozmawiamy jak mężczyźni. Im dłuższa wstępna gra, tym cipka bardziej tralala. Pochwa ma smak czerwonego wina. Cierpki. Wsadź głębiej jęzor, to poczujesz.
– Ta rozmowa krępuje mnie.
– Wy, księgowi, jesteście nudni i bez wyobraźni.
– Mamy odpowiedzialną pracę.
– Każda praca jest odpowiedzialna. Gdyby tak śmieciarze zlekceważyli swoje obowiązki? Utonęlibyśmy w brudzie... wiesz, kto palił camele? Bogart. Miał specyficzny sposób trzymania papierosa w ustach.
– Owszem.
– Określ go.
– Gorzki. Cyniczny.
– Ale nie zdeprawowany?
– Nie.
– Wyglądasz na oczytanego faceta. I brzydzisz się kłamstwem.
– Nie umiem kłamać. Dlatego nie kłamię.
– Zawsze coś. Nieważne są powody, byle był efekt. Do rzeczy. Mamy zastrzeżone prawo kontroli wydatków na każdym etapie produkcji, a także kontroli działania waszej agencji w odniesieniu do naszego filmu, dlatego nie ma mowy o handlowych tajemnicach.
– Bez zgody pana Alka nic panu nie udostępnię.
– Dawaj te papiery, zasrańcu! – wymierzył z dymiącego camela. – Ale już!
Uwidoczniły się żyły na wysokim czole księgowego.
– Proszę mnie zrozumieć, jestem w rozpaczliwym położeniu.
– On ci powie, że możesz się powiesić.
– Na pewno mi tego nie powie.
– Ja ci to mówię.
– Zachowujmy się jak rozsądni mężczyźni.
– Dzwoń, do diabła! Już ty nie będziesz mnie uczył rozsądku!
Odszedł pod okno. Obojętnie rejestrował ruch uliczny, stukał palcami w szybę, podczas gdy Rejssig pytał, co ma robić, klarował:
– Nie da się dłużej utrzymywać tajemnicy.
Słuchał, powiedział:
– Dobrze.
Podał telefon Sobowskiemu.
– Co byś zrobił na moim miejscu? – usłyszał Sobowski.
– Jeżeli uznałeś, że musisz zareagować, to z sensem, do cholery! Kto ma po tobie sprzątać? Ja? Dlaczego ja?
– Nie prosiłem cię.
– Nie musiałeś. To był mój obowiązek wynikający z poczucia odpowiedzialności i lojalności. Jesteś małostkowy, Alek. Zawiodłeś mnie. Byłeś przyzwoitym facetem. Nikogo nie przekręciłeś. Miałeś nad głową świetlistą aureolę uczciwości. Byłeś jak don Kichote. Podziwiałem cię.
– Przykro mi. Nie chciałem.
– Jadzia będzie węszyć.
Alek roześmiał się.
– Już po nim.
– Skąd pewność?
– Chciałem, żeby zdychał w męce.
– Zrobiłeś to, bo kochasz żonę?
– Również i dlatego. Kocham swoje dzieci. Są oczywiście inne powody. Ktoś taki, jak ja czy ty, pod wieloma względami lepszy od ludzi prostych, ma wiele powodów, żeby reagować brutalnie. Ma dużo więcej do stracenia. Ty, ja, inni, nam podobni, bronimy tego, co wyraża się ogólniejszą myślą i wzniosłym duchem. To jest tragiczny motyw życia wielu szlachetnych postaci...
– Wymień choć jeden z twoich powodów, żebym zrozumiał.
– Wiesz, miałem marzenie...
– Nic nie chcę słyszeć na temat twoich marzeń. Ja też mam marzenia, ale nie obnoszę się z nimi. Robisz wokół siebie tajemnice, nie chcesz rozmawiać wprost, nie mówisz prawdy, nie pozwalasz, żebym sam wyciągał wnioski. Manipulujesz moimi uczuciami, choć wiesz, że ostatnio kiepsko ze mną. Przyjaciel tak nie postępuje.
– Chciałem tylko, żeby moje dzieci były ze mnie dumne. Czy to dużo?
– A gdzie one są?
– Nie wiem. Gdzieś je schowała.
– Twój księgowy się stawia. Powiedz mu, kogo ma słuchać.
– Impulsywne pragnienie ukrycia się przed wszystkimi. Na pewno lubiłeś być niewidzialny. Każdy chłopiec miał swój strych albo piwnicę, albo inny zakamarek.
Sobowski oddał telefon Rejssigowi, wytarł dłoń o klapę jego szarej marynarki.
– Alek bredzi – rzekł. – Fakty są na ogół nieprzyjemne. Dziwne, co?
Podszedł do szaf biurowych, przeciągnął palcem po kolorowych grzbietach.
– Gdzie? – zapytał.
Odwrócił się. Telefon leżał obok wąskiej dłoni; przedmiot i dłoń wyglądały równie martwo, a sam Rejssig uśmiechał się nikło.
– Mam cię błagać? Chcesz mnie widzieć na kolanach? Chcesz mnie upokorzyć?
Rejssig niemo zaprzeczył. Głęboko i z ulgą odetchnął. Wskazał pomarańczowe segregatory. Zniknął za biurkiem, a pojawił się z butelkę armagnac „Saint Vivat”, w trzech czwartych pustą, i szklaneczkę. Z kieszeni szarego garnituru wyjął pudełko „Lucky Strike’ów” i tanią chińską zapalniczkę. Nalał sobie pół szklaneczki i wypił jednym haustem, zapalił. Wyprostował zgarbione plecy. W oczach pojawiła się nieoczekiwana odmowa, skrzywił drwiąco usta.
– Ma pan słabe pojęcie o ludziach.
Wybuchnął śmiechem, wypił drugą szklaneczkę.
– Niechże się pan częstuje – podsunął butelkę.
– Zebrało ci się na godność?
– Pan bierze moje przerażenie za przejaw godności? Ja nie mam godności.
Ponownie zanurkował za biurko. Rzucił na blat pudełko czekoladek.
– Wyjdę do toalety. Nie będzie mnie przez pięć minut.
Spoglądał na Sobowskiego, pozwalając mu oglądać swoją podeptaną dumę.
– Uważa mnie pan za pospolitego złodzieja?
Ukrył się za mahoniowymi drzwiami dyrektorskiej łazienki. Sobowski obejrzał pudełko uważnie, przyłożył do ucha, potrząsnął, odłożył z powrotem. Odszedł pod okno i czekał. Rejssig wrócił po obiecanych pięciu minutach.
– Nie otworzył pan?
– Ty otwórz.
– Ja o niczym nie wiedziałem.
– Wyszedłeś się odlać, ja przeszukałem twoje biurko i znalazłem pudełko?
– Czy to zbytnio obciąży pańskie sumienie?
– Nie, skądże.
Sobowski uniósł wieczko, usunął puste plastikowe foremki na czekoladki. Na dnie znalazł formularze spięte spinaczem.
– Dlaczego je schowałeś?
– Wiedziałem, że to wyjdzie.
– Chciałeś go szantażować?
– Nie.
– Chciałeś się zabezpieczyć? Bałeś się?
– Tak. Bałem się.
– Gość jak ty nie powinien się brać za podobne rzeczy – Sobowski odczuwał satysfakcję. Mówił jak mentor, miał wiele do przekazania i chętnie dzielił się doświadczeniem. – Frajerzy płacą za siebie i za innych, a cwaniaki lądują na czterech łapach. Znasz powiedzenie, że lepiej z mądrym zgubić, niż z głupim znaleźć? To się odnosi zwłaszcza do niewdzięczników.
Rejssig może się z tym zgadzał, a może nie, jak naprawdę było, nie dał po sobie poznać. Sobowski nabrał powietrza i głośno je wypuścił, potarł zdrętwiały kark.
– Ile on ma kont? Ile ma na nich?
– Mam przygotować informację?
– Cenię partnerów z inicjatywą.
– Co ze mną zrobicie?
– Nic.
– Naprawdę? – głos księgowego był głuchy i wolny od emocji.
Siedział za biurkiem z głową bezwładnie lecącą ku przodowi, brodę wspierał na węźle krawata, wpatrywał się w hebanowy postument lampy z białym kloszem. Gdyby się nie odzywał, można byłoby pomyśleć, że spogląda w źródło hipnotycznego światła. Sobowski obszedł biurko zaciekawiony. Rejssig gapił się na paszportowe zdjęcie młodej kobiety, oparte o lampę, nieoprawione. Nosi się takie w portfelu, a portfel leży na sercu. To daje do myślenia. Sobowski miał wrażenie, że zostało niedawno wyjęte, zarazem, że było jedynym, jakie księgowy posiadał. Być może Rejssig uległ gwałtownemu pragnieniu, by widzieć kobietę, mieć z nią ciągły kontakt. Ani ładna, ani brzydka, zdaniem Sobowskiego miała coś głupiego w blisko osadzonych, rozświetlonych oczach, jakiś upór, odwagę wynikłą z braku rozeznania. Miało się ochotę zwrócić uwagę: – „Nie widzisz, idiotko, że fruniesz zbyt blisko słońca?”
– Przyślę swoich kontrolerów.
– Niepotrzebnie.
Sobowski nie uwierzył lub też rozumiał, że nie może wierzyć ani tu, w tym pokoju, ani gdziekolwiek i kiedykolwiek indziej, nie powiedział tego głośno, nie chciał sprawić przykrości Rejssigowi znajdującemu przyjemność w spoglądaniu na D. Gordona, a nie na babki ze ściennego kalendarza. Fakt w istocie bez znaczenia, kulturowe wybory nie mają znaczenia w interesach, ale wywarł na wrażenie na Sobowskim, bo on nie lekceważył siły uczuć.
– Zrobiłeś to dla niej?
– Dla niej. Pracuję dla niej i żyję dla niej.
Zostawił Rejssiga z nieprzyjemnym przeczuciem... nie, to zwykłe tchórzostwo, zacieranie znaczenia słów, ucieczka w zastępowanie prawdy przemilczeniami... z pewnością, że jego działania są zbędne, wysiłki daremne, zapobiegliwość niepotrzebna, śmieszna.
Krocząc od drzwi Rejssiga w stronę panny Rolki za biurkiem w kształcie podkowy widział siebie we fraku, potrząsającego figurką z brązu. Przemawiał z emfazą, dziękując branży i przedsiębiorcy za zaufanie, jakie pokładali w jego agencji. Portret wisiał obok portretu S. K. Oba bliźniacze, w srebrnych, nie srebrzonych, grubych ramach. Śmiejący się Krul w czerwonym kubraku i czarnym toczku dosiadał siwej arabskiej klaczy. Gniótł mocnymi udami końskie żebra. Trzymał za kark kruchego lisa z przetrąconym łebkiem. Sobowski pomyślał niedorzecznie, skwapliwie rezygnując z obiektywizmu, który w każdych okolicznościach wymaga nie lada hartu ducha, klasy, szerokich horyzontów, że to niesprawiedliwe: jemu zwalają się na głowę same przykrości, podczas gdy ten parweniusz odnosi sukcesy i wygląda tak majestatycznie, wręcz królewsko. Napłynęło przykre wspomnienie dumy i szczęścia odczuwanych w trakcie pompatycznej ceremonii wręczania statuetki „Prometeusza”, żarliwości, z jaką mówił o nowych zadaniach, etapach, kolejnych krokach, nadchodzących wyzwaniach, celach wyznaczanych sobie i swojej agencji, o handlowych paradygmatach produktów. Nowy Watteau malował cukierkowe pejzaże przedsiębiorczości. A teraz ujrzał jaskrawo dysproporcję pomiędzy swoimi ówczesnymi odczuciami, a ich marną przyczyną kompromitującą intelekt, degradującą rzeczywiste, prawdziwe ambicje i uzdolnienia. „W szczęściu przypominasz zwierzę, w cierpieniu jesteś człowiekiem. Chcę być zwierzakiem.”
– Zdejmij moje zdjęcie – polecił dziewczynie.
– Dlaczego?
– Nie pytaj, tylko zdejmij.
Skowronek zaofiarował się podsadzić pannę Rolkę. Och, nie, sama sobie poradzi. Obciągnęła spódniczkę na udach. Zwróciła się pysznymi cyckami do ściany, wypięła na Skowronka i Sobowskiego fenomenalnie zgrabną pupę.
– Pan Alek – mówiła, sięgając po zdjęcie – nie będzie zadowolony.
– Pana Alka już nie ma.
Cofnęła ramię, zmartwiła się.
– Nie ma? Jak to: „nie ma?” Co pan ma na myśli?
– Co mam na myśli? A co cię obchodzi, co ja mam na myśli?
– Przepraszam, ale powiedział pan to jakoś...
– Jak?
– Dziwnie. Jakby pan Alek... – zawahała się, zmarszczyła brwi i zagryzła ząbkami dolną wargę.
– No?
– Jakby przestał tu pracować. Ja przepraszam, że pozwalam sobie na komentarz...
– Siedzi w domu. Jest chory. Wróci, jak się podleczy.
– W domu? Co mu jest?
– Nic poważnego. Przeziębienie.
Ożywiła się.
– Bo ja słyszałam...
– Pani Wierny uciekła z ogrodnikiem?
Energicznie zaprzeczyła:
– Z ogrodnikiem? Nie, nie. Z wizażystą. On się nazywa Nierucha. Rzucić takiego wspaniałego mężczyznę dla babskiego ciągutka?
W wielkich i urzekających oczach pojawiły się smutek, zawód, irytacja. Wspięła się ponownie na palce i nagle pofrunęła. Skowronek zanucił: „Te walczyki leciutkie jak świerszcze”. Panna Rolka westchnęła przeciągle, właściwie wcale nie zaskoczona:
– Oooch, panie Skowronku!
– Nikt, kto na to nie zasługuje – Sobowski, całkowicie skupiony na sobie, zwrócił się do rzędu foteli pod ścianą, musiał przecież jakoś uzasadnić swoje zniknięcie – nie będzie się chwalił znajomością ze mną. Denerwujące jest to ciągłe nadużywanie mojego zaufania. Nie będę firmował łajdactwa swoim nazwiskiem.
Ignorując oświadczenie, jak inaczej można traktować podobne zachowania u poważnego mężczyzny, panna Rolka uśmiechnęła się, z ust wionęło ku Skowronkowi:
– Źle się pan czuje?
– Nie. Czemu?
– Zbladł pan.
– Czuję się dobrze – zapewnił Skowronek.
– Jest pan bardzo silny. Lubię silnych mężczyzn.
– To może się umówimy?
– Słuchaj no – wtrącił Sobowski, w głosie brzmiało stanowcze żądanie, aby go wysłuchano – jesteś ładna i niebezpieczna, to fakt, zgubiony jest facet, którego zbałamucisz. Masz bladą skórę, długie, pokręcone włosy i cyniczne oczy czarnej anielicy, kochanki szatana. Masz duże cycki, długie nogi, wypukłą pupcię i płaski brzuszek, faceci śnią o takich kobietach. Zgadza się? Alek nigdy nie zaproponował, żebyś została jego kochanką. Zgadłem? Nie zaproponował tego również żadnej innej kobiecie, bo bym wiedział. Miał żonę i dzieci, i traktował to poważnie. Siedział przy jednej dziurze. Jak mysz. Założę się, że wiele razy próbowałaś go uwieść.
– To się dzieje samo...
– I nic nie zauważyłaś? Widzicie się codziennie, rozmawia z tobą, a ty jesteś ślepa i głucha! Wykituje na twoich oczach, a się nie poznasz i będziesz gadać, że zasnął?!
– O czym pan mówi? – zaniepokoiła się. – Co miałam zauważyć? Ja nie podglądam pana Alka!
– Na miłość boską! Alek zwariował!
– Zwariował? W jakim sensie?
– W jedynym możliwym! Odbiło mu! Jaki inny może być sens słowa „zwariował”? Jesteś taka głupia, że nie rozumiesz, co się do ciebie mówi?
– Zapewniam pana, że zachowywał się normalnie. Jak zawsze. Gdyby było inaczej, podzieliłabym się swoimi spostrzeżeniami.
– Z kim?
– Z prezesem Krulem lub z panem.
– Na pewno?
– Choćby dlatego, że bardzo lubię pana Alka i nie chciałabym, żeby spotkała go krzywda. Przykro mi, że posądza mnie pan o obojętność w tej sprawie.
Skowronek dotknął ramienia dziewczyny.
– Podsadzić panią jeszcze raz?
– Do czego, panie Skowronku? Oszalał? Naprawdę?
– Podsadzę panią do nocnego nieba, a pani złapie rączkami swoją gwiazdkę.
– Czy ja wiem? Niech pan marzy, marzenia nie są szkodliwe.
– Pani nie marzy?
– Jak on się czuje? – spojrzała na drzwi naprzeciwko.
Sobowski musiał zapalić. Papieros miał gorzki smak.
– Dobrze. Nic mu nie jest.
– Wszystko w porządku?
– Bo?
– Nie wiem... wpadliście tak nagle... zamknięte drzwi, pan Skowronek na straży...
– Co, ja go zabiłem?
– Ależ skąd!
Zaśmiała się tak fałszywie, że w zasadzie nie było się o co kłócić, choć Sobowski był w nastroju do porządnej awantury i dobrze by mu ona zrobiła. Pojawiło się dwóch policjantów w letnich mundurowych koszulach. Jednocześnie skądś wypadła brzydka, uparta kobieta, a za nią kilkoro pracowników.
– To on! – prawie biegnąc, z daleka wskazywała palcem. – To on! Groził mi! Wypchnął mnie z pokoju! Uważajcie! To bandyta! Ma pistolet!
– Jak się pani nazywa? – zapytał policjant.
– Anna Patryarcha. Przez „y”.
– Proszę panów – zwrócił się Sobowski do policjantów – nasze życie to w większości fantazje, uzurpacje, wymysły, zaś realność jest zaledwie maleńką i nie najważniejszą jego cząstką. Proszę wziąć to pod uwagę.
– Nazwisko. Dowód osobisty lub paszport. I pana też – krępy, kędzierzawy policjant o grubych, ordynarnych rysach wyciągnął owłosione ramię. – Macie broń?
– Idiotyzm. Pan bierze na serio opowieści tej histeryczki? Czy ja wyglądam na przestępcę?
Sterany policjant obrzucił kobietę niechętnym spojrzeniem.
– Nikt nie mówi, że jest pan przestępcą – odparł. – Pytałem, czy macie broń.
– Tylko te ręce, chłopaki – pokazał Skowronek z uśmiechem. – Lubię gliniarzy. Sam chciałem być gliniarzem. Nie wyszło. Grzeszki młodości.
Starszy funkcjonariusz przejechał językiem po zębach, zaświerszczykował i wypluł resztki posiłku. Jego młody kolega, chudy blondyn o zaczerwienionych łokciach i ogromnych kanciastych dłoniach wieśniaka, niezgrabiasz, w koszuli leżącej na żerdzi szerokich ramion, poprosił zgromadzonych, żeby się odsunęli. Mówił cichym głosem. Nikt go nie posłuchał, więc stanął do nich plecami zwieszając łapska. Nie wiedział, co ma z nimi zrobić. Chrząknął, kiedy uparta kobieta przekroczyła niewidzialną linię policyjnej kompetencji, jaką wyznaczył.
– On tam był, panie policjancie!
Krępy policjant powstrzymał ziewnięcie. Otarł pomarszczone czoło wierzchem dłoni. Wyglądało na to, że napchał brzuch i drzemał na tylnej kanapie radiowozu, gdzieś w cienistym zaułku, z jedną ręką na czole, a drugą na pasie z kajdankami i pistoletem. Dzień toczył z boku swe opasłe, spotniałe cielsko, żłobiąc w ludzkich pokładach. Nikt go nie powstrzyma. Doświadczony policjant o tym wie. Może powiedział młodemu, pozwalając opaść ciężkim powiekom: „Robota nie zając, nie ucieknie”.
– Był pan tam?
– Byłem.
– Co pan tam robił? Nie radzę kłamać.
– Prawie nigdy nie kłamię.
– Co pan robił u tego...
– Pana Rejssiga, panie policjancie – podpowiedziała brzydka kobieta.
– To tam? – policjant wskazał na drzwi.
– Być może rzeczywiście przyszedłem go zabić? Nie wiem. Chciałem wyjaśnić pewne sprawy... czy nie podejmujemy wysiłku porozumienia się z lęku przed pokusą zabijania? My, ludzie porządni, uciekamy od naszej pierwotnej natury. Nie lubimy się do niej przyznawać. Ale ona jest w każdym z nas, czy nam się to podoba, czy nie. Zbiorowości radzą sobie z frustracjami w sposób zorganizowany, pod dyktando, a jednostka skazana jest na własną pomysłowość. Dużo o tym myślę. Przez moment zamierzałem także zabić tę gadatliwą panią. I tę panią też – uśmiechnął się do panny Rolki. – Zamierzałem zabijać. Mam czasem przekonanie, że już nie należę do zbiorowości i muszę działać na własną rękę. Niebezpieczne, prawda? Zastanawiam się nad swoimi postępkami. Może kiedyś kogoś zabiję. Wie pan? Znałem Żyda, z Poznania, nazywał się Adam Fred. Handlował skórzaną galanterią, miał sieć sklepów. Kawał zabobonnego drania. Wspólnicy robili go w konia. On też ich robił, ale oni byli w tym lepsi. Powiedział coś, nad czym się do dziś zastanawiam: „Szkoda, że Eichmann nie wykończył więcej Żydów”. To, że mówił o Żydach ma tu znaczenie. Rozumie pan, jak duże musiało być jego rozczarowanie ludźmi?
– Zaraz – przerwał mu policjant. – Co pan mówi o Żydach? On jest Żyd?
– Rejssig? Nie wiem.
– Zapewniam, panie policjancie, że nie – oświadczyła brzydka kobieta.
– Co tu robi policja? Panno Rolko?
– ... mimo to – ciągnął, wsłuchany w głos własnej duszy Sobowski, bardzo z nią skłócony – ten Żyd, Adam Fred, uważał, że wielu z jego plemienia nie zasłużyło na ocalenie. Jeśli łajdak mówi o innych, że są łajdakami, to coś w tym musi być, jakiś ładunek prawdy o współbraciach. Bardzo trudno jest przyjąć do wiadomości taką informację.
Cała grupa przeniosła się tymczasem pod drzwi zaniepokojonego Rejssiga, uznawszy Sobowskiego za szaleńca, nie mającego nic ważnego i prawdziwego do powiedzenia
– Ja dodam do tego własne przekonanie, że powinniśmy w pierwszym rzędzie wnieść wkład do ogólnego szczęścia. Tym wkładem może być przyzwoitość. Tylko tyle, jeżeli nie stać nas na bardziej aktywną postawę. Nie musimy być inteligentni, hojni, szlachetni, kochający. Bądźmy przyzwoici. Zdawałoby się, że wystarczy, jeśli mądrzy zapanują nad pozostałymi, ale to nieprawda, sądząc po skutkach. Rozpaczliwie potrzebujemy mądrych i zarazem dobrych.