czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian PIWOWARSKI: „Klown” - fragmenty — odcinek 1.


Klown

Do krawężnika podjechały limuzyna i francuskie autko o głupim kształcie. W skończenie wygodnej limuzynie Sobowskiemu leżało się jak skrzypcom w futerale. Z buta wysiadł młody mężczyzna o wyglądzie fryzjera, skierował się do furtki drobnym, lisim chodem.

– Aaaa! Pan Sobowski! – wykrzyknął.

– Czego? – spytał Sobowski niezadowolony.

– Przyjechałem po szakery. Pozdro, Skowron.

– Jak żyjesz, Dżakal? Gdzie mieszasz?

– W „El Comandante”.

– Co cię obchodzi, jak on żyje? – denerwował się Sobowski. Nie podobały mu się kolczyki, pierścionki i twarz faceta nazwanego Dżakalem. Nie podobało mu się, że chłystek zna jego nazwisko. – Niech spieprza w podskokach.

– Nie czaję bajerki – Dżakal się nadął.

– Co? – Sobowski nie rozumiał. – Znasz ludzką mowę? Nasz piękny język?

– Mam prawo tu stać.

– Może i masz, ale mnie się nie podoba twoje towarzystwo.

– Nie wszystko jest wasze. Chodniki są publiczne. Jak sobie kupicie tę ulicę, to wtedy możecie rozkazywać.

– Pieprzony demokrata, co? Taki alfons chce decydować o ustroju państwa?

– Po co mnie pan obraża?

– Obraża? – Sobowski cofnął brodę. – Wyglądasz na stuprocentowego alfonsiaka.

– Dżakal jest barmanem, szefie – wtrącił Skowronek.

– Bezczelna, chytra morda i ruchy złodzieja. Gdzie was tego uczą, he? Gdzie się mnożycie? Masz to we krwi?

Skowronek przyjrzał się Dżakalowi krytycznie.

– Może – zgodził się. – Wszyscy z nocnych klubów tak wyglądają.

– Co wy pierdolicie? – zainteresował się Dżakal.

Przypalił papierosa drogą, grawerowaną zapalniczką. Sobowski zapalił swojego camela zapałką. Pstryknął nią w pierś Dżakala. Nie lubił męt z nocnych klubów. Stanowili grząskie podłoże, chodziło się po nich jak po błocie. Poza seksem, ćpaniem i balangą do niczego się nie nadawali. Sobowski, państwowiec, popierał działania pożyteczne, służące ogólnemu dobru. A ci w nocy się bawią, w dzień śpią. Odwrotnie niż ludzie pracy. To o amatorach, o dzieciakach wabionych przez szkiełka i światełka. Egzystowali jeszcze nocni zawodowcy, ptaszniki rozpinające sieci na nieopierzone pisklaki: alfonsi, kurwy, transi, drag queens, barmani, pedofile, detaliści, mafia i tak dalej. Mógł dziękować Bogu, że nie jest ojcem zbuntowanych nastolatków. Ci, co płodzą, będą się mieli z pyszna! Solidna furtka w wysokim płocie ze stalowych prętów podobnych do włóczni zamknięta. Zrozumiałe. Za płotem usychały krzewy i kwiaty, zżółkła trawa zamieniała się w proch, słyszało się syk parujących resztek wilgoci i trzask pękających listków. Łodyżki rozszczepiały się, ukazując zielone żyły. Sobowski nacisnął guzik.

– Po coś tu przylazł? – zapytał przez ramię.

– Jego żona uciekła z ogrodnikiem.

– Byłeś przy tym?

– Widział pan ich ostatniego ogrodnika? On się nazywał Cezary Cyrulik. A wie pan, jak się znał na ogrodnictwie? Tak, że całymi dniami siedział w basenie i ćwiczył style. Nawet drinka sobie nie zrobił. Ja mu donosiłem. Raz powiedziałem, żeby się odpierdolił, bo nie jestem jego przydupasem, to Wierna zjebała mnie, że jak chcę dalej pracować, to mam wykonywać jego polecenia. Wierny chodził podkurwiony.

– Coś taki upierdliwy? – Sobowski trącił go palcem. – Więcej pokory.

– Mówiłem już.

Sobowski spojrzał w głąb przyjemnej, zamożnej ulicy.

– Coś jeszcze?

– Mówię, nikogo nie ma.

– No to spadaj.

– Pan zostaje?

Skowronek pchnął barmana łagodnie. Radził bujać wory. Lepiej dla wszystkich. Gorąco, człowiek chodzi podkurwiony. Barman wlazł do francuskiego buta niechętnie. Prosił, żeby Skowronek odebrał shakery. Oryginalny sprzęt z Vegas. Czarne szkło, chrom, wstawki z platyny i srebra. Majątek.

– Nie kręć się tu więcej, podły synku. Dobrze ci radzę – Sobowski uśmiechnął się ciepło. – Z kim ty się zadajesz? – skarcił Skowronka.

Po raz trzeci nacisnął guzik. Gdzieś tam, w środku żywego domu, powinien odezwać się domofon, ktoś powinien nacisnąć guzik, a goście powinni usłyszeć dźwięk brzęczyka i tak dalej. Nic z tego, nic z tego.

– Alek! – krzyknął.

Krzyk przeleciał ledwie kawałek. Opadł ciężko na spaloną ziemię. Sobowski poczuł w ustach gorzki smak. Skowronek przyniósł z bagażnika krótki łom, wsadził między słupek i furtkę i nacisnął. Furtka odskoczyła z jękiem.

– Jaki zapuszczony. Już nic się nie uratuje. Zobacz – Skowronek kucnął, wcisnął palce w ziemię. Wydobył garść miałkiego, szarego pyłu. – Słyszysz wołanie roślin? „Wody! wody! Wapnia i fosforu!” Nawiała z ogrodnikiem? Trzeba powiązać fakty.

Sobowski spojrzał machinalnie na zakurzone buty.

– Fakty? Gdzie masz fakty?

Przemaszerowali około dwudziestu metrów pośród skwierczącej roślinności, by stanąć przed drzwiami. Wokół wisiała ciężka cisza, niosło się tak ospałe brzęczenie owadów, że samemu chciało się zapaść w drzemkę. Koszule kleiły się do pleców.

– W południowo-wschodniej Afryce – zauważył Skowronek – żyją wyspecjalizowani szamani, wędrowni zaklinacze deszczu. Potrafią czarami i ekspresyjną pantomimą wzniecić krótkie i gwałtowne opady o lokalnym zasięgu lub czynić dni suche w porze deszczowej.

– Co kombinujecie?

– Kto?

– Szepczecie po kątach. Denerwujące.

– Lola ma problemy.

– Macie przede mną tajemnice?

– Podobno objechałeś ostro małą.

– Nie podobno, tylko na sto procent.

– Więcej wyrozumiałości, szefie.

– Kobieta musi ponarzekać. Dobrze, że masz dla niej czas.

Słuchali: „Usta milczą, dusza śpiewa: »Kocham cię!«” w wykonaniu elektronicznej pozytywki. Z początku melodia wydała im się przyjemna, Skowronek zaczął pogwizdywać, a Sobowski nucić. „Księżniczki – myślał, wachlując dłonią mokre okolice podbródka – huzary, kronprince, monarchia, powozy, walce, parady, marszowe fanfary.” Dźwięk niósł się głucho w głuchym wnętrzu. Stał się w końcu słodki i lepki jak rozmiękły cukierek. Sobowski poczuł senność. Pomyślał, za Gogolem, że chętnie spotkałby się teraz z panami Uwaliszynem i Poleżajewem. Ale to luksus; nigdy nie dostąpi stanu gnuśnego lenistwa.

– Widzisz? – poklepał rozgrzane drzwi – normalnie od samego progu nie można się przepchać, nasza dobra wróżka fruwa z czarodziejską pałeczką, a jej mąż... czynnik zbędny... – urwał.

– Biedny frajer – rzekł Skowronek.

Przez jedenaście miesięcy Alek odwracał oczy. Dwunasty miesiąc Nina spędzała w egzotycznym kraju uprawiając sporty wodne. Wtedy mąż dużo pił i palił, stawał się drażliwy. Siniał na twarzy, wyłamywał palce, chodził od ściany do ściany. Wydzwaniał, pytając, czy miło spędza czas i czy nie tęskni za nim i dziećmi. Pytania nie chciały mu przejść przez gardło. Wydzwaniał również do Sobowskiego: „Spółkuje z instruktorami. Im jest wszystko jedno, czy kochanka ma męża i dzieci, są pozbawieni skrupułów. Nic nie czytają i nie wiedzą, że ludzką istotę obowiązuje prawo moralne. To nie koniec, Edmund, wiem, że ona zadaje się z tubylcami. Analfabeci dostarczają jej więcej rozkoszy, niż ja przez wszystkie lata małżeństwa. A przecież jestem wykształcony, wrażliwy, stoi za mną cywilizacja śródziemnomorska... Co jestem wart? Moja wiedza do niczego mnie nie zbliżyła, czego bym wcześniej nie znał: mojej samotności, mojej śmieszności. Nie stałem się silniejszy, seksualnie bardziej atrakcyjny. Zdobywałem wiedzę, czytając samotników. Oni swoją wiedzę zdobywali w ten sam sposób. Muszę z tym skończyć. Użyteczna wiedza jest na ulicach, w biurach, fabrykach, hotelach, nie w książkach. Mogę się pogodzić z myślą, że przegrywam jako mężczyzna, książki pozbawiły mnie intuicji i męskości, ale pozostają dzieci. Lepiej, gdybym się nie urodził i nie miał dzieci”. No, w tej kwestii Sobowski nie miał doświadczenia. Cisza letniego południa, spowijająca dom na kurzej stopce, brzmiała złowrogo.

– Pojechał jej szukać? – zagadnął Skowronek.

– Taka rozrywkowa babka chce zostać panią ogrodnikową? Gdzie urządzi przyjęcie? Na grządce?

– Brak tu wyraźnie ręki ogrodnika – Skowronek upierał się.

– Nie bądź dzieckiem. Trzeba znać kobiety. Są uczuciowe, ale nie głupie. Rozejrzę się.

Przeszedł chodnikiem z kocich łbów, opasującym dom malowniczą wstęgą. Otoczaki brukowały rynek jakiegoś miasteczka, jakąś drogę wysadzaną lipami, jakiś dziedziniec folwarku, plac przed mleczarnią, piekarnią, gieesem i co tam jeszcze, póki prowincja nie padła ofiarą modernizacji. Jakże dobrze pamięta tamte, cokolwiek krzywe, wyboiste obrazy, konne platformy, stukot podków... uniósł niedomknięte drzwi garażu. Rodzinny nissan, sportowe BMW i brudnoróżowy ford K. Z tyłu vana, w fotelikach dla pięciolatków i na podłodze, rozrzucone pluszowe zwierzęta, lalki, wiaderko, łopatki, wielka wywrotka, karabin. Odsunął boczne drzwi samochodu głównie po to, żeby poczuć zapach dzieci. Parokrotnie jechał z Alkiem i maluchami na krótkie wycieczki, brał dzieci na ręce, głaskał, podrzucał i wywijał koziołki, przytulał, całował w skronie, czoła, policzki, rozmawiał, przesiąkał dziecięcą wonią.

W samochodzie pachniało waniliowym mleczkiem do pielęgnacji plastiku. Czyścioch Alek. Porządnicki Alek. Oparta o kierownicę K, stała kolorowa płócienna torba z drewnianymi uchwytami. W środku znalazł rozpinany sweterek, majtki, kilka kosmetyków, kostium kąpielowy, ręcznik, bieżący numer „Glamour”. Na tylnej półce sportowego samochodu gazety i powieść pod tytułem Wieprzowina. Przeczytał, częściowo zakrytą jasną rękawiczką z irchy, notę wydawcy: „On – ofiara seksualnej agresji nauczyciela muzyki, a następnie kochanek lokajów i hrabiów, ona – gwałcona w szkole klasztornej przez zakonnice (…) Fryderyk i George urządzali w rezydencjach arystokracji wyuzdane orgie, na które porywali...” Książka była rozłożona, a grzbiet wzdłużnie złamany. Na okładce Fryderyk i George w ogrodzie, zwarci w miłosnym uścisku. W gorącym i dusznym pomieszczeniu zalatywało benzyną, wewnętrzne drzwi prowadzące do części mieszkalnej zamknięte. Wyszedł na zewnątrz, okrążył dom, żeby dostać się na drugą stronę. Na trawniku stała dwustulitrowa beczka z gwiazdą Texaco. Pomiędzy cegłami, stanowiącymi podpory prowizorycznego paleniska, widniała rękojeść ozdobnego pogrzebacza. Wodę w basenie pokrywała delikatna błona utworzona z białoszarego pyłu. Beczka zawierała ten sam białoszary, jeszcze ciepły, pył. Ujął pogrzebacz i poruszył nim w środku. Dotykał nicości. Czuł suchość w ustach, opadła go nagła bezradność. U jego stóp Czarodziejska Góra, w podniszczonych okładkach. Na stronie tytułowej Hans Castorp i pani Chauchat, w tle ośnieżone Davos. Przesunął Czarodziejską Górę końcem buta, odsłaniając Śmierć w Wenecji. Pod nią Idiota, głębiej Dramaty zebrane Dürenmatta, jeszcze głębiej Pani Bovary. Jakież urodzajne pokłady! Brał książki w dłonie w poczuciu osobistej straty. „Barbarzyństwo okazane książkom i myślom, całopalenie autorów – tych niezwykłych, mądrych mężczyzn, potworna zdrada. Alek, Alek – zawodził w duchu – coś ty zrobił? Kim się stałeś? Wstąpiłeś w szeregi młodych łajdaków. Dlaczego? Dobro już nic dla ciebie nie znaczy? Zamierzasz panować arogancją i okrucieństwem?” Wrócił pod frontowe drzwi, zastał Skowronka siedzącego z ponurą miną na stopniu.

– Co? Nic? – zapytał. Cofnął się, zadzierając głowę. – Alek! – wrzasnął. – Pokaż się, draniu! Miałeś odwagę palić książki, to miej odwagę pokazać swoją parszywą, fałszywą mordę!

– Co robił? – spytał Skowronek.

– Idź za dom.

Osłaniając oczy dłonią obserwował okna przykryte żaluzjami. Zdawało mu się, że kiedy wysiadał z limuzyny, w metalowej powiece na piętrze widniała szczelina, a teraz jej nie było. Ale może to tylko przywidzenie? Nie ufał swoim zmysłom, jak nie ufał swojemu umysłowi manipulowanemu przez iskrzące połączenia. Dom był obszerny, piętrowy, z mansardowym dachem. Ktoś, kto nasłuchiwałby z jego wnętrza zewnętrznych odgłosów, kto czekał na słowa oznaczające nieodwołalną katastrofę, kto obserwował prześladowców, znalazłby schronienie w jednym z dziesiątków pokoi zamykanych na elektroniczne zamki. Myślał o tym domu jak o kryjówce bez rozsądnej przyczyny, czuł coś niedobrego w powietrzu pachnącym mdłą słodyczą rozkładu. Myślał z oburzeniem o spalonych książkach. Ciągle miał w uszach słowa Alka pełne rezygnacji. Słyszał również coś, czego nie umiał nazwać, póki, oglądając usychający ogród, a teraz popiół, nie przypomniał sobie amfor w domu Chłoptasia; w nich także leżał nawarstwiony popiół. Poczuł nieprzyjemną drętwotę mięśni wokół ust uświadomiwszy sobie słyszalne tony pożegnania. Wrócił Skowronek z kilkoma książkami. Ułożył je na stopniu, powiedział:

– Poważnie mu odbiło.

– Jaką mamy aktualnie epokę?

– Epokę informacji i gumy.

– Co do gumy, to nie wiem, co masz na myśli.

– Prezerwatywy.

– W jakim sensie? Zresztą, nieważne. Mówię o epoce geologicznej.

– A! To nie wiem.

– Czwartorzęd. Górny kenozoik. Jesteś odkrywcą. Te nazwy nic ci nie mówią?

Pytany zmarszczył czoło, przygryzł wargi, spojrzał w niebo, podrapał się w czoło. Dla przyjemności Sobowskiego, żeby ten mógł wygłosić jakieś okrągłe zdanie. Zachowanie było kpiarskie i bez uprzedzeń.

– Zapomnieliśmy o wspólnocie dzielenia strachu i nadziei w kręgu plemiennego ogniska.

Skowronek rozejrzał się. Nic nie powiedział.

– Już nie jesteśmy dla niego grupą. Rozgrywa coś indywidualnie.

– Przeciwko nam?

– Nie wykluczam. On tam jest – Sobowski wskazał na okna – widzi nas i nie chce otworzyć. Jesteśmy jego kumplami. Boi się? Jak się boi, to dlaczego nie zwróci się o pomoc? Nie ufa nam? Dlaczego? Adolf! Palacz książek! – wrzasnął, bardzo zawiedziony.

W progu stanął goły do pasa, młody mężczyzna o nagiej czaszce, w workowatych spodniach rolkarza.

– O, nie! – rzekł Sobowski machinalnie. – Sen. – I natychmiast podniósł lament: – Na miłość boską, dlatego palisz książki?!

– Wiedziałem, że przyjedziesz.

W oczach producenta widniała cicha satysfakcja.

– Skąd mogłeś wiedziałeś?

– Musiałeś przyjechać.

– Musiałem? – podchwycił Sobowski niespokojnie. – Jak to „musiałem?”. O niczym nie wiem... O, Boże! – wybuchnął, zrozumiawszy raptem swoje fatalne położenie. – Ja naprawdę o niczym nie wiem! Odłączyłeś mnie od informacji? Samo tak wyszło? Gadaj! Chciałeś we mnie uderzyć? Ktoś cię podstawił? Dlaczego musiałem przyjechać? Wciągasz mnie w coś? – zajrzał w ciemne wnętrze za plecami Alka. – Ktoś tam jest? Ktoś się czai?

Alek przewrócił oczami: „Nie bądź naiwny, oczywiście, że musiałeś”. Zrobił przepraszającą minę i puścił oko.

– Powiedziałem, że musiałeś? Nie. Nie musiałeś. Chciałem, żebyś przyjechał.

Sobowski zapalił. Rzucił zapałkę pod bose stopy Alka.

– Prowadzisz ze mną grę?

– Grę?

Alek rozdziawił usta.

– Mówią, że wyjechałeś.

– Gdzie?

– Nie wiem. Tak mówią.

– Nie otwieram, bo nie chce mi się gadać po próżnicy.

– Ale mnie otworzyłeś.

– To co innego. Jesteś moim kumplem.

– Widziałeś tego gościa?

– Którego?

– Stał z nami na chodniku. Taki chujek.

– Aaaa! Ten. Nasz lokaj. Czy ktoś taki. Nie lubiłem go. Bardzo podejrzane indywiduum.

– Podobno zostawił u ciebie shakery. Może byś tak otworzył i wpuścił go?

– Po co?

– Pozwól mu zabrać, co jego.

– Jak chcesz, to je zabierz.

– Żebyś wiedział... Jezu, ale cuchniesz! Wykąp się.

Obrzmiała twarz, mokry nos, czerwone białka. Sobowskim wstrząsał widok degrengolady osobnika ukształtowanego przez podziw dla umysłu, przez skrupuły, przez niechęć do chamstwa, przejawiającą się w niecodziennej gotowości do edukowania prostaków. Wygolona głowa i te ohydne spodnie były znakami odwiecznej tłuszczy, skorej do palenia i mordowania, i on te znaki uczynił swoimi! Jechał z przekonaniem, że zastanie Alka w narkotykowym ciągu, co się zdarzało między produkcjami, w dniu premiery i kiedy Nina wyjeżdżała na wakacje, i z nich wracała. Mijało kilka niespokojnych dni umartwiania się, niejedzenia i niespania, tańczenia w stylu opętanego derwisza na progach znajomych domów, cytowania słów krytyka z Osiem i pół: „Nasza prawdziwa misja polega na tym, aby odrzucić tysiące poronionych utworów, które codziennie w plugawy sposób usiłują przyjść na świat. A pan chciał pozostawić za sobą cały film, tak jak kaleka pozostawia za sobą zdeformowane ślady swoich stóp”. Niezrozumiała, głupio wyglądająca krucjata intelektualisty. Jakież to niepraktyczne! Sobowski wybaczał. Opiekował się Alkiem. Jechał podać dłoń, jeśli trzeba, zawoził do Niebrzucha, jak zawsze kompetentnego i skutecznego. Wszystko w normie, w środowiskowym obyczaju, ale co znaczyły łysina i spodnie? Manifest nieufności, deklaracja odrzucenia, wypowiedzenie wojny. Komu? Społeczeństwu? Nie, wówczas nie siedziałby w domu, wówczas tłukłby szyby eleganckich sklepów. Alek mówił o pragnieniu publicznej wypowiedzi, o potrzebie radykalizmu. Wojował sam z sobą? W takim razie musi zginąć. Jest typem doskonałej ofiary, jak są typy doskonale zwycięskie. Sobowski wiedział, jak to się wszystko dalej potoczy; powierzył pieniądze i jakąś cząstkę swojego losu niewłaściwej osobie, ale co do której pragnął z całych sił, by wreszcie zaznała ukojenia. W tyle głowy umiejscowiła się zimna plamka wstydu.

– Powiedz, długo to trwa? Długo się tak męczysz? Mogę ci jakoś pomóc?

Z powodu zastanawiającego wyrazu przestrachu i niepewności Alek dostał przezwisko Cykor. Sobowski nigdy tak go nie nazywał uważając, iż strach nie zawsze jest świadectwem miałkości charakteru, bać się można z powodów przynoszących mężczyźnie zaszczyt. Ale dzisiaj miejsce zwykłej prośby, być może Alek prosił, żeby nie robić mu krzywdy, tak bardzo czuł się obcy, zajęła buta. Zaprosił gości do środka. Oni już tu byli i mógł sobie podarować niepotrzebny gest. Wszelkie gesty, już nawet nie w oczywisty sposób przyjazne, ale również ocierające się o dobrą wolę, zrozumienie, łaskę, okazały się zbędne na progu domu zapadającego się w duszną, słodko-zgniłą nicość ogrodu i w popiół.

– Dzieje się coś złego?

Pytany znów się uśmiechnął.

– Nie dzieje się nic złego – odpowiedział całym zdaniem.

– Coś ty z sobą zrobił? Oni ci na to pozwolili?

– Kto?

– Twoja rodzina. Żona, dzieci...

– Ich nie ma.

– Tak? A gdzie są?

– Wyjechali.

– Gdzie?

– Nie wiem.

– Jak możesz nie wiedzieć?

– Spałem. Obudziłem się i już nie było nikogo. Zostałem sam.

Roześmiał się, przycisnął palce do zarośniętych policzków. Drżał.

– Co w tym śmiesznego? Powiedz. Gdzie masz powody do śmiechu? Ja tak bardzo chcę się śmiać, a nie umiem. Byłem wesoły, przypominam sobie, i nagle... codziennie o tym myślę.

Producent pociągnął nosem, otarł wilgoć wierzchem dłoni.

– Dzieje się coś złego? – pytał Sobowski dalej łagodnym głosem.

– Nie dzieje się nic złego. Jest normalnie.

– Co zrobiłeś z włosami? Czemu chodzisz w tym... do kogo chcesz się upodobnić? Do morderców? Nie masz dla siebie szacunku? Gdzie się podziała twoja ogłada? Zdradziłeś siebie.

– Nie ma tematu – Alek rozdziawił się w uśmiechu z tych, co to: „I tu cię mam”.

Sobowski pomyślał, po jaką cholerę zadaje pytanie, na które każdy odpowie przecząco, a już zwłaszcza taki łach, jak młody Wierny tego słonecznego dnia. Z ust wyrwało mu się bezradne, alarmujące: „Mam dosyć”. Spojrzał na Skowronka: „Za jakie grzechy mam prostować jego życie?” Skowronek ważył łom w dłoni. Alek podciągnął spodnie na chudym brzuchu.

– To wyraz mojego sprzeciwu – rzekł. – Kontestuję rzeczywistość. Nie zgadzam się z...

– Dobra, dobra – przerwał Sobowski. – W tej chwili mam gdzieś, czy się zgadzasz, czy się nie zgadzasz. Wiesz, gdzie jest Ryszard?

– Wiem. W lesie.

Sobowski wsadził palec za przepocony kołnierzyk koszuli.

– Kręcimy film. Wiesz? Masz poważne opóźnienia w dostawie ciężkiego sprzętu i Zepko nie ma z czego strzelać, a Ryszard nie ma sprawnej przyczepy i wścieka się. Dzwoni do ciebie, a ty nie odbierasz, bo się chowasz, zgoliłeś łeb i zostałeś gównojebem.

Alek opuścił kornie głowę.

– O, właśnie! – Sobowskim szarpnęło. – To umiesz najlepiej! Grać ofiarę! Udawać, że nie jesteś niczemu winien. Świat nie pozwala ci doznawać prostego szczęścia. Kiedy pokazuję ci twoje błędy, ewidentne błędy, na których mógłbyś się uczyć, ty prosisz, żeby nie robić ci krzywdy. Masz specjalne prawa? Każdy ma się czuć twoim katem? Obnosisz się z cierniową koroną, a ja mam się godzić na rolę łotra? Mam wziąć wszystko na siebie? Otóż nie wezmę, Alek. Przysięgam.