niedziela, 24.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Edek opierał się w pozycji niedbałej o samochód, palił i kartkował japońską pornograficzną mangę dla homoseksualistów.
— Dokąd? — spytał.
— Donikąd, cholera.
— Jak pani każe.
— Tam, skąd przyjechaliśmy.
— Szef zostaje?
— Będzie ćwiczył. To wielki dzień dla nas wszystkich.
Edek zaśmiał się pod nosem. Mniej z powodu żartu, który usłyszał, bardziej dlatego, że chciał sprawić przyjemność nowej dziewczynie szefa. Otworzył przed nią drzwi samochodu, podał rękę. Potraktował jak damę.
— Coś w tym musi być — rzekł obserwując we wstecznym lusterku pasażerkę pogrążoną w zadumie.
Miała smutną twarz, nieruchome oczy wpatrzone w boczną szybę, trzymała dłoń na ramieniu, nad łokciem, jakby odczuwała chłód albo chciała sama siebie objąć i pocieszyć.
— Co takiego?
— Słyszałem od Bonifacego Kożucha, że sporo facetów o głośnych nazwiskach napisało miłosne wiersze, bo się zakochali w kobietach.
— To normalne.
— Nie jest ci dobrze na świecie, ptaszyno.
— Nie jest.
— Znowu mamy na karku tego gościa w czerwonym BMW.
— Naprawdę nie wiesz, kto to?
— Słowo daję, że nie.
— Sadziłam, że Aquarius go wynajął. To w jego stylu.
— Tak? A po co?
— Dla efektu.
— Wiedziałbym o tym — oznajmił Edek z przekonaniem.
— Albo i nie.
— No dobrze. Mógłbym się dowiedzieć.
— Przekonajmy się.
Limuzyna przyspieszyła, czerwony samochód również. Edek, nie bez satysfakcji, dał popis ostrej jazdy i lisiego sprytu, ponieważ, kiedy ścigający ich facet zbliżył się, brutalnie wcisnął pedał hamulca. Czerwony samochód zatrzymał się z piskiem dosłownie kilka centymetrów za niklowanym zderzakiem limuzyny. Edek błyskawicznie wyskoczył zza kierownicy i wprawnie wyłuskał z czerwonego samochodu wystraszonego Roberta Zdobniaka. Zrobił mu nieprzyjemnego syfona.
— Okej! — wrzasnął Zdobniak kaczym głosem. — Poddaję się!
Edek spojrzał na Małgosię. Ta skinęła głową.
— Pardon — Edek uchylił kaszkiet.
— Odwal się!
— Nie lubię, jak za mną jeżdżą, panie Zdobniak.
— Mogłem rozwalić samochód!
— Dlaczego nas śledziłeś? — zapytała Małgosia ostro.
— Sam nie wiem.
— Głupia odpowiedź.
— Nie przychodzi mi do głowy nic innego.
— Możesz jechać, Edek — Małgosia zwróciła się do kierowcy — wrócę z Robertem.
— Jak pani chce. No, no? A myśmy myśleli, że konkurencja chce wykraść nową kolekcję szefa.
— Gwarantuję, że nikt nie ukradnie nowej kolekcji twojego szefa — burknął Zdobniak wyraźnie uprzedzony.
— Nie?
— Możecie ją śmiało przekazać do Muzeum Idiotycznych Przedmiotów, Kretyńskich Pomysłów i Debilnych Wynalazków Popkultury.
— Śmieje się pan z kolekcji szefa?
— Chcesz się wdać się w ryzykowną dyskusję o kulturze?
— Wisi mi to — odparł Edek i odjechał.
Zdobniak zmarszczył czoło, tarł je palcami, kręcił głową, wydymał wargi.
— Dlaczego on to zrobił? — zastanowił się na głos. — Nigdy nie kiwnął palcem, żeby zdobyć kobietę. Jest na to zbyt próżny.
— Jest próżny — zgodziła się Małgosia.
— Skąd u niego tyle starań? Co on takiego w tobie widzi?
Małgosia nie uważała za konieczne informować Zdobniaka o tym, co Aquarius w niej widzi. Powiedziała tylko:
— Twoja uwaga jest obraźliwa.
— Przepraszam. Naturalnie, jest w tobie coś. Coś takiego… — zrobił gest ręką — trudno to wyrazić słowami… ale, do diabła, dlaczego temu parszywcowi chciało się to coś w tobie zobaczyć?
— Powiedział, że chce mnie ubóstwiać.
— Co to znaczy?
— Nie wiem, co Aquarius rozumie pod pojęciem ubóstwiania.
— Proponował ci jakieś świńskie zabawy?
— Ależ nie.
— Z niego jest perwersiak.
— Rozmawialiśmy.
— O czym?
— O niczym ważnym.
Zdobniak zrobił płaczliwą minę.
— Powiesz, o czym rozmawialiście?
— Daj spokój, Robert. Z Aquariusem można mówić tylko o bzdurach.
— Ja się poniżam — Zdobniak jęknął. — Nie wiem, co się ze mną dzieje.
— Za to ja wiem. Zakochałeś się.
— Ja?
— Ty.
— W kim?
— We mnie, oczywiście.
Długo kręcił głową nie mogąc się zdecydować.
— Chyba masz rację.
— Twój problem.
— Ty nie jesteś dziewicą.
— Słucham?
— Udajesz dziewictwo, ale już nie jesteś dziewicą. Nie jesteś pierwszą dziewicą w moim życiu i nie wolno mi się tak bardzo podniecać z tego powodu, że sobie wyobrażam, że jesteś dziewicą! Nie mogę cię widzieć inną, niż naprawdę jesteś! Nie jesteś dziewicą! Nie jesteś żadną cholerną dziewicą!
Walił pięścią w dach samochodu. Przechodnie oglądali się za nimi.
— Wynośmy się stąd — poradziła Małgosia.
Popchnęła Zdobniaka.
— Co mnie podkusiło, żeby spotkać się z wami w tej zasranej knajpie!
Wyskoczył samochodem na środek jezdni nie zważając na innych. Rozległy się klaksony i wrzaski, których Zdobniak nie słyszał. Krzyknął:
— Czniam Skoczka na całej linii!
— Nieładnie z twojej strony.
— Dlaczego się zgodziłem się? Dlaczego?
— Przeznaczenie.
— Nie wierzę w takie bzdety! Chciał się tobą pochwalić. Namotał to spotkanie. Ja nie chciałem. Po co miałbym się spotykać z tym głupkiem?
— To jest bez znaczenia. Miałeś spotkać właśnie mnie i zakochać się. Po latach beztroskiego życia miałeś zamienić się w monogamicznego playboya, co samo w sobie jest niedorzeczną sprzecznością. No i boli, co?
— Jakoś daję sobie radę. Nie będę skamlał.
— Sprawiedliwa i zasłużona kara. Będziesz cierpiał, jak wcześniej radowałeś się. A co do mojego dziewictwa…
— Tak?
Nadstawił uszu, oblizał spieczone wargi.
— … to istotnie, nie mam go od dawna i to nie Jaś mi je zabrał. Ktoś zupełnie inny.
— Kto?
— Odczuwasz potrzebę dowiadywania się o mnie wszystkiego?
Zdruzgotany kiwnął głową.
— Czujesz zazdrość, że to nie ty pozbawiłeś mnie cnoty? Nienawidzisz tego, komu pierwszemu pokazałam swoją… no wiesz?
— Zabiję skurwysyna — wysyczał przez zaciśnięte zęby.
— Nie musisz, on już nie żyje.
Czuł się jak ostatni śmieć, godny pogardy, to znów jak godna litości ofiara jakiejś szatańskiej intrygi. Zawiedziony, srodze zawiedziony na całym świecie. Zwabiony w pułapkę. Krzyczał w duchu: „Nie zasłużyłem na takie traktowanie! Nie wyzyskiwałem kobiet ani indywidualnie, ani zbiorowo, należąc do jakiejś szowinistycznej, męskiej organizacji, na przykład wędkarzy czy filatelistów! Niesprawiedliwe mnie osądzasz! Może mam to i owo na sumieniu, drobne grzeszki, niewarte, żeby ci zawracać gitarę, ale nigdy nie traktowałem ich gorzej, niż one mnie. Poza tym pragnę zauważyć, że stworzyłeś je również dla własnej przyjemności, żeby sobie popatrzeć. Nie mówię, że to zły pomysł, od patrzenia jeszcze nikomu nie ubyło na świętości, ale jak się raz powiedziało, że babki mają uprzyjemniać nam życie, to trzymajmy się tego! Nie proszę o nic więcej, jak tylko o konsekwencję i dotrzymywanie danego słowa. W końcu jesteśmy facetami, obowiązuje dżentelmeńska umowa. Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera! Kobieta nigdy nie była mi źródłem cierpienia i chcę, żeby tak pozostało! Chyba, że dążysz do ogólnoświatowej rewolucji! Daję słowo, że wtedy stanę na czele zgnojonych facetów i poprowadzę ich na barykady!”. Cierpiał potępieńczo widząc jej szerokie, lazurowe oczy pełne wesołości przemieszanej z rzewną melancholią, prosty nos, czerwone wargi, których wcale nie musiała malować, żeby wyglądały świeżo i słodko, przywodząc na myśli sierpniowe wiśnie rozpalone słońcem południa, mocny podbródek i lekko pucułowate policzki, które zachowały dziecięcy urok. Pojął naraz, że od pierwszej chwili w „Madrygale” zapragnął ją pożreć. Unicestwić. Zjeść, połknąć, udławić się nią. Pojął, że jest nie dość mężczyzną, by zapanować nad jej ciałem, że brakuje mu tego i owego, choć obdarzony przez naturę w nadmiarze, to jednak niedostatecznie, by posiąść tę jedyną, dumną, wyniosłą istotę. Poczuł, że brakuje mu instrumentów, dzięki którym mógłby zawładnąć Małgosią, jakby krótkimi ramionami usiłował objąć pień wielkiego drzewa. „Czego mi brak? — zastanawiał się. — Mam wszystko na swoim miejscu. Może chodzi o jakieś cechy charakteru? O sprawy duchowe? Lub psychikę? Jestem powierzchowny, przyznaję, nie interesuję się specjalnie sztuką, nie zastanawiam się, kim jestem, skąd przyszedłem i dokąd zmierzam, bo co mnie to w końcu obchodzi? ale nie jestem także stuknięty. Wokół roi się od psychopatów, a ja jestem zdrowiutki jak rydz”. Jeśli dotąd spędzał wiele godzin przed lustrem, pieszcząc zadowolonym wzrokiem swoje ciało utrzymane w znakomitej formie, przyrównując siebie do posągu dłuta wielkiego Fidiasza, to teraz oglądał się strwożony, szukając tego, czego nie miał, a czego brak tak dogłębnie i boleśnie odczuwał. „Przyjmę twoje wyroki z podniesionym czołem, choć ostrzegam, że nie dam się otumanić tej dziewczynie. Mimo, że jest tak piękna i doskonała, że można ją pokazywać facetom z kosmosu jako wzór ziemskiej kobiecości”.
Już z daleka Zdobniak wypatrzył posępnego, czarnego forda scorpio. Na tle wesołych, zielonych okiennic i tchnących niewinnością, żółtych drzwi wyglądał jak czająca się do skoku pantera. Ojciec Jasia sforsował furtkę i najpierw tłukł się do drzwi, szarpał klamkę, potem posiedział w fotelu pod parasolem przerzucając stronice wyświechtanej książki, którą znalazł w trawie, a teraz przechadzał się energicznie pod drzwiami domu podrzucając głowę i wydając wojownicze pomruki. Odczuwał pragnienie zemsty na całym świecie, na Zdobniaku oraz na Małgosi. Co do pierwszego, to rzecz polegała na tym, że „Polski Kogut” okazał się taką samą łajdacką korporacją jak „Polska Blacha”. Wczoraj, na zamknięciu giełdy notowania „Koguta” wynosiły dziewięć przecinek osiem, podczas gdy Walter przedwczoraj kupił akcje po dwanaście przecinek czterdzieści trzy. Zadzwonił do biura handlowego „Polskiego Koguta” i usłyszał, że mieli w jednym z kurników zarazę, ale sytuacja jest już opanowana. Walter nie należy do ludzi łatwowiernych, pojechał osobiście na fermę. Co prawda nie pokazano mu padliny, którą zabrała firma produkująca z kur żarcie dla kur, ale zobaczył czysty, śmierdzący lizolem kurnik. Nie będąc naiwniakiem zadzwonił do swojego maklera.
„Żadna zaraza — powiedział mu makler, zastrzegając, że w zasadzie nie powinien wiedzieć tego, co wie. — Nie padła im ani jedna sztuka”.
„Co pan wie, Puderbach?”.
„Domyślam się. Zawyżyli w prospekcie emisyjnym wielkość stada, a tym samym wartość spółki. A dziś rano puścili sto dwadzieścia tysięcy własnych akcji po kursie otwarcia siedem przecinek trzynaście. To początek końca, panie Skoczek”.
„Kto dał dyspozycję?”.
„Ich księgowy. Ale to za duża transakcja jak na jednego udziałowca, nawet zasiadającego w zarządzie”.
Walter kazał Puderbachowi sprzedać wszystkie akcje „Koguta”. Pozostała mu gigantyczna strata finansowa i irracjonalny żal do Małgosi, że, choć pochodziła ze wsi, nie znała się na sektorze spożywczym, w szczególności drobiarskim i nie ostrzegła Waltera przed złodziejami i oszustami z drobiarskiej korporacji. Jego wojownicza postawa brała się także z faktu, że do uczuć miłości i pogardy, jakie żywił przez całe życie wobec syna niedojdy dołączyło się emocjonujące, ożywcze jak powiew wiatru od morza uczucie tryumfu i wypełniającej się w tych dniach zemsty. Od jakiegoś czasu utrzymywał z synem łączność telefoniczną. W gabinecie utworzył sztab główny, z sobą w roli generała. Odbierał meldunki z okopów, wbijał w mapę kraju niebieskie chorągiewki oznaczające miejsca pobytu tej „zakłamanej dziwki”, która przy pomocy „cycków i zadka” zawiodła jego syna na manowce, czerwonym chorągiewkom natomiast odpowiadało położenie oddziału ekspedycyjnego dowodzonego przez porucznika Jana Skoczka. Zdobniak najpierw dostrzegł samochód Waltera, a za chwilę jego samego. Nie namyślając się, wcisnął głowę Małgosi pod deskę rozdzielczą, nacisnął na gaz i przemknął obok otwartej furtki, zanim Walter zdążył otworzyć usta.
— Co robisz?! — wrzasnęła oburzona.
— Stary rozszarpie cię na kawałki!
— Weź łapy, draniu!
Uwolnił Małgosię.
— Grozi ci wielkie niebezpieczeństwo!
— Mnie?
— On cię nienawidzi!
— Wracaj!
— Uratowałem ci życie!
— Nie masz nic do mojego życia! Natychmiast wracaj! Jedziemy do ciebie albo wysiadam!
— Sama tego chciałaś.
— Jeżeli ktoś tu będzie musiał się tłumaczyć, to na pewno nie ja.
Walter Skoczek czekał. Jakże on umiał czekać. Najpierw czekał, żeby jego żonę wzięli diabli, a kiedy doszedł do wniosku, że to nigdy nie nastąpi, bo Izabela sama jest diablicą i ma układy z całym piekłem, zabrał się do kształtowania charakteru dorosłego syna i właśnie teraz zbierał owoce pedagogicznego trudu. Obrzucił Zdobniaka podejrzliwym spojrzeniem. Natomiast na widok wysiadającej z samochodu Małgosi zaniemówił.
— Jaś… — wyciągnął palec w nieokreślonym kierunku, który w zamyśle miał jednak oznaczać las, w którym błądził jego syn. Na więcej nie starczyło Walterowi sił i pomysłowości.
— Co za spotkanie? — Zdobniak zaśmiał się lekko. — Małgosia właśnie przyjechała z Nowego Targu. A Jaś został w lesie. Przyjazd Małgosi całkiem mnie zaskoczył. Właśnie wracamy z dworca. Niech pan sobie wyobrazi, siedzę w fotelu, w domowych ciuchach, czytam książkę… o, akurat tę, na której pan stoi, a tu telefon. W pierwszej chwili nie chciałem odbierać, człowiek tyle się nagania, wie pan, czasem ma się ochotę odsunąć od świata, ostatnio jestem nieco zmęczony, jakby przepracowany, myślę sobie: „a dajcie wy mi święty spokój”, w końcu jestem na urlopie, prawda?, ale coś mi podpowiadało, że to może być Jasiek, bo od dawna nie telefonował, no więc podnoszę słuchawkę i mówię: „Co tam u ciebie, przyjacielu?”, a tu ona. Mówi: „Błagam! Przyjeżdżaj jak najszybciej! Nie mam pieniędzy na taksówkę” Nawet nie zdążyłem go zawiadomić, jest w lesie, wie pan, jak to jest w lesie — rozłożył ręce.
— No właśnie! Ja wiem, jak to jest w lesie! Pytanie, co on tam robi? — Walter poczerwieniał.
— Jaś w lesie szuka Małgosi — odparł Zdobniak umiejętnie panując nad sytuacją.
— Czy to pan namówił Jasia do szukania mnie, czy też robi to z własnej woli? — zapytała Małgosia. Ta kwestia bardzo ją interesowała.
— Ja — Walter wyprostował się z dumą.
Dziewczyna lekko pobladła.
— Jaś jest moim synem — kontynuował Walter — krew z krwi, kość z kości. Moja duma. Dzielny chłopak.
— A w szczególności to co pana do mnie sprowadza? — Zdobniak uśmiechał się nieustannie.
— Nie może się do ciebie dodzwonić. Chciał, żebym sprawdził, czy jesteś w domu. Jesteś i to jak jeszcze!
— Nie może? — Zdobniak zrobił zdziwioną minę. — To niemożliwe.
— To samo chciałem powiedzieć! — wykrzyknął Walter z naciskiem.
— Czyżby pan coś sugerował?
— Na przykład?
— Choćby nieszczerość moich intencji?
— Czułem, że coś tu nie gra — Walter uderzył się dłońmi po bokach. Zrobił kółko w miejscu. — Czułem, że coś tu nie gra — powtórzył z rozpaczą.
Powiódł wściekłym wzrokiem po niebie, jakby tam właśnie szukał odpowiedzi.
— Co takiego? — zapytał Zdobniak.
— Gdzie są jej bagaże? — Walter spojrzał groźnie na Małgosię.
— Ona nie ma bagaży, panie Skoczek. Wszystko zgubiła w lesie. Dlatego przyjechała. Biedactwo.
— A dlaczego nie zatrzymałeś się, kiedy mnie zobaczyłeś? Co?
— Coś sobie przypomniałem.
— Para oszustów! — Walter wzniósł ręce nad głowę. — Przyłapałem was w gniazdku, które sobie uwiliście na krzywdzie mojego syna!
— Daję słowo, panie Skoczek, że przed chwilą wróciliśmy z dworca.
Zdobniak zrobił zbolałą, niewinną minę. Bardzo dzielnie bronił Małgosi przed gniewem seniora, co było jej właściwie obojętne. Walter oklapł.
— Muszę zawiadomić Jasia, że ona tu jest — postanowił. — Przyniosłaś wstyd naszej rodzinie, ty ścierko. Mój syn dopadnie cię i przykładnie ukarze, choćby miał stracić na to całe życie, resztę swoich najpiękniejszych dni. Zabraniam ci się stąd gdziekolwiek ruszać, masz tu czekać na niego! Jakie to szczęście, że nie został mężem tej wywłoki — oznajmił Zdobniakowi wyciągając oskarżycielskie ramię w kierunku Małgosi. — Przyprawiłaby mu rogi z zakrystianem zanim świece w kościele wystygną.
Zmęczony wpatrywał się w twarz dziewczyny.
— Kto to jest Dziobas?! — wrzasnął nagle siniejąc. Zachwiał się.
— Pan ją źle ocenia, panie Skoczek. Czy ona nie jest podobna do anioła? Może to my wszyscy jesteśmy wobec niej niesprawiedliwi?
— Kto „my”?
— My. Mężczyźni.
— O czym ty mówisz, chłopcze? Jeśli ona jest aniołem, to na pewno grzesznym aniołem! Rodzą się takie, żeby wykańczać facetów. Taka jest ich rola i tylko na tym się znają! Dawno temu też uważałem, że Izabela jest aniołem! Zaślepienie, zwykłe zaślepienie. Nie poznaję cię. Ty się zmieniłeś, naplułeś na męską przyjaźń, czytasz jakieś bzdury dla dzieci… co się z tobą dzieje?!
Spojrzał z bezmierną pogardą na książkę w trawie, kopnął ją. Poleciała z furkotem kartek w krzew róży.
— Nie należysz już do klubu.
Zdobniak zawstydził się słysząc słowa prawdy, spuścił głowę. Małgosia ruszyła do domu. Była im najzupełniej nieprzydatna. Z okna swojego pokoju słyszała rozmowę obu mężczyzn; ich kanciaste, płaskie sylwetki chwiały się za kretonową zasłoną, do której przysunęła twarz płonącą upokorzeniem.
— Będziesz pudrował twarz jak ci faceci bez jajek? — ciągnął Walter piskliwym sopranem doskonale nadającym się do szydzenia — chodził do babskich kosmetyczek? piłował paznokcie? wyrywał włosy z nosa? Codziennie mył nogi i zmieniał skarpetki?
— Za przeproszeniem… mężczyzna powinien dbać o siebie.
— Facetowi do dbania wystarczy pędzel i maszynka do golenia. W salonach piękności znajdziesz tylko pytlujących pederastów i pod ich wpływem sam staniesz się pedziem.
— Prędzej zobaczy mnie pan na katafalku.
— No to kładź się. Ty już jesteś trupem. Jesteś duchem tego dawnego, dzielnego zucha, którego stawiałem Jasiowi za wzór. Wstyd mi, że się na tobie nie poznałem.
— Właśnie zamierzałem wybrać się na dziwki.
— Nie wierzę. Straciłeś klasę, chłopcze.
— Bzdury! Śmiesznie pan mówi!
— Być może mówię śmiesznie, za to ty będziesz płakał… co zrobisz z tą tam?
— Zostanie w domu. Nie będę woził drzewa do lasu.
— Nie trzymaj jej w domu, bo cię opęta jak Jasia.
Zdobniak zaśmiał się gorzko, z rezygnacją. Oto sposobna chwila, żeby, na przykład, zagłębić się w rozważania na temat związków człowieka z naturą: zew krwi, krew nie woda, ciągnie wilka do lasu, pies na kobiety. I tak dalej. I te cholerne hormony. Te gruczoły rozsiane po całym ciele, gdzie człowiek nie spojrzy, widzi jakiś fioletowy gruczoł rozpalony niczym patagoński wulkan.
— Żeby pan wiedział, panie Skoczek — rzekł — żeby pan wiedział, jakim cierpieniem…
— Ona jest drogą cizią! — ciągnął Walter wrzaskliwie. — Musiałem zapłacić facetom z „Weselnego Jadła” za całe żarcie, którego nikt nie tknął. Wyrzuciłem kupę forsy w błoto na te wszystkie wyszukane potrawy, które ona powymyślała! Jakby nie można było już jeść schabowych! Słyszałem, że w takich wypadkach należy się mały rabat, mówię temu grubemu, żeby zabrał jedzenie, a oddał trochę forsy, a ten pyta: „Niby dlaczego?” Gdybyśmy wrócili wcześniej z kościoła, to on mógłby wsadzić żarcie do lodówki i użyć go gdzie indziej, ale weselnicy się grzebali i żarcie nie ma już tej świeżości. Tym podobne trele morele! Kazałem mu się wynieść z mojego domu!
— Co za ludzie! — Zdobniak był oburzony. — Dawniej tak nie było, ludzie pomagali sobie! A dzisiaj każdy każdego sprzeda, jak ci bracia, co sprzedali małego Józefa zbójom na pustyni.
Skoczek ściszył głos:
— Posłuchaj no, chłopcze, wczoraj przyszedł rachunek z gabinetu doktora Dziobasa. Ginekologa. Wiesz, co to za jeden?
— Nie mam pojęcia.
Walter spoglądał podejrzliwie.
— Słowo daję. Pierwsze słyszę. Jakiś Dziobas?
— W każdym razie nie zapłaciłem mu. Ani mi się śni bulić jakiemuś konowałowi za reperację jej tyłka.
— Jasne — zgodził się Zdobniak ochoczo.
— A co do ciebie, to my się jeszcze policzymy.
— Nie ma sprawy — Zdobniak nadrabiał miną. — Ja mam czyste sumienie. Śpię spokojnie. Mogę spojrzeć panu prosto w oczy, z podniesionym czołem. Niech pan patrzy — spojrzał Walterowi w oczy.
Gapili się na siebie przez chwilę. W końcu Walter Skoczek odjechał, a Zdobniak pobiegł do domu. Drzwi od pokoju Małgosi zastał zamknięte. Zapukał.
— To ja — powiedział.
— Wiem, że to ty.
— Chcę ci powiedzieć coś ważnego. Otwórz.
— Że mnie kochasz czy to, że wybierasz się na dziwki?
— Dziwki? Jakie znowu dziwki? — napiął szczęki i zrobił głupią minę. Sklął się w duchu.
— Z Marsa. Zielone. Właśnie je wymyśliłam, żeby ci dokuczyć.
— To moje życie — obruszył się. — Robię, co mi się spodoba.
— Ależ ja ci nie zabraniam.
— Właśnie o tym chcę porozmawiać. Ale nie przez drzwi.
— Więc co takiego ważnego chcesz mi powiedzieć?
— Nie przez drzwi. Takie rozmowy przeprowadza się twarzą w twarz.
— Nie przeceniaj znaczenia rozmowy. Słowa mało dziś znaczą. Powiedz, co masz powiedzieć i daj mi spokój.
— Nie mam zamiaru we wszystkim ci ulegać.
— Nikt ci nie każe.
— Ze mną nie pójdzie ci tak łatwo jak ze Skoczkiem.
— Mówisz, jakbym miała wobec ciebie jakieś zamiary.
— Nie opętasz mnie. Jesteś sprytna. Ale jesteś sprytna. Jak żmija. Tak się wijesz i wyginasz. Nawet teraz słyszę, jak syczysz — przycisnął ucho do drzwi. — O! Słyszę, jak wijesz się na łóżku — przytknął oko do dziurki od klucza. Uderzył pięścią, wrzasnął: — Wykończyłaś Skoczka, a teraz ukąsiłaś Aquariusa! Nie ma co żałować, to głupek, pajac, nosi babskie majtki, ale ze mną ci się nie uda! Wracam do Afryki! Muszę uciekać, bo inaczej… inaczej…
Nie umiał nazwać tego, co się z nim działo. Coś niezwykłego. Opętanie? Tak, chyba opętanie. Był opętany. Walter Skoczek miał rację. Opętany. Opętany. Przeklęty i opętany. Zaczął łomotać pięściami w drzwi i krzyczeć: „Jestem opętany! Jestem opętany!”. Nagle zrobiło mu się ciemno przed oczami i gdzieś u góry, ale nie pod sufitem, tylko dużo wyżej, rozległ się dziwny szum, jakby nadleciały miliony małych ptaszków trzepoczących błękitnymi skrzydełkami. Włosy stanęły mu dęba z przerażenia, bo pomyślał, że umiera i że te ptaszki, to szatańskie zastępy. Szum nagle ustał, jak ucięty nożem. Przestał cokolwiek słyszeć. A potem zrobiło się jakoś tak nienaturalnie jasno i zadrżał, bo pomyślał, że właśnie umarł i aniołowie zabrali go do nieba. Cały świat zaskrzypiał i zakołysał się w posadach. Zdobniak poczuł się nagle archetypicznie, starożytnie, pierwotnie, przedpotopowo, archeologicznie i wykopaliskowo, jak bezimienny Izraelita, jeden z tysięcy zmordowanych wędrowców, którzy natknęli się pod górą Synaj na brodatego starca z kamiennymi tablicami, nakazującego powrót z drogi występku i rozwiązłości:
— Przestałeś być motylem, piękny Robercie. Motyle żyją krótko, dwa do trzech miesięcy. A może nawet i to nie. W końcu nie jestem entomologiem i nie muszę się znać. W każdym razie przez ten czas są kolorowe i energiczne, lecz z nadejściem chłodów tracą wigor i zainteresowanie kwiatami i wreszcie umierają. Opamiętaj się, póki nie jest za późno.
— Nigdy nie tracę wigoru.
— Tracisz.
— Nie. To nieprawda.
— Prawda.
— Chwilowa niedyspozycja na tle pokarmowym.
— I gadaj tu z takim. Cholerny frajer.
Ukazał mu się tenże czerstwy starzec z bardzo długą brodą. W pomarszczonej, spalonej słońcem twarzy lśniło dwoje głębokich, atramentowych oczu. Pod pachami trzymał dwa płaskie kamienie. Zdobniak zadrżał.
— Kim jesteś? — zapytał.
— Jak to, kim jestem?
— Jesteś… śmiercią?
— Nie znasz mnie?
— Nie znam.
— Nie jestem śmiercią. Rzekłbym, że wprost przeciwnie.
— Jesteś tańczącym derwiszem z Marakeszu?
— Kim?
— Leczyłem się u niego z niemocy seksualnej. Brak erekcji. Sam rozumiesz, to jest, sam pan rozumie… zwiędły liść, straszne kalectwo…
— Dobry Boże! Trzeba mieć do was, mężczyzn, świętą cierpliwość. Jestem Mojżeszem. Nigdy wcześniej mnie nie widziałeś?
— Kiedy miałem pana widzieć?
— Rzeczywiście. Pardon… ale musiałeś o mnie słyszeć.
— Owszem. To i owo. Niewiele.
— Wystawiasz sobie tym jak najgorsze świadectwo.
— A czy to moja wina? Jestem racjonalistą. I powiem panu, że nie wierzę ani w cuda, których pan dokonał, ani w tę rozmowę.
— Nie kłóć się ze mną, smarku! — Mojżesz tupnął nogą obutą w sandał. — Więcej szacunku dla tej siwej brody! — Potrząsnął płaskimi kamieniami: — Na dodatek to. Każda waży pięćdziesiąt kilo. Jakby nie można było tego napisać na papirusie.
— Sam widzisz. Człowiek jest istotą słabą, cierpiącą. Każdy z nas na swój sposób chce uciec od bólu. To ubranie nie jest uszyte na naszą ludzką miarę.
— Co za głupie porównanie. Nie zaszkodzi trochę samoograniczenia.
— W jaki sposób mam się ograniczać, skoro nieustannie atakuje mnie kobieca nagość? Wypięte pupy i cysie, brodawki sutek, rozwarte uda, aksamitna skórka, brzoskiwnki, czerwone wargi, różowe języczki, brzuszki, bioderka, pępuszki, stópki… a włosy! Te włosy! Jaka to udręka patrzeć i nie móc dotykać, pieścić, całować! Nie mam się gdzie schronić przed pożądaniem, ono mnie zżera! Kobiety zrzuciły ubrania i ukazały nagie ciała, a mężczyźni straszliwie cierpią, wyją do księżyca… gadanie o nierówności społecznej! O dominacji mężczyzn! Oświadczam, że żyjemy w najgorszych czasach! Faceci mrą jak muchy z pożądania kobiecych ciał! Wszechobecna nagość kobiet stanowi globalną pułapkę! Na dłuższą metę ludzkość tego nie wytrzyma!
— Wystarczy przed wstaniem z łóżka powiedzieć sobie: — „Tego dnia nie będę się onanizował”.
— Dzień bez marszczenia freda? A to dobre! Nie ma pan bladego pojęcia, w jakim świecie dzisiaj żyjemy! Straszliwa presja seksu! Seks miażdży, zgniata, prasuje, spłaszcza! W telewizji, w gazetach, w filmach, w książkach, na plakatach, słupach ogłoszeniowych, wszędzie seks! Gdzie się człowiek nie obróci, wszędzie takie śliczne buziaki, dupeńki, cycusie, że ręce same się rwą!
— Dobra! Już wspominałeś. Wbrew pozorom ograniczanie się jest bardzo proste, wystarczy przed wstaniem z łóżka powiedzieć sobie: „Tego dnia spełnię dobry uczynek”.
— Kompletny anachronizm! Jaki jest sens spełniać dobre uczynki, skoro nikt się na nich nie pozna?
— Pozna się.
— Niby kto?
— Ja. I ten, który kazał mi przyjść na tę górę i namawiać takich głupoli jak ty do poprawy.
— Co mi z tego przyjdzie?
— Zobaczysz. W godzinie śmierci. Uderz w stół, a odezwą się nożyce.
— Jestem młody i zdrowy. Nie zamierzam jeszcze umierać.
— Na każdego przyjdzie kolej.
— A poza tym, co to za jeden ten Dziobas? Co?
— Taki sam bezwartościowy, bezużyteczny, egoistyczny gnojek jak ty, Robercie Zdobniak. A teraz odchodzę. Albo skorzystasz z moich dobrych rad, albo nie. Co mi tam.
Starzec zniknął. Znikła jasność. Szum ustał. Zdobniak odzyskał zdolność normalnego widzenia i słyszenia. Znów był w swoim domu. Zlany potem, dziwnie skręcony, kołysał się na ugiętych nogach przed zamkniętymi drzwiami odgradzającymi go od kobiety, którą pokochał. Wybiegł z domu i wskoczył do samochodu. Zadzwonił do Zochy. Nie, dziś nie mógł być sam. Nie potrafił samotnie nieść brzemienia odpowiedzialności i nagłego, niespodziewanego, porażającego lęku przed śmiercią. Musiał przed kimś otworzyć serce. Ktoś musiał mu pomóc nieść krzyż miłości, ktoś musiał mu powiedzieć: „Mój drogi, przed tobą jeszcze wiele lat szczęśliwego seksu z kobietami i beztroskiej, indywidualnej masturbacji”.
c.d.n.