czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 13.


13.

Korzystała z nieobecności Zdobniaka, który przepadł nie wiadomo gdzie. Leżała otulona bąbelkami i czuła się oszukana. Oszukana przez wielu ludzi. Oszukana przez los. Po prostu oszukana. A najbardziej bolało ją to, że Jaś ruszył na poszukiwania nie dlatego, że chciał, tylko dlatego, że tak kazał mu jego ojciec. Wszystko by mu wybaczyła, nawet zdradę, tylko nie ten, tak boleśnie manifestujący się, brak miłości. W chwili, kiedy powzięła mocne postanowienie, że już nigdy nie da się oszukać, zadzwonił telefon. Domyślała się, kto może dzwonić i nie chciała odbierać. Z drugiej strony długie dzwonienie świadczyło o uporze i determinacji. Zastanawiała się, co powinna zrobić. Obiecała sobie, że policzy do tysiąca, a jeśli on nadal będzie dzwonił, to odbierze, ale nie będzie się wdawać w rozmowę. Po prostu podniesie słuchawkę.

— Parszywy kutasie! Fałszywy przyjacielu! Apokaliptyczna bestio! Cyniczny deprawatorze! Kanalio! Dlaczego nie odbierasz!? — w słuchawce zabrzmiał napastliwy i bolesny głos Jasia.

Małgosia milczała.

— Odezwij się, skurwielu!

— Zdobniaka nie ma w domu — odparła po chwili.

— A kto mówi?

— Kto mówi? — zastanowiła się. — Kto mówi? — powtórzyła. — Jak to: „Kto mówi?”.

— Co to za bełkot? Kim jesteś, do cholery?

— Kim ja jestem?

— Pogięło cię? Pytam, kto mówi?!

— Przecież to ja.

— Kto?

— Ja!

— Zocha?

— Zocha?

— O, Jezu! Poznaliśmy się w „Madrygale”. Jesteś dupą… przepraszam, dziewczyną Zdobnego. Coś zjarałaś, że nie trybisz?

— Nie używam narkotyków.

— Co? Poważnie? Co mnie to zresztą obchodzi! Pytam, czy jesteś Zocha?

— Tak, jestem Zocha.

— Nareszcie!Słuchaj no, Zocha…

— A ty byłeś z taką śliczną dziewczyną.

— To Małgosia.

— Zdobniaka nie ma w domu. A co słychać u Małgosi?

— Możesz mu przekazać wiadomość?

— Naturalnie. Słucham.

— Niech się ta świnia ze mną w końcu skontaktuje.

— A gdzie jesteś?

— W Zakopanem. W szpitalu.

— Czy coś się stało?

— Poturbował mnie niedźwiedź.

— Coś poważnego?

— A czy walka gołymi pięściami z niedźwiedziem może być niepoważna?

— Rozumiem.

— Nic nie rozumiesz. Przekaż mu tylko, żeby zadzwonił.

— A ten niedźwiedź?

— Co niedźwiedź?

— Jak wyglądał?

— Jak może wyglądać niedźwiedź? Jak gruby facet w futrze. Nazywają go Pepin. Zasrana, chodząca legenda parku. Nikt tu o niczym innym nie mówi, tylko o tym zawszonym, śmierdzącym truchle z żółtymi zębami… Czy ty jesteś naprawdę dziewczyną Zdobnego?

— W pewnym sensie. W takim sensie, w jakim on to rozumie.

— Jak? No dobrze. Powiedz mi, czy wyjeżdżał ostatnio gdzieś dalej?

— Gdzie dalej?

— Dalej. Daleko, na dobę lub dwie.

— Owszem. Wyjeżdżał parę razy.

— Gdzie?

— Nie pamiętam.

— Przypomnij sobie. To bardzo ważne.

— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Gdzieś daleko.

— Czy na przykład nie do Jastarni?

— Och! Tak! Właśnie do Jastarni. Każe mi za każdym razem wysprzątać mieszkanie. Pamiętam, że wcześniej był gdzieś na zachodzie.

— W Zielonej Górze?

— Jakoś tak. Wyjeżdża na dzień, dwa i wraca. Nie wiem, po co on tak często wyjeżdża. Przecież nie jest akwizytorem. Jest dyplomatą.

— Ale ja wiem!

— Wyjechał też gdzieś na południe.

— Gdzie?

— Do Dusznik czy Lądka…

— Łajdak! — wrzasnął Jaś. — Spotyka się z nią!

— Z kim?

— Nieważne. Przekaż mu, żeby zadzwonił. I nic nie mów o naszej rozmowie.

— W porządku. Nic nie powiem. Szczerze mówiąc mam dosyć sprzątania jego nory i podlewania kwiatków. Nie wiem, czy to ci się na coś przyda, ale on wraca taki zmordowany, jakby nie przespał ani jednej nocy.

— O Boże! — jęknął Jaś. — Nie zniosę tego dłużej! Czy widujesz u niego jakieś ślady?

— Jakie ślady?

— Różne. Na przykład ślady jakichś kobiet?

— On ma pełno takich śladów. Jest nimi pokryty od stóp do głowy.

— Czy to jest szminka albo puder? Może szczypanki?

— A co to takiego?

— Nie udawaj, że nie wiesz. To wy wymyślacie te szczypanki lub malinki. Wszystkie te głupie nazwy — Jaś maskował wstyd arogancją.

— Jakie „wy”?

— Dziewuchy z klasy. Wiadomo. Więc widzisz na nim ślady?

— Widzę. Ale jesteś niecierpliwy…

— Gdzie?

— Wszędzie.

— A najwięcej?

— No wiesz… — Małgosia udała zmieszanie.

— Tam?

— Gdzie tam?

— No, tam. W sekretnym miejscu. Czy jak wy to nazywacie.

— Nazywamy różnie.

— Na miłość boską! Chyba wiesz, o co mi chodzi?

— Ależ wiem. Dlaczego się wściekasz? W dziewięciu przypadkach na dziesięć jego penis wygląda jak raca po wybuchu.

— A w tym jednym przypadku?

— W tym jednym wygląda normalnie.

— Czy wiesz, o kogo chodzi w tym jednym przypadku? — spytał z nikłą nadzieją.

— Wiem. O Ritę Kluskę, jego znajomą. Taka wielka, ekstrawagancka dziewczyna z kompleksem spoconej zapaśniczki.

— Na pewno chodzi o nią? — spytał Jaś zawiedziony.

— Rita jest lesbijką.

— No tak. Wiem. Wredna suka.

Zapadła cisza. Słyszała świszczący oddech Jasia.

— Jesteś miłą dziewczyną, Zocha. Zauważyłem od razu, jakeśmy się poznali w „Madrygale”.

— Nawet się ze mną nie przywitałeś.

— To przez Zdobniaka. Ale od razu wpadłaś mi w oko.

— Dziękuję. Z ciebie też jest niczego chłopak. Może byśmy się spotkali?

— Tak? Chciałbym cię prosić o jeszcze jedno.

— Śmiało. Jestem otwarta. Lubię seks, a Zdobny już mi się znudził. Jest mało spontaniczny. Myślę sobie, że masz dużego, co? Kocham tęgie pały, jest co wziąć w usta. Tak ci obciągnę, że normalnie odlecisz.

— O, Jezu! Dziewczyno, ja nie mam na myśli seksu!

— Nie chcesz się ze mną kochać?

— Nie. Przepraszam, jeśli cię zawiodłem, jesteś bardzo atrakcyjna, ale… gdyby zjawiła się ta Małgosia, wiesz? daj mi znać, ale żeby Zdobniak nie wiedział, dobra?

— Fajnie.

— Powiem ci coś w sekrecie.

— Słucham.

— Zdobniak chyba mnie wykiwał. Razem z tą Małgosią. Oboje zabawiają się na boku, a ja gonię cienie. Zdobniak to zły człowiek, wcale nie jest moim kumplem. Myśli, że jestem naiwny. Przejrzałem go na wylot. Omotał Małgosię. Wykorzysta ją i wyrzuci jak zużyty, papierowy ręcznik. A ja bym ją szanował i nosił na rękach — rozpłakał się nagle.

Szlochał w telefon, Małgosi zrobiło sie gorąco.

— Parszywe, niesprawiedliwe życie! Facet, który nie potrafi uszanować kobiet ma je na pęczki, a taki facet jak ja nie ma nawet jednej! Stworzyłbym jej dom i warunki. Mielibyśmy dzieci. Ostatecznie moglibyśmy się wyprowadzić od moich rodziców, jeśli ich tak nie znosi. Zdecydowałem, że porozmawiam z nią po ceremonii, a ona uciekła.

— Z zakrystianem?

— Z kim? — Jaś wysmarkał się hałaśliwie.

— Podobno w takich wypadkach dziewczyny uciekają z zakrystianami.

— Nie. To bzdury. Zwiała ze Zdobniakiem.

— Aha.

— Tak. Zwiała z nim. Dlatego chcę z nim rozmawiać, ale ten sukinsyn nie odbiera.

— Wracasz do nas?

— Najwyższa pora. Jak tylko wypiszą mnie ze szpitala. Chcę ich przygwoździć. Wiesz, gdzie Zdobniak teraz jest?

— Pojechał na dziwki. Tak się wyraził.

— On się lubi szlajać. To jego hobby. Zbrukał Małgosię. Powalał ją swoim brudem. Wyssał z niej świeżość i czystość, jest potworem zasługującym na śmierć.

— Na śmierć? Daj spokój, Jasiek. Nie jest gorszy od innych.

— Tak. Zabiję go. Nie widzę żadnego pożytku z egzystencji takich intrygantów i dziwkarzy. Sama powiedz?

— W pewnym sensie masz rację.

— Świat nie ma żadnego pożytku z istnienia takich facetów.

— Hm…

— Dużo ostatnio myślałem.

— Tak?

— Zbyt wielu ludzi żyje bezmyślnie, bez celu. Niczym się nie przejmują i żyją sobie w najlepsze śmiejąc się z tych, którzy się zamartwiają przyszłością świata.

Małgosia miała dosyć Jasia mordercy i filozofa, więc przerwała połączenie. Jaś usłyszał ciche buczenie. Odjechał spod szpitalnego automatu telefonicznego na wózku, z wyprostowaną, zabandażowaną nogą, pracowicie kręcąc kółka ramionami, wystrychnięty na dudka, pogryziony przez niedźwiedzia, opuszczony przez kochankę. Karykatura mężczyzny. Małgosia nie chciała się przyznać przed sobą, jak wielki zawód sprawił jej Jaś nadal wierzący, że zdradza go ze Zdobniakiem. Ukochany Jaś. Właściwie to nawet nie wie, czy ukochany. Może, na samym początku, ale niedojrzałe uczucie rozeszło się po kościach. Jaś ją uwiódł, oczarował słowami o cierpieniu i szlachetności, zwiódł długim okresem seksualnej wstrzemięźliwości, kiedy nawet Małgosi trudno było to znieść. Przecież nie jest świętą, w jej żyłach płynie gorąca krew, natura obdarzyła ja wyjątkowa czułą clitoris, przed poznaniem Jasia masturbowała się śniąc o solidnym, odpowiedzialnym mężczyźnie. Jaś od razu wydał się jej solidny, sam się zresztą kreował na opokę przemysłu ubezpieczeniowego. Małgosia uwierzyła jego opowieściom o szczęściu we dwoje, ta dziewczyna z zapadłej dziury naznaczona piętnem tragedii, które Jaś uznał za bardziej wartościowe niż drogocenne klejnoty. Uwierzyła w to, w co chciała uwierzyć, nie inaczej. W gruncie rzeczy sama jest sobie winna. Oczywiście nie powie mu tego, nie przyzna się, że ten pół-mężczyzna, pół-dziecko oszukał naiwną istotę o marzycielskich skłonnościach, bo wyszłaby na idiotkę.

 

Zdobniak wrócił nazajutrz po swoim mistycznym widzeniu. W poszarpanym ubraniu, zawiany, ale tryumfujący. Rzucił na wodne łóżko pusty karton po kondomach „Zeitgeist” z miną, jaką miał Cezar powracający spod Farsalos. Bezmiar pychy rozlewał się sięgając piętra i zamkniętego na klucz pokoiku, w którym spała Małgosia. Przenosił dziewczynę na chmurze pachnącej alkoholem i marihuaną, a także damskimi perfumami, na antyczne pobojowisko zaścielone trupami wojsk Pompejusza. W ubraniu, śmiertelnie zmęczony, z obolałą szczęką położył się i natychmiast zasnął kołysany zapachem krwi, ludzkich wnętrzności, płonącej oliwy i końskiego potu, szczękiem mieczy i wojskowymi komendami wydawanymi przez centurionów niechlujną polszczyzną telewizyjnych komentatorów sportowych, pełną dziwnych odzywek, które brzmiały jak szyfr. Cezar Robertus rzucił gwardię przyboczną w celu zajęcia obozowego burdelu tej świni Pompejusza. Pompejusz przypominał Aquariusa, miał ciało jak odwłok tłustego robaka i małą główkę stylisty. Ozdobą burdelu była dziewica Małgosia, cała w brzoskwiniowym blasku omdlewającej nagości i kwiatkach wplecionych w warkocze i na niej Cezarowi Robertusowi najbardziej zależało, tymczasem tłusty Pompejusz Aquarius unosił ją na swoim białym koniu ku nabrzeżu w Jastarnii, gdzie cumował pełnomorski jacht pod białymi żaglami. Cały ze złota.

— Aaa! — Zdobniak obudził się z proroczego snu zlany potem.

Długo rozpoznawał znajome kąty. Na oślep wymacał guzik barku. Mrużąc oczy wypił butelkę szwepsa i na powrót zwalił się w pościel.

— Jestem wykończony — stwierdził płaczliwie nasłuchając kołatania serca. — Dawniej miałem lepszą kondycję. Okropnie się nabiegałem. Urobiłem się po łokcie.

Nagle zachciało mu się płakać. Całkiem się rozkleił. Zasnął z oczami pełnymi łez. Spał, kiedy Małgosia wstała. Spał, kiedy przed jego dom zajechała limuzyna Aquariusa i zabrała Małgosię.

W samochodzie była Rita, w obszernym, białym garniturze, dla którego limuzyna stylisty wydawała się być za mała. Gładko zaczesane włosy spięła w gruby węzeł i wysmarowała żelem. Wyglądała poważnie i władczo, a przy tym, co dziwne, czarująco. Otaczała ją aura perwersji produkowanej przez mieszaninę zapachu męskich perfum i cygara, widoku pomadki do ust w kolorze starej krwi oraz rozporka u spodni. Edek nosił jak zwykle bryczesy, seledynowy podkoszulek na ramiączkach z napisem „Aquarius System” i kaszkiet ze skórki jagnięcia, ozdobiony złotym łańcuszkiem.

— Aquarius pozna cię z dziewczętami — zakomunikowała Rita. — Będziesz królową jego najnowszej kolekcji. Musimy cię zmierzyć, zważyć, dobrać kosmetyki, uczesać i tak dalej. Lulu — dodała z naciskiem.

— Lulu?

— To twoje nowe imię. Przecież nie możesz się nazywać Małgosia Jakaś Tam. Lulu jest nawiązaniem do tradycji femme fatale. Aquarius uważa, że jesteś dobrym materiałem na współczesną kobietę fatalną. Przywodzisz mężczyzn do rozpaczy swoją niewinnością a rebours. Jesteś końcem tajemniczej drogi pośród falujących traw, po której mężczyzna w somnambulicznym marszu kroczy ku nieuchronnemu i nieodwołalnemu zatraceniu się w pra-vaginie.

— To są twoje słowa?

— Oszalałaś? Aquariusa.

Edek cmoknął cicho nie mogąc się nadziwić. Rita posępnym wzrokiem wpatrywała się w twarz dziewczyny.

— W każdym razie potrafisz wystawić faceta do wiatru — stwierdziła.

A Małgosia myślała, że dziś byłaby żoną Jasia, nie miałaby pojęcia o istnieniu Aquariusa i Rity, Roberta Zdobniaka znałaby z widzenia, leczyłaby się hormonami u doktora Dziobasa i spokojnie czekała na powrót męża z pracy, plotkując z Izabelą Skoczek w ich wspólnej kuchni. Wydarzenia tak właśnie by się potoczyły, gdyby Jaś miał innego przyjaciela. A może innych rodziców? Mniej despotycznych? A co by było, gdyby rodzice Jasia zginęli? Jaś byłby sierotą jak Małgosia. Sierocie z sierotą łatwiej się dogadać.

— Co mężczyźni we mnie takiego widzą? — zastanowiła się na głos.

Edek nadstawił ucha.

— Może masz coś, co tylko oni potrafią dostrzec — zauważyła Rita. — Jak ty na to patrzysz, Edek?

— Nie jest ze mnie specjalny bystrzak, jeśli o to chodzi — kierowca podrapał się w ciemię — nie znam się na babkach.

— Mam coś, czego oni nie potrafią dowieść. Przecież wiemy, że w sprawach męsko-damskich mężczyźni konsultują się ze swoją moszną, to ich ciało doradcze — kontynuowała Małgosia zagadkowo. — Wiedzą, że jestem osobą, która powinna to coś mieć. Nazwijmy to uległością czy też zależnością. Zwłaszcza w mojej niewesołej sytuacji. Ale ja się nie poddaję. Nie płaczę. Być może jestem dla nich jedną z tych niesprawdzonych teorii o krawędzi Wszechświata?

— O la, la! — Edek z podziwu pokręcił głową. — Nic a nic nie kapuję.

Rita, założywszy nogę na nogę, w milczeniu paliła cygaro i gapiła się na Małgosię mówiącą w zamyśleniu:

— To ich tak denerwuje. Jak istnienie teorii Einsteina. Jej słuszności nie da się praktycznie udowodnić, więc wszyscy robią mądre miny i usiłują ją dopasować do czegoś, co już znają. Dopasowują mnie do kobiet, z którymi mają do czynienia i kompletnie nic im nie wychodzi. Nie umieją znaleźć rozwiązania. Cała ich praktyka życiowa wali się w gruzy.

— Przepraszam, a co to jest to coś, o czym mówisz? — wtrąciła Rita.

­— Bezradność, strach i nadzieja. Cały kosmos przenika mój niesłyszalny krzyk wzywający pomocy.

W samochodzie było cicho jak makiem zasiał. Edek spocił się z wysiłku umysłowego; ten orzech okazał się za twardy na jego zęby.

— Jeszcze nie wiozłem takiej osoby jak pani — rzekł z uznaniem. — Zawsze mam ochotę powiedzieć szefowi, żeby staranniej dobierał sobie towarzystwo na przejażdżki, ale tym razem będę milczał. Nie umiem ładnie mówić, ale jedno wiem na pewno: byłaby pani ozdobą paryskiej kolekcji. Wiem coś o tym. Nie to, co te… wystarczy, żeby otworzyły wysmarowane japy, a od razu widać, że pindy za dziesiątkę, dobre do macanek w samochodzie, a w samochodzie wiadomo, im która ma głębsze gardło, tym wyżej stoi.

— Dziękuję panu.

— Wiem, co mówię. Pani jest jak Królowa Śniegu.

— Dlaczego akurat ona?

— Nie wiem. Podoba mi się ta bajka. Królowa Śniegu była mądra i piękna. Pani też jest mądra i piękna. Pierwszorzędny towar z pani, bez obrazy.

— Nie obrażam się, panie…

— Jestem skromny chłop. Może mi pani mówić po imieniu. Jak wszyscy. Ja słyszałem coś niecoś o tej teorii.

— Einsteina? A co?

— Ano, podobno nikt jej nie kapuje. Taka to teoria. A tu słyszę, że pani o niej mówi. Nigdy bym się nie spodziewał, że w tym samochodzie usłyszę coś na ten temat.

— Słyszysz inne rzeczy?

— Cie! — Edek zachichotał, przez chwilę trząsł się za kierownicą w napadzie wesołości. — Na pewno nie są to rozmowy o teorii tego faceta. Raczej o czymś innym, bardziej praktycznym.

— O czym?

— Żeby im załatwił rolę w filmie. Najczęściej.

— O czym jeszcze?

— Nie mogę powiedzieć.

Edek zmarkotniał.

— Obowiązuje tajemnica spowiedzi. Poza tym szef spuszcza szybę i zasłania firanką, a ja nie jestem znowu taki, żebym wsadzał nos w nie swoje sprawy.

c.d.n.