sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Małgosia pojechała do rodziców Jasia, aby porozmawiać o sposobach wydostania byłego narzeczonego z więzienia. Organizm Waltera Skoczka był mniej odporny na wstrząsy psychiczne, alkohol i narkotyki niż organizm Roberta Zdobniaka, przywykły znosić najcięższe próby i dlatego ojciec Jasia cierpiał na zapalenie otrzewnej i katar kiszek. Tak. Walter dorobił się poważnej choroby. Wlał w siebie za dużo alkoholu i destylatu z grzybów. Na dodatek zajarał trawę. Doktor Dziobas również chorował. Nad ranem ustąpiła sztywność i można go było wyciągnąć spod komody za pomocą łomu, złożyć wpół i zadzwonić po taksówkę. Ale doktor miał pierwszorzędną kokainę, marihuanę, heroinę, amfetaminę, lsd, crack, ekstazę i co tylko może mieć nowoczesny mężczyzna o ambicjach bycia światowcem i bardzo prędko, właściwie jeszcze pod komodą, zaczęło mu się wydawać, że jest eteryczną i ezoteryczną plazmą i jako taka nie odczuwa dolegliwości przepicia i przedawkowania. Jako plazma miał możliwość odwiedzenia najtajniejszych zakamarków Jaźni, Bytu i Niebytu i dokonał tego! A Walter, były księgowy, nie miał nic, czym mógłby się pocieszyć, kiedy zwinięty na łóżku przewracał się z boku na bok walcząc z wzdęciem przepony, nudnościami i rozżarzonym kamieniem w żołądku. A jeszcze wcześniej musiał się sztucznie wyrzygać, a potem połknąć ohydną rurę z żarówką. Ilekroć Izabela przychodziła do jego gabinetu z łyżką lekarstwa ciosała mu kołki na głowie: „Zachciało ci się wolności, no i zaznałeś tego szczęścia. Kto by cię doglądał w tym stanie, gdybym odeszła? Hm?”. Przyjęła Małgosię z otwartymi ramionami. Była wystrojona, w obfite pukle czarnych włosów wpięła sztuczną czerwoną różę.
— Już dobrze, kochanie. Wiem wszystko. Dzwonił jakiś okropny typ. Wygadywał straszne rzeczy, że jest olbrzymem i wdepcze karła w ziemię. Czy coś takiego.
— To mitoman. Nazywa się Aquarius.
— Co ty powiesz? Podobno Jaś jest w więzieniu?
— Tak. Prosiłam Aquariusa, żeby wycofał oskarżenie, ale nie zgodził się.
— Łobuz. Czy Jasiowi grozi coś poważnego?
— Nie wiem. Walter jest u siebie?
— Chory i obrażony na cały świat. Znowu stracił na giełdzie, tym razem na jakichś „Polskich Rurach Gazowych”, które okazały się krzywe i za małe albo za duże, sama nie wiem, nie pasują do siebie, czy jakoś tak, w każdym razie powiedział, że ma dosyć kłamstwa i zostanie anarchistą.
— Można z nim porozmawiać?
— Będzie przykry — ostrzegła Izabela.
Małgosia, z duszą na ramieniu, zapukała i weszła. Ojciec Jasia siorbał zioła opryskując sobie brodę. Podłoga pokoju zasłana była strzępkami paru roczników „Poradnika Giełdziarza”, które Walter w mistycznym odruchu rozrzucił na cztery strony świata, by, gnane wiatrem, nie zaznały nigdy, jak prochy spalonej czarownicy, spokoju. Ujrzawszy Małgosię znieruchomiał. Odstawił zioła, żeby móc wymachiwać rękami.
— Przyszłam, żeby pana przeprosić, panie Skoczek. Przepraszam — powiedziała Małgosia potulnie. — Poza tym nie byłam z Jasiem w ciąży, więc nie musiałam się poddać zabiegowi. Jestem bezpłodna i leczę się u doktora Dziobasa właśnie po to, żeby mieć dzieci. Chcę mieć dzieci. Pragnę tego z całego serca.
— Dlaczego przychodzisz z tym do mnie? Wy wszystkie jesteście bezpłodne. Załatwiacie to u takich lewych doktorków. Dziobas to lepszy numer, oho! Z drugiej strony to nie jego wina, że takie jesteście.
— Jadę po Jasia. Wyciągnę go z więzienia.
— Cholerna zasługa. Czego się po tym spodziewasz? Medalu?
Do gabinetu weszła energicznie Izabela. Uniosła karzącą rękę brzęcząc srebrnymi bransoletami.
— Zamknij się, Walter. Nie widzisz, że dziewczyna chce wrócić do Jasia?
— Podsłuchiwałaś, kapusiu?
— Nie muszę podsłuchiwać, żeby wiedzieć, co powiesz, stary zrzędo.
— Nie wyrażaj się przy obcych, kobieto!
— Małgosia nie jest obca. To żona Jasia.
— Zwariowałaś? On ją wyrzuci za drzwi! Jaś jest twardym facetem. To prawie kryminalista. Siedzi w pudle. Każdy facet powinien posiedzieć w pudle, to dobrze robi na charakter… — Walter przerwał, przycisnął pięść do brzucha walcząc z paroksyzmem bólu. Otworzył usta i przez chwilę ział nimi szybko i płytko, jak zgoniony pies. — Z drugiej strony małżeństwo też jest pudłem — rzucił żonie w twarz.
— We współczesnym świecie to kobieta decyduje o tym, czyją ma być żoną! Małgosia zdecydowała, że będzie żoną Jasia!
— To jego już nikt nie zamierza spytać o zdanie? Co? Faceta już się nie pyta? To jest ten wasz współczesny świat? W jakich my czasach żyjemy? Co to za cyrk?
— Jestem pewna, że nie odtrąci Małgosi.
— Po tym, co mu zrobiła?
— Małgosia jest uczciwą dziewczyną. Zrobiłabym to samo, gdybyś noc przed ślubem spędził z dziwkami. Małgosia ma charakter. Brakowało go tylko Jasiowi, żeby oboje byli ze sobą szczęśliwi.
— A czyja to zasługa, co?! Wynoście się do diabła! Urządzajcie babskie wiece w kuchni!
Izabela i Małgosia wyszły zostawiając Waltera pogrążonego w cierpieniu.
— Czy jesteś gotowa również na to? — Izabela kiwnęła głową. — Niemal każdy mężczyzna staje się kimś takim, niemal każde małżeństwo zamienia się w piekło.
— Nie moje — Małgosia uśmiechnęła się słabo.
— Ja też tak mówiłam. Życie ma swoje prawa, kochanie. Wszyscy jesteśmy wobec nich bezradni. Żebyś widziała Waltera na początku. Był szarmancki, wielkoduszny, wprost uroczy. Używał perfum, wzbogacał swoje słownictwo interesującą i trudną lekturą. Czytał „Ulissesa”. Wyobrażasz sobie? Oczywiście nic z niego nie zrozumiał, ale liczy się zapał. Delikatny, czuły. Nadskakiwał mi na każdym kroku. Mnie samej najtrudniej w to uwierzyć. Dzisiaj jest kimś innym.
— Jaś nie będzie taki.
— Chciałabym ci powiedzieć, że to, jaki będzie Jaś zależy od ciebie, ale tak nie jest. Będzie ci jadł z ręki przez pierwsze kilka lat, opowiadał o miłości, starał się i tak dalej. Najpierw będziesz żoną szczęśliwą, potem zawiedzioną, na koniec głęboko rozczarowaną. Rozczaruje cię twój skapcaniały mąż i twoje egoistyczne dzieci, zaczniesz wracać wspomnieniami do czasów, kiedy byłaś młoda i do dnia, w którym wybrałaś nie tego mężczyznę. O Boże, jak to inaczej wygląda na początku i na końcu — w oczach Izabeli zalśniły łzy, ujęła Małgosię za ramię. — Chodź, napijemy się czegoś mocniejszego. Opowiem ci historię mojego życia. I życia Waltera.
W swoim gabinecie Walter Skoczek przeklinał, na czym świat stoi, a w pokoju obok Izabela i Małgosia piły koktajl kapitański, ten sam, za którym tak fałszywie przepadał Walter przed trzydziestu laty. Wprost uwielbiał kuchnię Izabeli, jej przesolone kotlety, niedogotowane kartofle, jej bezsmakową zupę ogórkową albo mdłe wypieki. Izabela była mistrzynią w wypiekaniu ciast z pszennych otrąb. Walter po prostu zażerał się nimi, nawet zanosił kolegom z pracy twarde brykiety, których nie potrafił już zjeść. Koledzy w dziale używali dziurkaczy, żeby rozkruszyć ciasto. Tak było przed trzydziestu laty. A nie dalej jak wczoraj wyrzucił obiad do klozetu, mówiąc, że nie będzie tego jadł. Nie jest gównojadem! Tak się wyraził. Demonstracja przyniosła mu sporo satysfakcji. Postanowił rozpocząć głodówkę; nie będzie przyjmował nic poza kleikiem z siemienia lnianego i ziołami. Niech się Izabela wypcha z tą swoją opieką. Nie pozwoli, żeby zapanowała nad nim i uczyniła z ich związku więzienie, w którym Walter odsiaduje dożywocie. Jak się tylko trochę podleczy, spakuje walizki i ruszy w świat. Poszuka Jasia, wynajmie jakieś mieszkanko i będzie czekał, aż chłopak wyjdzie z pierdla. Obaj zaczną nowe życie. Po prostu uciekną nie pozostawiając śladów, znikną, wyparują, napadną na jakiś cholerny bank, poddadzą się operacji plastycznej i zwieją z grubszą forsą do Zdobniaka, do Afryki. Tam będą hulać od rana do nocy, pić, palić, narkotyzować się, polować na lwy, dymać na całego, jak prawdziwi, wolni i twardzi mężczyźni. Jak miłośnicy przygody. Bo nic lepszego nie można w tym zasranym życiu zrobić, jak tylko użyć, ile wlezie, póki starcza zdrowia i pieniędzy. Zapiszą się do Kościoła Dymających Schizmatyków i całemu światu pokażą opalone tyłki.
— To mój program! Program Waltera Skoczka! — wykrzyknął.
Izabela uśmiechnęła się do Małgosi przepraszająco.
— Zamyka się w schowku na odkurzacz. Nawet zmienił zamek. Pewnie kopie podziemny tunel.
— Chce uciec?
— Ma na to ochotę.
— Mężczyzna, który niczego w życiu nie dokonał, nie może być dumny! A mężczyzna bez dumy jest zerem! Równie dobrze może odwiesić jaja na kołek! — krzyczał Walter za ścianą.
— Mam to na co dzień, od kiedy uciekłaś.
— Przepraszam, Izabelo.
— Nie ma o czym mówić, kochanie. Jesteś bez winy.
— Pozwolisz mu odejść?
— A czy mogę mu zabronić? Ucieknie, dokąd go oczy poniosą. Trafi do jakiejś spelunki. Albo do tego znajomego ginekologa. Dziobas został jego przyjacielem. Wyobrażasz sobie? Walterowi sprawia przyjemność oczernianie kobiet. Obawiam się, że został mizogynistą. O ile nie był nim od zawsze. Zresztą pod wpływem Zdobniaka. Ten Dziobas nie lepszy. Dobrali się. Ich nienawiść bierze się z lęku. Wierz mi, Małgosiu, oni się po prostu nas boją. Obawiam się, że Jaś jest taki sam, ale może uda ci się go odmienić, może jest jeszcze czas.
— Nie chce mi się wierzyć.
— A jednak. Boją się, więc traktują nas tak podle. Im są potrzebne ciągłe zwycięstwa nad nami. Pogarda, lekceważenie czy seksualna dominacja to są ich małe wygrane.
— Zostałaś feministką?
— Zawsze nią byłam.
Małgosia z powątpiewaniem przyglądała się wielkiemu kokowi na czubku głowy Izabeli.
— Idziesz na ustępstwa.
— Wczoraj znalazłam pod jego poduszką pismo — szepnęła. — Nazywa się „Nowy Patriarcha”. Dostał je od ginekologa, z dedykacją: „Walterowi od kochającego Bogumiła”.
— Pismo dla pederastów? — zdumiała się Małgosia.
— Dla nich wszystkich. Coś w rodzaju: „czytelnicy piszą, redakcja odpowiada”. Faceci żalą się, że mają różne problemy. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak idiotyczne mogą być ich problemy, wiesz, że mają za krótkiego, albo, że im nie staje, rozumiesz, typowe zagadnienia… był tam artykuł napisany przez Dziobasa. Radził w nim, cytuję: „Zmienić grzędę na drabinie w socjologicznym kurniku i za wszelką cenę ze zmokłej, społecznej kury stać się na nowo ego-kogutem i odzyskać utracone pozycje”.
— Co za żargon! Nie przypuszczałam, że Dziobas…
— Wyobrażasz sobie? Całe pismo w tym tonie. Dziobas jest duchowym przywódcą sekty mizogynistów.
— Do licha!
— Walter całkowicie zerwał z giełdą. Przeżywa trudny okres… posłuchaj, moja droga — Izabela uniosła wyskubane brwi. — Walter zamierza się odrodzić moralnie i społecznie według wskazówek podanych w tym piśmidle.
W jej mocno podmalowanych oczach tliła się niepewność, bezradność i lęk.
— Te wskazówki mówią, że mężczyzna, bez względu na wiek, musi mieć kilka równoległych partnerek seksualnych, żeby nie dać się zdominować żonie, matce lub teściowej. Poza tym mężczyzna jest z natury odkrywcą i podróżnikiem, więc nie powinien przywiązywać się do jednego miejsca. Przeciwnie, musi dużo jeździć, jak marynarz lub przedstawiciel handlowy. Mężczyzna nie może dawać kobiecie prezentów, bo będzie to poczytane za wiernopoddańczy gest eunucha, nie wolno mu wkradać się w łaski kobiety. Odwrotnie, mężczyzna musi na każdym kroku wypominać kobiecie upływ lat i wszystkie jej słabości, każdy siwy włos i każdą zmarszczkę. Dobry Boże! — Izabela przytknęła dłonie do policzków — jak można być tak okrutnym i wypominać kobiecie jej zmarszczki?
— A ten kok?
— Wystroiłam się. Dla niego — wyznała Izabela ze wstydem.
Małgosia uśmiechnęła się wyrozumiale.
— Zmusił mnie. Nie chcę, żeby znalazł sobie inną kobietę. Czułabym się poniżona.
— Walter i kobiety?
— Nie dziw się. Oni są dobrze zorganizowani. Mówię o tych Patriarchach. Tak siebie nazywają. Prowadzą kącik kobiet bez ambicji. Pokazują zdjęcia i drukują adresy.
— Nie wydaje mi się, żeby Walter docenił twoje wysiłki.
— Chcesz powiedzieć, że zabrałam się za to zbyt późno? — Izabela nieśmiało dotknęła róży na czubku głowy.
— W każdym razie nie od tej strony.
— Co masz na myśli?
— Powinnaś mu była okazywać więcej szacunku i zaufania.
— Sama nie wiem — Izabela zamyśliła się. — Cholera, nie chciałabym, żeby odszedł. Nie jest ideałem, to prawda. Ale trafiali się gorsi — pokręciła głową. — Może nie odczułabym jego odejścia? I tak całymi dniami zrzędzi albo siedzi w tym swoim schowku — oczy Izabeli rozjarzyły się wewnętrznym światłem. — Mężczyźni w pewnym wieku są śmieszni…
— Czasami godni współczucia.
— O kim mówisz?
— O twoim mężu. I o twoim synu.
— Biedny dzieciak — przyznała Izabela. — Sama nie wiem, gdzie on się uchował.
— W twoim domu.
Izabela uśmiechnęła się spłoszona. Dała Małgosi trochę pieniędzy na drogę. Małgosia pożegnała ją czule. Wróciła do domu Zdobniaka, żeby się spakować przed podróżą do Czorsztyna.
Zastała gospodarza przy gazowym kominku. Na wodnym łóżku leżały otwarte walizy z krokodyla, w walizach tropikalne ubrania, korkowy hełm, lornetka, kamera, parę butelek „Chopina” i mnóstwo kartonów prezerwatyw. Zdobniak palił jakieś papiery, darł je na strzępki i rzucał w ogień. Bez słowa wspięła się na górę. Spakowała do torby parę ciuchów i zeszła. Gospodarz milczał zawzięcie.
— Przyślesz pocztówkę z Afryki? — zapytała przyjaźnie.
— Na jaki adres?
— Jasia i mój.
— Chcesz się z nim związać?
— Jaś nie jest zły. Owszem, trochę zagubiony. Nie pasuje do tego świata, choć stara się dopasować. Pewnemu rodzajowi kobiet odpowiada towarzystwo takich mężczyzn jak on.
— Jakiemu rodzajowi?
— Kobietom, które potrafią mężczyźnie współczuć, a z jego ułomności nie czynić zarzutu.
— Małgosia-sanitariuszka.
Zdobniak, ten doskonały Zdobniak, chytry lis Witalis, czuł się jak wypalona skorupa. Gdyby Skoczek tu był, wygarnąłby mu prosto w oczy: „Chłopie, przepadłeś z kretesem. Przy tej dziewczynie będziesz się czuł jak facet przyłapany na smarkaniu w świeżo wyprane zasłony”. Tak by powiedział, ale co w niczym nie zmieniłoby faktu, że nadal odczuwałby wewnętrzną pustkę.
— Masz rację. Jestem sanitariuszką.
— Jesteś cholerną mieszczką. Każdy ci to powie.
— Ale nie Jaś. Przynajmniej nie będzie miał na myśli nic obraźliwego.
— Coś ty się go tak nagle uczepiła, co? — Zdobniak zsiniał z gniewu. — Puszczałaś go w trąbę, zwiałaś mu sprzed ołtarza, zrobiłaś z biednego faceta głupka i nagle chcesz do niego wrócić? Co to znaczy? Jak mam to rozumieć? Płaszczę się przed tobą, że bardziej nie można, a ty wybierasz tego wymoczka? Wiesz, co dziewczyny by dały, żebym na nie choć spojrzał?
— Uraziłam twoją dumę? Czy to możliwe?
— A dlaczego to ma być niemożliwe?
— Czy taki facet jak ty, ma dumę?
— Intrygantka!
— Konfabulant!
— Mieszczka!
— Progresywny dupek!
— Fałszywa anielica!
— Operator fiuta!
— Cnotka! Kandydatka do klasztoru!
— Niegodziwiec!
— Ofelia ze współczesnej przeróbki Hamleta!
Małgosia poczuła łzy w oczach. Zacisnęła powieki. Nie będzie płakać. Uciekła od Jasia, a potem zwodziła go wyłącznie po to, żeby ochronić swoją godność. Jego godność także. W imię ich wspólnej przyszłości.
Zdobniak miał ponurą minę.
— Oszukujesz się — stwierdził spode łba. — Czego ty właściwie chcesz? Dobrze, zapomnijmy o mnie, w końcu jestem nikim, pomagam głodnym biedakom w dalekiej Afryce, z dala od szumu kamer i taniej popularności, ale przecież Aquarius chce zrobić z ciebie gwiazdę swojej kolekcji. Która rozsądna dziewczyna zrezygnuje z takiej szansy? Może dzisiaj Aquarius nie ma jeszcze światowego formatu, ale jutro będzie wielki, mało jest takich, którzy nie zachwycą się jego debilowatymi projektami i nie nazwą ich sztuką. Nie marnuj okazji, drugi raz już się taka nie powtórzy.
— Jedno nie przeszkadza drugiemu — odparła wymijająco, sama za dobrze nie wiedząc, co ma na myśli.
Przecież tak trudno zaplanować życie. Pod nogi kładą się same przypadki, człowiek nieustannie się o nie potyka. Choćby dzień, w którym poznała Jasia. Gdyby zamiast niej w sklepie była ciotka, to Małgosia być może nadal by w nim siedziała rozpamiętując śmierć rodziców i swego wuja przemienionego w kryształ. Rozmarzona, rozkochana, zapatrzona w księżyc, zasłuchana w słowiki, bez wiary w swą czarodziejską moc, tkwiąca w oknie z brodą wspartą na kolanach i tęskną, wielkooką twarzą zwróconą w stronę Szklanej Góry. Przed dom Zdobniaka zajechało czarne punto, a w nim Zocha. Cała na czarno. Jak wspomnienie kogoś, kto opuścił na chwilę towarzystwo w „Madrygale”, żeby w toalecie wciągnąć działkę koki dla rozruszania przywiędłego życiowego optymizmu. Jak wówczas miała zmęczoną, znudzoną, rozczarowaną minę osoby, od której żąda się nieodmiennie tego samego i nieodmiennie nic w zamian nie daje.
— Wyjeżdżacie razem? — zapytała Małgosia.
— Co ty — odparła Zocha. — To seksualny trup. Odwożę go na lotnisko.
— Minie mi. To z nerwów. Wszystko przez ciebie — Zdobniak wyciągnął oskarżycielski palec.
— Przeze mnie? A czy wiesz, że aresztowali Jasia między innymi dlatego, że ciebie zabił?
— Co za telenowelowe dupki — zauważyła Zocha.
Zapaliła papierosa siadając przy płonącym gazowym kominku.
— Życie to nie tylko rżnięcie! — krzyknął do niej Zdobniak.
— Patrzcie go. Od kiedy ci nie staje, zrobiłeś się filozofem.
— Podobno mnie kochasz?
— Zdawało mi się. Tak jak tobie zdawało się, że kochasz ją! — Zocha pokazała czarnym tipsem na Małgosię.
— Kocham ją! — zaoponował Zdobniak.
Zocha wykrzywiła się z pogardą.
— Zanieś walizki do samochodu, dobrze? — warknął Zdobniak. — Oszczędzaj umysł.
Zocha nie odpowiedziała.
— Tak. Więc skończyło się — westchnął Zdobniak i powiódł wzrokiem po ścianach swojego domu. Skupił wzrok na twarzy Małgosi. — Skończyło się — powtórzył tonem domagającym się zajęcia stanowiska.
— Co? — westchnęła Małgosia.
— Nasza miłość, naturalnie.
— Nie było żadnej miłości, więc nic się nie mogło skończyć. Usiłowałeś zastosować swoje urlopowe sztuczki z wyznaniami i rozmiarami genitalii, brałeś mnie na litość i podziw, i nic nie wskórałeś.
— Bo jesteś bez serca. I chyba oziębła płciowo.
— Wiesz doskonale, że to bzdury.
— Dręczenie facetów sprawia ci przyjemność?
— W pewnym stopniu.
— Wiedziałem! — wykrzyknął.
— Wykończ tego robaka, Małgocha — rzuciła Zocha od kominka.
— Przyjemność nie jest właściwym słowem. Czuję się jak… — Małgosia szukała słowa… — jak wędrowiec, który potrafi odczytać znaki pozostawione na pniach drzew. Wiem, że nie dam się oszukać i nie pójdę złą drogą. To przekonanie daje poczucie siły i zadowolenie. Dotąd brakowało mi pewności siebie.
— Ty jesteś stuknięta — stwierdził Zdobniak z pełnym przekonaniem. Położył dłoń na czole i zamknął oczy, jak ktoś, kto doznał iluminacji i w jednej sekundzie wszystko zrozumiał. — Tak! — rozpromienił się. — Teraz wszystko układa się w logiczną całość, począwszy od twojego zniknięcia w „Madrygale”. Ta mania uciekania ma specjalną nazwę, tak, dostrzegam u ciebie syndrom Alicji po drugiej stronie lustra! Nie wystarcza ci własne odbicie, ty musisz zbadać zjawisko dogłębnie, musisz znaleźć odpowiedzi na szereg głupich, zbędnych pytań, żeby sprawę ostatecznie zagmatwać, uczynić chorą, nienormalną, nieludzką. Tak. Nie wystarcza ci piękno własnego ciała, jak wystarcza innym kobietom, ty rzucasz wyzwanie naturze. Bogumił Dziobas powiedział nam, że jesteś spięta i ostrożna jak dziewica przed defloracją. Uciekasz, boisz się. Jakże ty musisz straszliwie cierpieć, skoro odczuwasz potrzebę poplątania, pogmatwania, zasupłania prostych nitek zwykłego, pełnego radości życia. Małgosiu, biedactwo! — objął ją serdecznie. — Jak mi przykro — wyszeptał. — Doprawdy, jest mi strasznie przykro, tak niewymownie przykro — wzruszenie dławiło go. — Gdybym wiedział, podejrzewał choćby… och, Małgosiu! Biedna, zagubiona w lesie Małgosiu! Jakiż musiałem ci się wydać grubiański, niewychowany — odsunął dziewczynę na długość ramion. — Znam pewnego faceta, doktora Sebastiana Oliwę, to świetny fachowiec, kompetentny i dyskretny, połowa popaprańców z showbizu leczy sie u niego.
— Po co miałabym pójść do niego? — Małgosia nie rozumiała.
— On cię wyleczy.
— Nie jestem chora.
— Moje biedactwo — Zdobniak miał minę, jakby chciał się rozpłakać. Mrugał powiekami. — Każdy tak mówi — załkał.
— Spóźnimy się — przypomniała Zocha z fotela.
— Oliwa — mrugnął do Małgosi. — Sebastian Oliwa. Powołaj się na mnie.
— Na długo wyjeżdżasz?
— Pół roku. Jeśli masz ochotę zaopiekować się domem… zawsze będziemy przyjaciółmi. I zaufaj Oliwie. Może ma nieco dziwny sposób bycia, lubi się śmiać w nieoczekiwanych momentach… — roześmiał się głośno — jak to psychiatra, zresztą każdy ma swoje słabostki, uprzedzam również, że głupio wygląda… — znowu wybuchnął śmiechem — ale mogę zagwarantować, że jest doskonałym fachowcem. Polecam ci go z pełną odpowiedzialnością…
— Ty mnie naprawdę masz za wariatkę?
— Biedne, śliczne dziecko. Nie mógłbym cię wziąć na swoje sumienie. Właściwie wszyscy jesteśmy trochę zwariowani, żyjemy w tak nerwowych czasach — uśmiechnął się z bólem. Ból porył mu gładkie czoło i zgasił blask w oczach.
— Nie jestem stuknięta, do diabła! Wszystkie obrazy, jakich dotąd doznałam, są niczym wobec podejrzewania mnie o chorobę psychiczną! Wyjątkowa kanalia z ciebie! — Małgosia zdzieliła go w policzek. W pokoju rozległ się szum skrzydeł tysięcy dzikich gęsi poderwanych ze spokojnej tafli jeziora wystrzałem z dubeltówki. — Właśnie dlatego żadna porządna dziewczyna nie może się związać z kimś takim! — spojrzała na Zochę.
Zocha wzruszyła ramieniem. Ona nie uważała się za porządną.
— Wybaczam ci ten policzek. Raz, dwa, trzy — powiedział Zdobniak szybko.
— Spóźnimy się — ponowiła Zocha.
— Wybaczam jej — zwrócił się do Zochy. — Jesteś świadkiem.
— Mało mnie to obchodzi — odparła Zocha. — W ogóle wszystko obchodzi mnie w niewielkim stopniu.
— Dobra, nikt cię nie pyta, czy coś cię obchodzi, czy nie! Ja tylko powiedziałem, że wybaczam jej ten policzek! Oszczędź sobie głupich komentarzy!
— Zasłużyłeś na dużo więcej, jeśli o to chodzi. To naprawdę podłe wrabiać kogoś w chorobę psychiczną.
— W nic jej nie wrabiam!
Zocha znowu wzruszyła ramieniem. Wstała z fotela, wyszła z walizami w rękach.
— Te wasze odwieczne, babskie sekrety! — krzyknął Zdobniak rozeźlony wymachując ramionami. — Te wasze cholerne, kobiece tajemnice! Wypisujecie szminkami na lustrach głupie wyznania! Jesteście z tego dobrze znane! Płaczecie, kiedy nie trzeba i śmiejecie się w nieodpowiednich momentach, intrygujecie z byle powodu, dla samej przyjemności intrygowania, stosujecie moralny szantaż! Wasz ulubiony numer to dziecko! Człowiek niczego się nie spodziewa, pije sobie piwko, ogląda mecz w telewizji, a tu przychodzi jedna z drugą trzymając się za brzuch i mówi: „Twoje dziecko, Zdobny”. Jeśli ktoś tu kogoś wrabia, to na pewno nie my was! Sam pojadę na lotnisko! Sam! Wolę siedzieć w Afryce i mieć do czynienia z głodem, niż mieć do czynienia z wami!
Wybiegł z domu. Usiadł w samochodzie obok Zochy i demonstracyjnie wbił wzrok w przednią szybę.
Zocha pomachała Małgosi, pokazała na obrażonego Zdobniaka, któremu udało się, nie po raz pierwszy zresztą, połknąć kij od szczotki. Mały samochód zniknął uwożąc cenionego specjalistę od stosunków afrykańskich. Małgosia pomyślała, że mogłaby zająć miejsce obok niego lub Aquariusa czy innego próżniaka. Gdyby tylko chciała. To szczególnego rodzaju poczucie siły wypływające ze świadomości, że ma się atuty, z których nie musi się korzystać.
— Jestem dumną kobietą! — krzyknęła z pasją za samochodem. — Jeszcze jedną dumną kobietą! Zostało nas trochę na świecie! Potrafię obdarzyć miłością i szacunkiem mężczyznę, który okaże mi to samo! Na nic innego się nie zgadzam! Nie zgadzam się! Słyszysz?!
Zdobniak, godnie wyprostowany, nadal wpatrywał się w przednią szybę przeżywając gorycz porażki. Po raz pierwszy bawiąc na urlopie nie dopiął swego. Nieodparcie nasuwały mu się myśli o starości, upływie czasu i zmarszczkach. Wyjął z podręcznego neseserka lusterko i przyjrzał się sobie w napięciu. Wszystko w porządku. Przypudrował policzki, z których jeden był blady, a drugi czerwony, wyszczerzył zęby i przejechał po nich palcem. Ależ on miał białe zęby! Poprawił dłonią włosy, wtarł żel, przecież nie może wyglądać jak czupiradło, kiedy przybędzie na lotnisko. Zamyślił się. Wypchnął językiem policzek, który zapadł mu się od uderzenia Małgosi. Co za wstyd. Wszyscy na lotnisku zauważą, że niedawno oberwał. Wprost niemożliwe jest tłumaczyć każdemu facetowi, jak nieprawdopodobna to historia: zakochał się w wariatce. Jednakże choroba umysłowa Małgosi usprawiedliwia go tylko w małym stopniu. Tym bardziej, że jakoś nie mógł w nią uwierzyć. Może dlatego, że sam ją wymyślił? Za tym zdarzeniem kryje się coś znacznie poważniejszego. Czar przestaje działać. Jego zniewalający urok osobisty w stosunku do Małgosi okazał się nic nie wart. W porządku, Małgosia jednak jest niespełna rozumu. Ktoś tu musi być stuknięty. Gdyby Małgosia nie była stuknięta, to stuknięty byłby on. Jeden ze światów, jej i jego, musi być wytworem chorej fantazji. Gotów był się założyć, że jego świat jest jak najbardziej realny, Zdobniak znany jest ze swych ciasnych, realistycznych poglądów, udowadnia to całym swoim życiem, dniami i nocami, bez ustanku, bez wytchnienia.
— Ja jestem w porządku — postukał się w czoło.
Poprawił się w fotelu.
— Czy ostatnio zachowywałem się jakoś dziwnie?
— Nie. Jak zawsze jesteś sobą — odparła Zocha.
— Czy jestem piękny i powabny?
— Wydaje mi się, że trochę schudłeś, ale nawet i to dodaje ci uroku. Wyglądasz od pewnego czasu jak hrabia Orgaza z obrazu El Greca. Jak martwy hrabia.
— Nie miałem pojęcia — przyznał zadowolony.
— Właśnie tak wyglądasz.
— No, no — pokraśniał. — Jestem zaszczycony.
Zocha zaklęła w duchu.
— Hrabia — powtórzył smakując słowo. — Hrabia. Baron. Wicehrabia. Wicehrabia lepiej brzmi.
— Orgaza był hrabią.
— Szkoda. Trudno, niech będzie hrabia.
Uśmiechał się uspokojony. Rozwiązał właśnie zagadkę istnienia oraz zagadkę Wszechświata. Co się zasadniczo łączy. Znalazł odpowiedź na pytanie, czy Wszechświat jest nieskończony, czy też ma jakieś odległe granice. Otóż Wszechświat jest płynny, przybiera rozmiary przyjemności, z jakich składa się życie dwunożnej istoty obdarzonej przez naturę wielką przebiegłością. Jeśli istocie jest dobrze, Wszechświat rozrasta się, pęcznieje, rozlewa, jeżeli natomiast istota nie jest w formie, nieobjęty Wszechświat kurczy się do rozmiarów szwankującego narządu. W przypadku Roberta Zdobniaka jest to zawsze sforsowany penis. Na przemian ze szczękami poluzowanymi wskutek uprawiania seksu oralnego. I to jest wszystko, jeśli chodzi o pytania: „Kim jesteśmy, skąd przyszliśmy, dokąd zmierzamy?”.
c.d.n.