sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Zanim Małgosia i Jaś przekroczyli główną bramę wielkiej posiadłości, przeszli szczegółową rewizję przeprowadzoną przez groźnie wyglądającego goryla. Goryl trzymał w dłoni zdjęcie niedźwiedzia i porównywał je z twarzą Jasia. Pomrukiwał, skrobał się palcem w ciemię, świdrował oczkami. Widocznie nie dostrzegł podobieństw, bo pozwolił obojgu jechać dalej. Małgosia i Jaś odnieśli się do tego ze zrozumieniem i nie dowcipkowali. W poprzek podjazdu do tortowego pałacu stał luksusowy samochód terenowy, obok kozły i zasieki z drutu kolczastego. Takie było życzenie znerwicowanego stylisty. Zygfryd i Edek opierali się w sposób niedbały o terenówkę paląc cygara swojego chlebodawcy i nadal obgadywali znajomych mężczyzn. Pod lewymi pachami dyndały rewolwery. Edek dotknął palcem daszka kaszkietu, składając Małgosi uszanowanie.
— Kogo ja widzę! — ucieszył się Zyga.
Nie miał na myśli Małgosi, bo na nią nie patrzył. Poruszył lubieżnie imponującą szczęką.
— Gap się w inną stronę — odparł Jaś bezczelnie.
Zygfrydowi nie podobała się ta odpowiedź.
— Macie broń? — zapytał już mniej przyjaźnie.
— Nie — odparł Jaś. — Przybyliśmy w pokojowych zamiarach. Chcemy wypalić z Tym, Który Się Co Chwila Przebiera fajkę pokoju.
— Żartowniś, co? Chwileczkę!
Kazał Jasiowi stanąć tyłem, w rozkroku, położyć ręce na dachu samochodu i zabrał się do obmacywania. Robił to wolno. Zbyt wolno. Zwłaszcza w okolicach pośladków.
— Twoje szczęście, koleś, żeś nie kręcił z Kożuchem — powiedział na zakończenie. — Jesteś czysty.
— Bo tak mówi jeden śmieszny pedzio?
— Nie żartowałbym na twoim miejscu — Zygfryd wyjął z ust obślinione cygaro.
Przestał się uśmiechać.
— Ani mi to w głowie.
— To dobrze.
— Umiałbyś po ciemku znaleźć pryszcz na mojej dupie?
Zyga przycisnął Jasia swoją imponującą szkatułą. Gdyby chciał, mógłby go zmiażdżyć.
— Masz coś przeciwko naszemu ruchowi? — zapytał złowieszczo.
— Bynajmniej.
— Może jesteś rasistą?
— Kim?
— Odmawiasz nam prawa do istnienia? Jesteś kościelniak?
— Skądże! Ja też się ubieram u Kożucha. Kożuch to pedzio jak stąd do Gdańska. Mimo to lubię go. Pedały to wrażliwe natury…
Zarobił jednego. Sam się prosił. Upadł na kolana przyciskając ręce do brzucha. Chwytał powietrze szeroko otwartymi ustami. Gestem dłoni powstrzymał spieszącą na ratunek Małgosię. Sam podniósł się na nogi. Feniks. Już nikt nie będzie pomagał mu podnieść się z upadku. Zygfryd przygładził poły czarnego bolerka wyszywanego w srebrne pawie, choć wcale nie musiał tego robić. Po prostu zajął czymś ręce, żeby nie zamienić Jasia w miazgę.
— Wyrażaj się o Kożuchu z większym szacunkiem — ostrzegł, kiwając paluchem wielkości kabaczka.
— Nie umiesz utrzymać łap przy sobie — zauważył Edek z boku.
Strzelił ze złości angielskimi, malinowymi szelkami.
— Szef kazał wszystkich przeszukać.
— Przeszukać, ale nie macać.
— Nawet nie mogę spojrzeć na faceta, żebyś nie robił scen — odparł Zyga nadąsany.
— Latasz za facetami, że mało gaci nie pogubisz — Edek obejrzał swoje dłonie, jakby czegoś na nich szukał. — Jutro przyjeżdżam po meble. Możesz się obściskiwać z Kożuchem, ile wlezie, ale nie moim kosztem.
— Nic mnie z nim nie łączy — Zyga położył dłoń na piersi.
— Masz duszę dziwki, do tego marzysz o karierze filmowej — odparł Edek drżącym głosem — a ja chcę mieć porządny dom, nie, żebyś robił burdel z mieszkania, jak jestem z szefem na wyjeździe. To koniec, Zyga. Dywany też biorę.
Olbrzym Zygfryd uczepił się ramienia Edka.
— Poprawię się, przysięgam!
— Ty się już nie zmienisz.
— Chcesz, rzucę Kożucha.
— To nie ja mam chcieć, tylko ty.
— Właśnie mówię, że rzucę!
— O, widzisz? Jak tylko o nim wspomnę, tobie robią się słodkie oczy.
— Ale ja cię kocham, Edziula!
— Mam w dupie takie kochanie. Co ty wiesz o miłości?
Edek zsunął kaszkiet na oczy, brutalnie odepchnął kochanka. Zygfryd zagryzł pięść. W drzwiach rezydencji pokazał się garbaty lokaj w pantalonach w domino i czerwonym kubraku. Obrzucił skłóconą parkę spojrzeniem wyłupiastych, ptasich oczu i szybko, w obscenicznym geście, zatrzepotał językiem w otwartych ustach.
Przeniósł wzrok na Małgosię i Jasia.
— Pan prosi — rzekł cichym, dziecinnym głosikiem.
Stylista poruszał się po swojej posiadłości wózkiem golfowym. Osowiały i apatyczny gapił się na fragment trawnika, na którym tamtego pamiętnego dnia świat stracił swoją dziewiczość, a kolorowe parasole i rattanowe szafy pełne radosnych strojów zapadły się w otchłań. Czasem, w towarzystwie Edka i Zygfryda, wchodził do namiotu i wodził zdumionym wzrokiem po żaluzjowych drzwiach szafy, w której się schronił. Przeciągały dni słoneczne, pierzaste chmury i deszcze, mijał czas, świat, wydając odgłosy wielkiego znużenia, obracał swe kuliste, leniwe cielsko z boku na bok, a za wszystkim podążały przerażająco smutne myśli Aquariusa o życiu. Pewnego dnia przerwał Ricie, czytającej mu „Dwadzieścia tysięcy mil podmorskiej żeglugi” mówiąc: „Jeden facet z telewizji mówił, że życie to marność nad marnościami. Powiedział prawdę. A ja się z niego śmiałem”. Ani chłostanie pośladków plecionką z podwiązek, ani garrota czarnym biustonoszem Rity i ciepły dotyk jej używanej bielizny nie pobudzały go na tyle, by wygrzebał się własnymi siłami z dna studni przygnębienia i na powrót uwierzył, że uszczęśliwia ludzkość swymi projektami. Połykał prozac i łkał, że nic go nie cieszy, nie interesuje. Jest mu z gruntu obojętne, jak konkurencja wykorzysta jego milczenie, co stanie się z najnowszą kolekcją, czy węszący dziennikarze zszargają jego nazwisko. „Jakie to straszne, kiedy nic cię nie pociąga, Rita! Jakie to straszne. Byłem taki wesoły, taki beztroski. Pełen radości i pomysłów! Energiczny! Miewałem całe tygodnie twórczego natchnienia, chwile iluminacji i nagle wszystko to znikło. Przepadło. Skończyło się jak jakiś sen. Wszystko to marność nad marnościami i tyle”. Dręczył go powtarzający się sen. Oto pośród posępnych, wypełnionych dymem, mgłą i dziwną niebieskawą poświatą ciemności, posąg Milaca zstępuje z cokołu i podąża ku sypialni stylisty, Aquarius widzi marsz kolosa z drugiej strony okna. W przerażonych oczach kreatora, wielkich jak deserowe talerzyki, płonie obłęd. Posąg z brązu staje przed oknem, stuka w szybę palcem, mówił spiżowym głosem: „Masz za małego, żeby zrobić światową karierę w branży trykociarskiej. Facet, który ma takiego maluchnego grzdyla nie zasługuje na sławę. Będziesz żył w cieniu i umrzesz bez nazwiska”. Za namową Rity telewizyjny astrolog, chiromanta i fakir o zawodowym pseudonimie Uranos, przystojny mężczyzna o łagodnych ruchach i ujmującym uśmiechu, bardziej dobry znajomy, niż przyjaciel, po trzech godzinach konstruowania wykresów i oglądania dłoni stylisty przez szkło powiększające orzekł dość mętnie, że jego konstelacja ma całkiem niezły układ i w najbliższym czasie Aquariusa czeka pasmo oszałamiających sukcesów zawodowych na arenie międzynarodowej. Aquarius nie uwierzył Uranosowi. Powiedział chiromancie, żeby poszedł do diabła. Astrolog na to, że gwiazdy nie kłamią. Aquarius odparł, że jego gwiazda zgasła i w postaci zimnego popiołu spadła na ziemię, w związku z tym nie ma zamiaru płacić za konsultację jakiemuś oszustowi. Uranos zaczął się awanturować, krzyczeć, grozić, że rzuci klątwę i zakłóci ruch ciał niebieskich, wobec czego Aquarius kazał Edkowi wywalić chiromantę na zbity pysk. W trakcie zawstydzającej szarpaniny okazało się, że Uranos jest podstarzałą, suchą babą ukrywającą się w męskich łaszkach, zresztą bardzo niegustownych, co utwierdziło Aquariusa w słuszności jego gniewu: „U kogo ona się ubiera? Kto dzisiaj nosi takie wąskie klapy?”. Edek od początku podejrzewał, że coś jest nie tak zauważywszy brak rozporka przy spodniach astrologa. Wzięty psychoanalityk Sebastian Oliwa przeprowadził dziesięć seansów, za które wziął z góry pięćdziesiąt tysięcy złotych. W wyniku badania ukrytych pokładów zadziwiającego mózgu stylisty doktor Oliwa orzekł, że należy poznać, obłaskawić, zaakceptować wreszcie zbagatelizować zło, którego Aquarius tak bardzo się obawiał. W związku z tym polecił odszukać Jana Skoczka i sprowadzić go. Kiedy więc Aquarius ujrzał Zygfryda walącego Jasia w dołek, pomyślał, że właśnie obłaskawił zło przeskakując etap poznawania. Nie miał przecież zamiaru grzebać się w życiu jakiegoś marnego agenciny pracującego w firmie ubezpieczeniowej. Pozostawało przyjąć do wiadomości istnienie niejakiego Jana Skoczka, marnego robaka, którego można w chwili kaprysu zdeptać butem.
„Nie ma niedźwiedzia — powiedział sobie Aquarius zobaczywszy Jasia za plecami garbatego lokaja. — Zaatakowało mnie coś, co nie istnieje w formie niedźwiedzia, więc nic mnie nie zaatakowało. Widzę sympatycznego młodzieńca wcale niepodobnego do niedźwiedzia”.
Wpatrywał się w Jasia z takim natężeniem, z jakim Oliwa przenikał gąbczaste pokłady ego swego pacjenta. Niestety, nie potrafił oddzielić od siebie obu wcieleń, zatem Skoczek-niedźwiedź, jakoś się nie rozwiewał, odwrotnie, zbliżał się, rósł w obłąkanych oczach stylisty, potężniał, stawał się ogromny, gigantyczny, monstrualny, zasłaniał sobą okna i postać Milaca, drzewa, zasłonił niebo i gwiazdy, wreszcie zasłonił WSZYSTKO. Jan Skoczek, podrzędny agent ubezpieczeniowy o karłowatej osobowości rzucił ponury, nieusuwalny cień na dolinę słońca i na jej mieszkańca.
— Jego nie ma! Jego nie ma! — wykrzyknął stylista impulsywnie. — A kuku! Ciebie nie ma! A kuku!
Z Aquariusem nie było najlepiej. Szczera prawda. Oliwa nie przyłożył się, jak to miał w zwyczaju na początku kariery, kiedy nie brał jeszcze pięciu tysięcy za seans. Z drugiej strony Aquarius, jak każdy człowiek sukcesu, był w pewnym stopniu przypadkiem nieuleczalnym. Na przykład żył w ciągłym strachu przed międzynarodową konkurencją. Oliwa, poszukując racjonalnych przesłanek nieracjonalnej fobii przyjął, że Jan Skoczek przebrany za niedźwiedzia stał się w chorym umyśle pacjenta personifikacją zbrodniczej, podstępnej, nienawistnej konkurencji potrafiącej z sukcesem wykonać takie połączenia elementów damskiej i męskiej garderoby, o jakich Aquariusowi nawet się nie śniło. Przy okazji okazało się, że ten jego słynny brak kompleksów wobec Europy to bujda.
— Nie ma niedźwiedzia — oznajmił stylista z zagadkowym uśmieszkiem.
Ubrany w biały, lekki garnitur, oczywiście z odpowiednio szerokimi klapami, siedział na głębokiej, skórzanej kanapie i kiwał nogą założoną na nogę, jednakże bez cienia beztroski, w jednostajnym monotonnym rytmie. Jego głowa, niezależnie od ruchu nogi, obracała się na boki, w innej, nieco żwawszej kadencji, jakby czemuś nieustannie przeczyła. Trzeci ośrodek ruchu, wskazujący palec prawej dłoni, kręcił małe, szybkie kółka. Jedynie oczy były nieruchome. Wbijał je w Jasia z ponurą, namiętną pasją. Za kanapą stała Rita w doskonale skrojonej popielatej garsonce i w krawacie z rubinową szpilą wielkości dojrzałego owocu rajskiej jabłoni, obok niej doktor Oliwa z miną Nike, której Apollo ma zamiar ustrzelić ostatnie, tak dobrze płacące dziecko.
— Ja jestem Jaś — odparł Jaś czując się niepewnie, jak każdy normalny człowiek w obecności wariata. — No chyba, że jestem.
— To metafora — wymówił Aquarius z wysiłkiem. — Jak o sercu z kamienia.
— Zostałem pobity przez muskularnego pedzia w śmiesznej kamizelce. W domu, do którego mnie zaprosiłeś. Ty to nazywasz gościnnością?
— Znam jeszcze inne metafory…
— Jesteś stuknięty. Wiesz o tym?
— Zaśniesz kamiennym snem.
— Dlaczego chciałeś mnie widzieć?
Aquarius wybuchnął śmiechem. Opadł na oparcie kanapy szeroko rozrzucając ramiona. Poła marynarki odsunęła się ukazując kaburę z pistoletem. Na Jasiu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. A stylista się śmiał. Jak on się śmiał! Wszyscy czekali aż przestanie, ale jemu ani w głowie było zamilknąć. Ryczał w najlepsze wytrzeszczając oczy. W końcu zorientował się, że nie jest mu już wesoło i śmieje się właściwie nie wiadomo, dlaczego. Obecni spoglądali po sobie pytająco. Często przyczyną wesołości Aquariusa był jego lokaj, mistrz zabawnych min i wyrazistych gestów, potworek wprost wyjęty z weneckiego karnawału, ale garbusa nie było w komnacie. Stylista postanowił w końcu przestać. Wiedział doskonale, że ci, którzy śmieją się głośno na przyjęciu, podczas gdy reszta gości milczy, wychodzą na niekulturalnych głupków, jednak nie potrafił zamknąć ust. Wskazując na Jasia uśmiechał się histerycznie, a z głębi gardła wydobywał się mysi pisk. Właściwie nie wiadomo było, co lepsze: śmiech, który, gdyby się dobrze postarać i popuścić wodzy fantazji, można od biedy wziąć za spontaniczny wybuch radości, czy pisk znamionujący aż nadto wyraziście strach. Doktor Oliwa, wiedziony szóstym zmysłem, dostrzegł z tyłu przerażenie pacjenta i zasłonił jego oczy opalonymi dłońmi. Uśmiechając się tkliwie, łagodnym, śpiewnym głosem powiedział:
— W tym pokoju nie ma niedźwiedzia z rewolwerem. Kiedy odsłonię twoje oczy, ujrzysz młodego, życzliwego mężczyznę, który chce ci powiedzieć: „Hej! Jak się masz?”. On nie jest twoim wrogiem, lecz przyjacielem. Wszyscy jesteśmy twoimi przyjaciółmi i kochamy cię. Kochamy największego kreatora świata, któremu konkurencja może podskoczyć.
Ręka Aquariusa poczęła opadać. Oliwa rozsunął dłonie łagodnym ruchem. Stylista zamknął usta, w jego oczach pojawił się błysk przebiegłości.
— Musisz wycofać oskarżenie, Aquarius — odezwała się Małgosia korzystając z chwili ciszy. — Doktorze, niech pan go przekona, że musi wycofać oskarżenie. Jaś nie chciał go zabić, zaszła pomyłka — Małgosia obdarzyła Jasia ciepłym spojrzeniem. — Był o mnie zazdrosny. To wszystko. Kocha mnie. Proszę to zrozumieć.
Aquarius zatrząsł się na kanapie i zabrał do wyciągania pistoletu z kabury. Grzebał zdrętwiałymi palcami pod marynarką dostatecznie długo, by Jaś zdążył złapać jego przegub i pociągnąć. Pistolet upadł na podłogę. Jaś podniósł go.
— Oliwa! — wrzasnął Aquarius. — Oliwa!
Lekarz zasłonił pacjentowi na powrót oczy i przemówił głosem jak do małego dziecka, ściągając usta w ciup i zmiękczając głoski:
— Juś dobze, Aqualius. Jesteś niegzecny i nie słuchałeś mamusi. Nie wolno ci się bawić pistolecikiem. Wujek Oli będzie się gniewał…
— Gówno prawda! Zabierz łapy!
Oliwa odskoczył zmieszany. Jako psychoanalityk powinien być bardziej opanowany. Poprawił karminowy fular i obciągnął marynarkę w kolorze kości słoniowej. Chrząknął:
— Ależ, Aquarius…
— Za dużo ci płacę, a za mało dostaję w zamian! Wiem, że nie ma tu niedźwiedzia. Poza tym nikt mnie naprawdę nie kocha. Nienawidzicie mnie! Wszyscy! Mam nerwicę lękową, z której nie potrafisz mnie wyleczyć. Po twoich zasranych pigułkach straciłem refleks. Załatwiłbym go, gdyby nie twoje lekarstwa. Potrzebuję miesiąca, żeby wykonać najprostszą czynność!
Małgosia pobladła, spojrzała na Ritę z wyrzutem. Ta, przestraszona, gapiła się z góry na spoconą czaszkę stylisty. Jaś miał ochotę zbić go za ten podstęp. Sebastian Oliwa z otwartymi ustami wodził wzrokiem po wszystkich zdając się mówić: „Jestem niewinny. Niczemu nie jestem winien. A pięć tysięcy za seans, wziąwszy pod uwagę moją pozycję i sławę w świecie showbizu, nie jest wygórowaną ceną. Przysięgam na moją etykę lekarską!”.
— W dalszym ciągu boję się go! Twoja kuracja nie odniosła skutku! Chyba masz na tyle uczciwości, żeby zwrócić mi forsę?!
— Ależ, mój drogi, zrobiliśmy ogromne postępy! Wstałeś z łóżka, chodzisz sam do toalety. Brawo! Rozmawiamy swobodnie na wiele tematów, o których jeszcze wczoraj nie chciałeś słyszeć.
— Postępy?! Zanim dowlokę się do kibla i rozepnę spodnie już jestem zlany!
— Oni nie muszą o tym wiedzieć — powiedziała Rita z naciskiem.
— Mam kłopoty z pęcherzem z powodu jego lekarstw! Nie ja się muszę wstydzić, tylko on!
Oliwa wzruszył ramieniem. Odszedł pod barokowe okno pokazując wszystkim plecy z nożem, który mu przed chwilą podstępnie wbito.
— Prosiłem cię, żebyś mi pomógł opanować strach! — krzyknął za nim stylista.
— Nie tym tonem! — lekarz odwrócił się z wyciągniętym ramieniem. Był oburzony. — Nie tym tonem! Nie podważaj moich kompetencji! Zwłaszcza publicznie!
— Lepiej zabierz mu pistolet zamiast tyle gadać!
Obecni spojrzeli na Jasia trzymającego w dłoni broń. Psychoanalityk obszedł kanapę, stanął przed Jasiem.
— Proszę mi oddać pistolet.
— Ani myślę — Jaś włożył pistolet do kieszeni.
— Nie chce oddać — Oliwa zwrócił się do Aquariusa.
— Słyszę! Masz mu go zabrać!
— Ponawiam moją prośbę.
— Odpieprz się, psychosiu — odparł Jaś.
Oliwa zacisnął wąskie wargi. Obwisłe policzki poczerwieniały. Usiłował się bardzo rozgniewać. Niezręczną ciszę przerwał nagły, nowy wybuch wesołości Aquariusa. Stylista szarpnął ręką Rity.
— Cha! Cha! Cha! Zawołaj Edka! — wydusił z siebie rycząc ze śmiechu. — Kupa wariatów! Cha! Cha! Cha!
— Na co pan czeka, doktorze! — krzyknęła Rita. — Niech pan coś zrobi! On się nie może ciągle tak śmiać!
— Zawołaj Edka! — Aquarius wcisnął się w kanapę. — Zabierzcie mu pistolet! Niech ktoś coś zrobi, do cholery! Cha! Cha! Cha! Oliwa! Dlaczego ja się śmieję?! Oliwa! Cha! Cha! Cha! Dlaczego ja się śmieję?!
Nie spiesząc się Oliwa otwarł walizeczkę leżącą na Ludwiku XV z krzywymi nóżkami, wydobył strzykawkę, ampułkę, przygotował zastrzyk i wykonawszy obrót na palcach stanął w klasycznej pozie z baletu lekarzy aplikujących zastrzyki. Aquarius zamknął oczy. Oliwa uśmiechając się mściwie zrobił z zawodową biegłością to, co do niego należało. Po iniekcji wykonał powtórnie piruet nie dotykając stopami podłogi, tylko w drugą stronę. Śmiech pacjentów nieodmiennie wprawiał go w dobry nastrój. Śmiech to niekoniecznie oznaka zdrowia, ale bywa zaraźliwy. Aquarius z wolna uspokajał się. Rozluźniony przechylił się w bok i maślanymi oczyma ześlizgiwał się z twarzy Jasia.
— Ale go wzięło — zauważył lekarz z podziwem. — Dałem mu potrójną dawkę.
— To go może zabić — przestraszyła się Rita.
Obiema dłońmi podtrzymywała opadającą głowę stylisty.
— Bez obaw, Aquarius ma końskie zdrowie. Jest w gruncie rzeczy optymistą. Coś sobie ubzdurał. Nie przywiązywałbym do tego większej wagi.
Stylista przewrócił się bokiem na kanapę. Zasnął pochrapując równomiernie.
— Sen go pokrzepi — zauważył psychoanalityk. — Ma skołatane nerwy. Biedaczysko. — Rozejrzał się po obecnych. — No, nic tu po mnie. Będzie spał co najmniej dobę. Niech pani zadzwoni po służbę — zwrócił się do Rity — trzeba przenieść go do sypialni. Zalecam spokój. Dużo spokoju. — Zwrócił się do Jasia. — A ty, synu, przestań się upierać i oddaj ten cholerny pistolet. Nie mam pojęcia, co was obu łączy, pieniądze, seks czy co innego, co? — uniósł brwi. — Pewnie jakieś interesujące świństwo, co? — Jaś milczał. — Tak, ale jeśli chodzi tylko o oddanie pistoletu, to zgódź się. Może jemu to pomoże? Choroby psychiczne i nerwice są obszarami dotychczas niezbadanymi i człowiek nigdy nie wie, dlaczego jego pacjentom roi się w głowach. A że roi się, to widać choćby po tym, że nie mają apetytu. Skoro jesteśmy przy jedzeniu, to kiedy się obudzi, proszę mu dać pożywny bulion z młodych gołąbków i przeczytać jakiś klasyczny romans. Książki Juliusza Verne'a budzą dziecko, które w nim tkwi. Trzeba je zabić. Z całą bezwzględnością, na jaką stać nas, którzy kochają Aquariusa — spojrzał z zadumą na śpiącego stylistę. — On się myli mówiąc, że nikt go nie kocha.
Zamknął walizeczkę i poszedł sobie. Rita, Małgosia i Jaś milczeli. Aquarius chrapał.
— Dlaczego nie chcesz nam pomóc? — zapytała Małgosia. — Sądziłam, że lubisz mnie, a nie lubisz Aquariusa. Czy jest na odwrót? Co cię ugryzło, Rita? Nie mów tylko, że jesteś rozczarowaną lesbijką, sadystką, masochistką, onanistką, perwersyjną fetyszystką i kim tam jeszcze. To byłoby takie beznadziejnie głupie.
Rita usiadła ciężko obok Aquariusa. Nie odpowiedziała.
— A ja, głupi, myślałem, że chce się dogadać! A chciał mnie zastrzelić! — wybuchnął Jaś.
— Nie miałam pojęcia, że on… — głos Rity załamał się.
Rozpłakała się. Ta wielka kobieta płakała cicho, prawie bezgłośnie, oszczędnie, powściągliwie, jak zrozpaczony mężczyzna.
— Jest tak, jak mówisz — rzekła.
Małgosia pokręciła głową zrezygnowana. Jaś położył pistolet na Ludwiku XV.
— Chodź — wziął Małgosię za rękę.
— Rita? — Małgosia patrzyła z bólem na zapłakaną twarz dziewczyny.
Zbliżyła się kładąc obie dłonie na jej głowie. Rita przycisnęła mokrą twarz do brzucha Małgosi.
— Obejmij mnie mocno — poprosiła zduszonym głosem.
Małgosia zrobiła to, jak umiała najlepiej.
— Pragnę cię — Rita przycisnęła dłonie do pupy Małgosi. — Nie mogłam znieść widoku Aquariusa przystawiającego się do ciebie.
— Przekonaj go, żeby wycofał oskarżenie.
Ucisk dłoni Rity palił Małgosię.
— A co będę z tego miała?
— Już ci mówiłam. Moją przyjaźń. I naszą wdzięczność.
Jaś zgodził się. Stać go na uczucie wdzięczności wobec Kluski.
— Zostawiasz mnie?
— Tak.
— Zostaniesz z nim? — Rita spojrzała z nienawiścią na Jasia.
— Z nim — odparła Małgosia usiłując wzbudzić w sobie uczucie dumy.
— Mogłybyśmy wyjechać razem do Sopotu. Mam trochę forsy. Założyłybyśmy własną agencję modelek. Tutejsze dziewczyny przejadły mi się — Rita miała wzrok zbitego psa. — Aquarius ostatnio źle mnie traktuje. Eksploatuje mnie. Doi. Nawet nazywa mnie „cyckiem”, ciągnie korzyści nic w zamian nie dając. Albo bardzo rzadko.
— Nie, Rita. Lubię cię, bardzo cię lubię…
— Wszyscy mnie tylko lubicie. Rita jest dobra na wszystko, można w nią ładować jak w worek treningowy, nikt nie widzi jej problemów — odparła z goryczą.
Odepchnęła Małgosię. Otarła łzy rozmazując tusz.
— Rita, wieczny Języczek. Rita, wieczny Kaczan. Tak, nazywają mnie również Kaczanem. Wiecie, dlaczego?
— Nie mów nam — poprosił Jaś.
— Nie chcecie wiedzieć?
— Domyślamy się.
— Żadnej wdzięczności. Rita musi wszystkim wycierać zasmarkane nosy, bo macie cholerne problemy egzystencjalne… Tylko, że wy doskonale wiecie, czego chcecie, kim jesteście, a ja nie wiem! Nie wiem, kim jestem! Jak mam funkcjonować! Jaką mam rolę do wypełnienia w tym wielkim oszustwie, jakim jest życie! Bóg powiedział ludziom: „Ty będziesz robił to, ty tamto, a ty, Rita Kluska, zostaniesz każdym z nich po trochu, bo tak mi się podoba!”. Kim ja jestem, do cholery?!
— Mam dość! — Jaś przerwał te wynurzenia. — Jesteście stuknięci! Ty, Kluska, twój król przebieranek, garbus, te dwa pedały na dworze. Nie obchodzi mnie stan zdrowia tego porypańca, ani to, kim jesteś, Rita. Jesteś tym, kim chcesz być. Każdy jest tym, kim chce być. Po prostu.
Oboje opuścili wielką komnatę o obfitym barokowym wystroju, zostawiając Ritę na kanapie, obok jakoś dziwnie zmalałego ciała stylisty. Minęli lokaja, który pojawił się w drzwiach niczym deus ex machina, pchając przed sobą luksusowy wózek dla inwalidów. Garbus puścił głośno wiatry. Na zewnątrz zastali Edka wpatrzonego w taflę jeziora marszczącą się w lekkich podmuchach chłodnego wiatru. Ujrzawszy Małgosię zapytał:
— Dlaczego go kochałem? Może pani zna odpowiedź? Przecież to debil. Kompromituje mnie w wykształconym towarzystwie. W dodatku nie jest przystojny.
— Nie znam odpowiedzi na pytanie, dlaczego kogoś kochamy. Nikt go nie zna. Tak, jak nikt nie wie, czym jest wszechświat. Wiem jedynie, że miłość i wszechświat są tak samo nieskończone.
Zygfryd, przedmiot rozmyślań kierowcy Aquariusa, szlochał na stopniu terenówki i przeklinał siebie na głos za słabość do wytwornych manier Bonifacego Kożucha i jego stylu bycia, giętkiego języka, którym potrafił nie tylko znakomicie pieścić, ale także wyrazić zawiłe myśli w taki sposób, że Zyga natychmiast je łapał. Edek udawał, że nie słyszy.
— Biedna Rita — stwierdziła Małgosia w samochodzie. — I Edek. I Zyga.
— Bzdury — nie zgodził się Jaś. — Oni sami nie wierzą w to, co mówią, bo jakby uwierzyli, to musieliby się tego trzymać. Już to widzę!
Reszta drogi zeszła im na opowieści Jasia o spotkaniu z tragicznym alkoholikiem Giewontem, który marzył o karierze aktora i u schyłku życia dostał engagement do wodnego parku rozrywki w Kołobrzegu. Przebrany za konika morskiego miał sprzedawać bilety. Na prośbę Małgosi Jaś opowiedział o swojej samotnej wędrówce czarnym szlakiem przez cholerny, pradawny las, o walce ze strachem i tym śmierdzącym rozsypującym się, krótkowzrocznym niedźwiedziem.
— Mężczyzna musi przebyć trudy, niebezpieczeństwa, pokonać wiele przeszkód, musi walczyć o życie i uparcie dążyć do celu, by stać się mężczyzną naprawdę, a nie na niby — zakończył sentencjonalnie, mając nadzieję, że to, co właśnie powiedział, spodoba się Małgosi.
— A kobieta powinna czekać, aż jej mężczyzna na niby stanie się mężczyzną z prawdziwego zdarzenia.
— Ciężko jest być prawdziwym mężczyzną w dzisiejszym świecie. Długi czas nie miałem o tym pojęcia. Twój ojciec był wspaniałym facetem.
— Owszem
— Musisz być z niego dumna, co? Zazdroszczę ci.
c.d.n.