czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Krystian Piwowarski: „Mysikrólik i sarna” — odcinek 20.


20.

Jasia zwolniono z pracy. Nie było właściwie powodów, żeby czuł się zawiedziony, jednak jego szef mógłby przynajmniej wysłuchać tego, co ma na swoje usprawiedli­wienie:

— … no i rzucił się na mnie. Byłem kompletnie bez szans… — przemawiał ze swadą do pleców swojego szefa. Szef ciągle szedł. Przemierzyli kilka korytarzy i wielką halę pełną biurek, telefonów oraz agentów i agentek próbujących ustrzelić kolejnego frajera. Jaś słał im pogardliwe spojrzenia, zwłaszcza tym ze swoich dawnych kolegów, którzy mieli na koncie tytuł Ubezpieczeniowca Miesiąca. Zawsze ich nienawidził, a teraz była okazja, żeby to pokazać. Nie przeszkadzało mu, że patrzyli na niego ze wstrętem, niedowierzaniem i przestrachem, jakby był pokutującym duchem ubezpieczeniowca. „Solidna recesja i was też wypieprzą na ulicę — myślał sobie głęboko usatysfakcjonowany bladością ich twarzy, podczas gdy on miał na skórze przyjemną opaleniznę. — Tytuł Ubezpieczeniowca Miesiąca nic wam nie pomoże, parszywcy! Włazidupy!”. Szef skręcił do swojego gabinetu. Tam zajął pozycję za biurkiem, nad którym widniał wykuty w marmurowej płycie slogan reklamowy towarzystwa: „Z naszym ubezpieczeniem na życie nawet po śmierci wyjdziesz na swoje”. Założył ręce na piersi bezskutecznie chroniąc się przed potokiem słów:

— … i nagle połknął moją komórkę. Poważnie. Chciał mi odgryźć rękę. Na szczęście wystraszył się mojego ojca, który mówił w… w jego brzuchu. Taka prawda. Z jego punktu widzenia …

— Zamilcz!

— Gdyby ojciec przestał mówić…

— Przez twoje zniknięcie — krzyczał szef — straciliśmy dwóch zbiorowych klientów, których obsługiwałeś, a mianowicie zakład ociemniałych inwalidów „Biała Szczotka” i firmę spedycyjną „Polskie Kółko”. Ta ostatnia notowana na giełdzie. A inwalidzi gówno widzą, co podpisują. Mieliśmy ich na widelcu, ale ty postanowiłeś wziąć sobie wolne. To wystarczy, żeby cię znienawidzić, Skoczek. Ciebie, tego niedźwiedzia, twoją narzeczoną, twojego ojca, całą twoją rodzinę, twoje gówniane życie wewnętrzne…

— Przerwał mi pan w najciekawszym momencie.

— Jesteś arcydupkiem, Skoczek! Królewiczem palantów! Klasą samą dla siebie!

— Mógłby mnie pan wykorzystać do reklamy naszego nowego ubezpieczenia od nieprzewidzianych zdarzeń losowych w terenie niezabudowanym. Nie każdemu zdarza się walczyć gołymi rękami z niedźwiedziem.

— Musiałbym upaść na głowę! — wrzasnął szef.

— Chwileczkę — rzekł Jaś unoszą dłoń.

Szef zamknął usta na widok podobnej bezczelności.

Jaś wyjrzał na firmowy parking. Tragiczny widok zniszczonego żółtego polo, na które tak ciężko harował jako ubezpieczeniowiec znacznie wzmocnił jego determinację. No cóż, negocjacje spaliły na panewce. Bóg świadkiem, że starał się jak mógł. Zawsze uważał, że jego szef to popychle, chodzi na sznurku centrali, a z kolei centrala chodzi na sznurku rodzinnej, amerykańskiej korporacji, której zbiorowe zdjęcie wisiało tuż pod sloganem reklamowym. Członkowie korporacji wyglądali jak grupka wypomadowanych orangutanów w ciemnych garniturach. Jaś uśmiechnął się jakoś tak nieprzyjemnie i rzekł:

— Tak się akurat składa, że wykupiłem to ubezpieczenie.

— Ty?

— Chce pan wiedzieć, dlaczego?

— Nie. Co mnie to obchodzi!

— Żeby podnieść sobie wskaźnik sprzedaży, no i… żeby się panu podlizać — przyznał Jaś szczerze, przecież nie miał nic do stracenia. — Okazało się, że nie ma tego głupiego, którego bym nie zrobił, a które nie wyszłoby mi na zdrowie — zadumał się nad tym, co powiedział. — W każdym razie sporo mi pan zabuli.

To rzekłszy wyszedł trzaskając drzwiami. Przechodząc przez halę produkcyjną wypchaną urobionymi po łokcie agentami i agentkami rzucił:

— Hasta la vista, niewolnicy! Powieście się na kablach od telefonów!

Pojechał do szpitala. Walter czuł się nieco lepiej. Ujrzawszy Jasia z początku nie chciał z nim rozmawiać, ale potem opisał mu bandytów, używając słów: „zajadłe skurwysyny z chamskimi twarzami kretynów, wygolonymi głowami i kolczykami w nosach i uszach, ordynarne, hałaśliwe, napakowane głupki” i rzekł:

— Odszukaj ich i zabij.

— Dobrze, tato — zgodził się Jaś.

— Potem obetnij im kutasy i przynieś mi pokazać.

— Dlaczego akurat kutasy?

— Bo uszy to za mało. Facet można żyć bez uszu, a bez kutasa jest nikim.

— Nie ma sprawy.

— Bądź bez litości. Należy odrzucić litość, jeśli chce się przetrwać.

— Pomszczę cię.

— I zawiadom Bogumiła. Powiedz mu, że nic nie przeszkodzi mojemu wyjazdowi do Szczawnicy.

— Dobrze, tato.

— Mówisz do mnie: „tato?”

— Z przyzwyczajenia.

— Chciałbym, żebyś dalej tak mnie nazywał. Jeżeli nie masz nic przeciwko.

— W porządku.

Jaś udał się na miejsce kaźni fałszywego ojca. Przyglądał się samochodom podjeżdżającym pod dystrybutory. Sporo młodych mężczyzn pasowało do opisu Waltera. Nie miał za plecami uzbrojonych zawodowców, więc zrezygnował. Wróciwszy, zastał Małgosię przy pracach w ogródku.

— Chciałabym zasadzić wzdłuż płotu tuje. Co ty na to? A w rogach świerki.

— Po co?

— Będzie ładnie. Zacisznie. Drzewa osłonią nas przed wiatrem i odgrodzą od ulicy.

— Przecież Zdobny wraca za pół roku. Będziemy musieli się wynieść. Twoje drzewa nie urosną.

— Ale przez pół roku byłby to nasz dom. I nasz ogródek.

Jaś wzruszył ramieniem.

— Jak w pracy? — zapytała Małgosia.

— Wylali mnie. Jeszcze będą żałować.

Zniknął w środku. Nie miał ochoty rozmawiać o ogródku, o pracy, o swoim tak zwanym ojcu i tak dalej. Z nudów przeszukał dom. W łazienkowej szafce, pod ręcznikami, znalazł puste opakowanie po preparacie hormonalnym wzmacniającym wydatnie potencję. Aż gwizdnął z wrażenia. Pokazał Małgosi opakowanie.

— Ten facet jest stale na koksie!

Ulżyło mu. Mógł się pozbyć kompleksu niskiej wydajności, który go ostatnio mocno męczył. Z niską wydajnością łączyło się także niskie poczucie wartości jako mężczyzny w ogóle. Jego rekordem było doprowadzenie ukochanej do dwóch orgazmów w ciągu jednego wieczoru i połowy nocy, co kosztowało go tym więcej wysiłku i pomysłowości, że Małgosia należała do kobiet ceniącej sobie również orgazm łechtaczkowy, pomerdanie penisem w pochwie niczego zatem jeszcze nie załatwiało. Gdyby nałykał się pigułek hormonalnych, mógłby pobić rekord dwudziesty trzech orgazmów Milaca, na temat których kilka poważnych instytutów naukowych przez trzy lata prowadziło interesującą dyskusję na łamach fachowej prasy. Albo rekord Zdobniaka, który, jeśli wierzyć jego opowieściom, pewnego razu sam jeden obsłużył panieński wieczór, a była na nim panna młoda i osiemnaście druhen. Do diabła! Przecież rzecz nie w liczbach ani w czasie i średniej rocznej, to nie zapasy! Chodzi o swobodny, twórczy, pełen wyobraźni, poetycki, a nawet uduchowiony, styl.

— Wiesz, co jest głównym problemem współczesnego świata? — zapytał wściekły potrząsając preparatem na potencję. — Nieuczciwość. Brak pokory. Kłamstwo w miejsce prawdy. Sztuczki. — Zaczął krzyczeć: — Kamuflaż! Pozory! Sztuczne podkręcanie śruby! Bicie rekordów! Zniewolone umysły! — rzucił preparat na ziemię i zaczął po nim deptać. — Globalne współzawodnictwo! Fetysz marki! Korporacjonizm! Kupa frajerskich owiec żrących na okrągło trawę i paru postrzygaczy w merolach!

Na ulicy zatrzymała się limuzyna Aquariusa. Wysiadł z niej Sebastian Oliwa i jakiś niski jegomość z cienką walizeczką w dłoni i trwale przekrzywioną niedużą głową w kształcie stożka.

— Urocze gniazdko — ocenił Oliwa. — Doprawdy urocze. Czyż nie, mecenasie? — zwrócił się do człowieczka z walizeczką.

— Istotnie — odparł niski jegomość.

Małgosia wstała z kolan, otrzepała dłonie z ziemi.

— Czego panowie chcą? — zapytała.

Oliwa i niski jegomość przeszli przez furtkę.

— Drobiazgu, doprawdy… mecenasie? — Oliwa ponownie zwrócił się do niskiego jegomościa.

— Mój klient, pan Aquarius, wycofa oskarżenie i żądania odszkodowawcze — mężczyzna nazwany mecenasem zwracał się do Jasia — pod warunkiem jednakże, że weźmie pan udział w pewnym eksperymencie… doktorze? — zwrócił się do Oliwy.

— Już był jeden eksperyment: Aquarius chciał zabić Jasia — zauważyła Małgosia.

Od razu wytworzyła się niesympatyczna atmosfera, czego Oliwa, doświadczony psychoanalityk, chciał uniknąć.

— Przybyliśmy z pewną interesującą propozycją — uśmiechnął się radośnie.

Był w nienagannym morelowym garniturze, białej koszuli i krawacie żółtym jak skórka cytryny i nie wyglądał na kogoś, komu może uciec sprzed nosa pięćdziesiąt tysięcy kawałków.

— To jest pan Traszka, przyjaciel Aquariusa i jego adwokat.

Traszka skłonił się sztywno. Spoglądał na Jasia i Małgosię wyłupiastymi oczami z natarczywą uwagą. Jaś ani przez moment nie uwierzył, że ten facet może być przyjacielem Aquariusa, był na to za brzydki.

— Tak — adwokat poszukał wzrokiem czegoś, na czym mógłby położyć walizeczkę. Znalazł plastikowy stół ukryty w cieniu parasola. — Przyznaję, eksperyment, o którym pani mówi, został przeprowadzony wyjątkowo nieudolnie…

Oliwa wyszczerzył zęby w rozbrajającym uśmiechu.

— Tym razem gwarantuję powodzenie — zapewnił. — Rzecz zasadza się na powtórce zdarzenia z niedźwiedziem. Aquarius ma silną nerwicę o podłożu lękowym. O chorobie psychicznej nie ma mowy. Inna rzecz, że ciągle się boi. Właśnie tego niedźwiedzia. Miał pan szatański pomysł — przyznał z zachwytem — to go zupełnie wytrąciło z równowagi. Doprawdy, trudno zrozumieć, jak człowiek o tak pogodnym usposobieniu i tak małych, nazwijmy to, wymaganiach intelektualnych, wpada w otchłań depresji? — Oliwa zwrócił się do obecnych z uniesionymi brwiami. Miał w sobie nieodparty urok i umiejętność bagatelizowania wpływające łagodząco na stany emocjonalne jego pacjentów. — Czynnik wywołujący stres musiał być piorunujący i nie pozostaje nam nic innego, jak zastosować równie mocne kontruderzenie. Klina klinem. To jego ostatnia szansa. Aquarius prosi pana o coś, co jest drobiazgiem, a co przywróci go światu normalnych, zdrowych ludzi. Naturalnie, zdrowych w kategoriach biznesu rozrywkowego. Mówiąc krótko, Aquarius ma nóż na gardle. Musimy powtórzyć całą traumatyczną scenę napadu zmieniając zakończenie. Sceneria, pora dnia te same, pan przybywa samochodem, przebrany za niedźwiedzia i zbliża się do Aquariusa, ale zamiast rewolweru ma pan w ręku prezent. Staje pan przed nim, zrzuca skórę i z uśmiechem mówi: „Hallo, Aquarius! Uwielbiam cię, jesteś największym, współczesnym dyktatorem mody w Polsce i tej części Europy! A jutro podbijesz cały świat! Jestem twoim wielbicielem i przyniosłem ci prezent”… tere fere kuku, strzela baba z łuku i tak dalej, mecenasie?

Adwokat wydobył z walizeczki podłużne, płaskie pudełko i podał Oliwie.

— Pamięta pan moment, kiedy Kubuś Puchatek przynosi Kłapouchemu baryłkę po miodzie? — zapytał psychoanalityk Jasia. — Niech to ma coś z klimatu tamtej niezapomnianej, wzruszającej sceny.

— A co to jest?

— Krawat koktajlowy — Oliwa otworzył pudełko. — Proszę spojrzeć, z białego jedwabiu przetykanego złotogłowiem. Cholernie wyszukana i droga rzecz z Paryża. Aquarius utrzymuje, że nie ma kompleksów wobec zachodu. Kazałem wykonać na krawacie aplikację: „Kochamy cię, Aquarius”. Pana zadaniem będzie sugestywne zagranie roli jego przyjaciela. On musi czuć, że pan go naprawdę kocha.

— Nienawidzę sukinsyna — rzekł Jaś.

— To nie ma nic do rzeczy — wtrącił adwokat przyjemnym głosem.

Wydobył z walizeczki dokument. Zwrócił się do Jasia:

— Jak mówił doktor Oliwa, okaże się pan wielbicielem pana Aquariusa i da mu prezent.

— Prezent od przyjaciela — Oliwa uniósł palec. — Ważne, żeby to podkreślić — rozejrzał się zacierając ręce. — A może byśmy się tak czegoś napili? Co, Traszka? Ma pan jakieś instrukcje w tej sprawie? Co? Cha! Cha! Cha!

Parsknął śmiechem. Nie znosił ponuraków. Śmiał się również dlatego, że chirurg plastyczny, który wykonał mu ostatnio solidne naciąganie skóry, zalecił śmiech jako doskonałe ćwiczenie wzmacniające. Traszka milczał, więc Oliwa przestał się śmiać. Małgosia i Jaś czekali, co będzie dalej.

— No, co? — lekarz obruszył się. — Nie wolno się już śmiać?

— Nie cierpię, jak miesza się poważną rozmowę z bzdurami! — krzyknął adwokat.

— Kauzyperda! — wypalił Oliwa i zaraz się roześmiał.

Przyjrzał się Traszce z politowaniem. Organicznie nie znosił adwokatów swoich pacjentów. Bo niby za co miał ich lubić? Nigdy żaden nie powiedział mu dobrego słowa. Poza tym myślą, że się znają na medycynie, amatorzy!

— Oto umowa w przedmiotowej sprawie — adwokat podał dokument Jasiowi.

— Baba z wozu, koniom lżej — dodał Oliwa.

— Mam podpisać? — Jaś zwrócił się do Małgosi.

Kiwnęła głową. Jaś przeczytał umowę uważnie, po czym złożył podpis. Po drodze zajechali po skórę. Edek powiedział, że mogą się poczęstować drinkami. Oliwa odparł, że sam doskonale wie, co mu wolno, a co nie, zasunął dźwiękoszczelną szybę i zaciągnął firankę. Nalał szczodrze sobie i Jasiowi. Traszka odmówił przyłączenia się z powodów zasadniczych i doktrynalnych: miał słabą głowę i bał się, że jak wypije, zacznie pieprzyć od rzeczy, ponadto w skrytości ducha nienawidził, a zarazem podziwiał psychoanalityków, a już zwłaszcza Oliwę, za umiejętność dojenia swoich pacjentów w sposób, w którym skuteczność walczyła o lepsze z wdziękiem. Tymczasem prawnik doił klienta w sposób, rzekłby Traszka, nader suchy, kodeksowy, bez polotu. A Małgosia nie miała ochoty. Jaś i Oliwa zapalili również cygara.

— Doskonałe — rzekł Oliwa. — Zauważył pan? To Monte Christo. Nie ma lepszych.

— Wyborne — odparł Jaś.

Nie znał się na cygarach, ale w ogóle podobało mu się. Uśmiechał się do Małgosi i kiwał nogą.

— Biedy Aquarius — zauważył Oliwa.

Rozparł się wygodnie.

— No tak — zgodził się Jaś. — Skoro umówiliśmy się, że kochamy go i że jest biedny?

— Co nam szkodzi? — spytał Oliwa. — Nie sądzi pan, Traszka? — zagadnął milczącego adwokata.

— Aquarius jest wielkim człowiekiem.

— Z której strony? — psychoanalityk wybuchnął śmiechem.

Policzki podjechały do góry. Śmiejąc się Oliwa wyglądał o dziesięć lat młodziej i wiedział o tym. Adwokat obraził się na dobre. Nie cierpiał ludzi pokroju Oliwy, narażali go na konieczność wypełniania misji, którymi się brzydził, a które polegały na tym, że musiał iść na kompromisy. Traszka nienawidził kompromisów. Nienawidził siebie w chwili, kiedy musiał iść na kompromis.

— Wie pan, do czego można ich porównać? — zagadnął Oliwa Jasia kręcąc w palcach cygaro przytknięte do ucha.

— Kogo? — zapytał Jaś.

On również pokręcił cygarem przy uchu.

— Adwokatów. Prawników.

— Nie wiem.

— Do uporczywego zatwardzenia. Wie pan, świat cierpi na te wszystkie społeczne i polityczne bolączki, bo ma problemy z defekacją. Właśnie przez nich — pokazał na Traszkę.

Obaj roześmiali się. Traszka zsiniał. Małgosia przez cały czas podróży milczała. Przyglądała się przez boczne okno mijanym domom i ludziom. Czuła na sobie ciężki i ciepły bok Jasia. Niedźwiedzia skóra na podłodze samochodu wydzielała niemiły zapach pleśni, starej krwi i zepsutych zębów.

 

Wszystko było tak, jak wtedy: kolorowe kosze, stoliki, parasole, namiot. Stylista siedział w rattanowym fotelu w towarzystwie Rity i Zygfryda. Oliwa kazał zatrzymać samochód na skraju trawnika, jakieś sto metrów od Aquariusa. Wysiadł i zbliżył się do stylisty. Coś mu tłumaczył. Aquarius kiwał głową. Psychoanalityk wrócił do samochodu.

— Musi pani pójść ze mną — zwrócił się do Małgosi. — Aquarius chce, żeby była pani obok niego.

— Po co?

— Na wszelki wypadek.

— Na wypadek czego?

— On się ciągle boi — przypomniał Oliwa surowo.

— Forma aportu wniesionego przez waszą stronę do tej transakcji — dorzucił Traszka sucho.

— Czego? — Jaś nie rozumiał.

— Rodzaj pewnej gwarancji — wyjaśnił Traszka niczego nie wyjaśniając.

— Jakiej gwarancji? — Jaś w dalszym ciągu nie rozumiał.

— O charakterze niefinansowym ­— adwokat wzniósł oczy ku niebu.

— Aquarius bardzo lubi pana narzeczoną — Oliwa podjął się trudu przetłumaczenia języka prawniczego na ludzki.

— Aha — rzekł Jaś.

Małgosia, Traszka, Oliwa i Edek odeszli. Jaś założył futro i łeb. Ścisnął we włochatej łapie pudełko z krawatem. Oliwa machnął ręką. Jaś wyskoczył z samochodu i rycząc pędził w stronę fotela i parasoli. Zygfryd na polecenie i odpowiedzialność doktora Oliwy przygważdżał Aquariusa mocarnymi ramionami do fotela. Stylista krzyczał jak obłąkaniec i szamotał się w uścisku kulturysty. Oliwa był skupiony, Traszka zafascynowany, choć udawał zażenowanie. Rita miała na głowie wdowi, czarny kapelusz z woalką. Jej demonstracja mogła się z powodzeniem odnosić i do Aquariusa, i do Małgosi. Edek z żalem podziwiał krzepę Zygfryda. Aquarius podkulił nogi. Jaś dobiegł do fotela odrzucając łeb. Wydobył się z futra. Odwinął krawat i wyciągnął rękę:

— Halo, Aquarius! Jesteś największym projektantem mody w Polsce i w tej części Europy! Uwielbiam twoje ciuchy! Jestem twoim wielbicielem i przyniosłem ci prezent!

— Krawat! — wykrzyknął Aquarius. — Piękny krawat!

— Fantastyczny ciuszek! — podchwycił Oliwa kując żelazo póki gorące.

Dał Zygfrydowi znak, żeby uwolnił swego pana. Aquarius wyciągnął ramiona, Jaś owinął mu krawat delikatnie wokół dłoni eksponując napis o tym, że wszyscy kochają Aquariusa. Stylista przysunął krawat bliżej oczu, przycisnął do twarzy i rozpłakał się. Edek otarł łzę kciukiem, naciągną kaszkiet głębiej na oczy. Nie chciał, żeby Zygfryd widział, że płacze, bo pomyślałby, że płacze, ponieważ muszą się rozstać.

— Nie jesteś prawdziwym niedźwiedziem? — zapytał Aquarius pochlipując.

— Oczywiście. To maskarada — odparł Oliwa za Jasia. — Ten cudowny chłopak chciał ci zrobić niespodziankę. On cię uwielbia. Fascynujesz go. Jesteś jego idolem, a wiesz, do czego są zdolni wielbiciele.

Aquarius odjął krawat od oczu i wyjrzał na świat.

— Jaś Skoczek jest twoim wielbicielem — powtórzył Oliwa z naciskiem. — Kocha cię.

— Jesteś moim wielbicielem? — stylista podniósł załzawione oczy.

— Jestem. Jak cholera.

— Kochasz mnie?

— Jak najbardziej.

— Nie chciałeś mnie zabić?

— To już sobie wyjaśniliśmy — wtrącił Oliwa. — On chciał ci uścisnąć dłoń.

— Chcę to usłyszeć od niego, Oliwa.

— Nie miałem zamiaru cię zabić — powiedział Jaś.

— Dlaczego mnie goniłeś?

— Żeby ci uścisnąć dłoń.

— Strzelałeś do mnie — stylista zrobił chytrą minę.

— Na wiwat — podpowiedział Oliwa.

— Właśnie — poparł go Jaś. — Nie umiałem inaczej wyrazić swojej miłości i uwielbienia dla twojej sztuki. Jesteś geniuszem, rzucisz świat na kolana. Uwielbiam cię.

Aquarius milczał. Czas i wielkie rzeki oraz małe strumienie płynęły w najlepsze, a stylista zastanawiał się, kto kogo robi w konia. Wreszcie rzekł ostrożnie:

— W zasadzie to mnie przekonuje. Choć nie do końca. W tej sprawie zawsze będzie szereg wątpliwości, ale ogólnie rzecz biorąc twoja odpowiedź podoba mi się.

— Znakomicie! — Oliwa klasnął w dłonie. — Aquarius! Możesz się uważać za wyleczonego!

— Ten krawat jest taki… extraordinaire — przyznał Aquarius. — Traszka, czy strona formalna…

— W jak najlepszym porządku — odparł adwokat. — Z całym szacunkiem, ale jeśli ja biorę sprawy w swoje ręce, efekt jest murowany — adwokat skłonił się.

Spojrzał wymownie na Oliwę.

— Edek, odwieź mecenasa do biura. Zygfryd, ty blond bestio, dziękuję ci. Możecie się urwać z Edkiem na parę godzin.

— Dzięki, szefie, ale Edek mnie odtrącił — poskarżył się Zygfryd.

— Dlaczego? — zapytał Aquarius.

— Jakby pan go nie znał — odparł Edek.

— Prawdziwa miłość przezwycięży wszelkie przeszkody — stwierdził stylista. — Po burzy przychodzi spokój, po nocy dzień, weźcie przykład ze mnie… Sebastian — Aquarius zwrócił się do psychoanalityka — jak twoim zdaniem mają się moje sprawy?

— Są na jak najlepszej drodze. Udało nam się przebić przez twoje ego i dotrzeć do jądra id. Wydałeś okrzyk nowonarodzonego.

— Niezły temat na książkę biograficzną. Traszka, znajdź mi jakiegoś chudego literata, mam zamiar podyktować mu co nieco ze swojego życia.

— Załatwione — odparł adwokat. — Pozwalam sobie zauważyć, że to znakomity pomysł.

— Masz takie barwne życie — Oliwa uśmiechnął się przymilnie — a my razem z tobą.

— Co masz na myśli

— Mam nadzieję, że nie pominiesz nas we wspomnieniach.

— Zastanowię się.

— Świetnie. Jaś chciałby cię prosić o jeszcze jedno.

— O co? — zapytał Jaś.

— Twój autograf. Kupił jedną z twoich koszulek — w ręku Oliwy pojawiła się bawełniana koszulka z rastrowaną twarzą stylisty — i tak długo molestował, że w końcu obiecałem zwrócić się do ciebie. Jaś jest w gruncie rzeczy nieśmiałym chłopcem. Chyba mu nie odmówisz, co? — podsunął koszulkę i markera.

Aquarius nabazgrał życzenia wszelkiej pomyślności i podał koszulkę Jasiowi ze słowami:

— Niech ci przyniesie szczęście!

— Dziękuję — wykrztusił Jaś. — Spotyka mnie wielki zaszczyt.

— Drobiazg. Choć jestem wielki, to jestem także skromny.

— Eee…gówno! — wrzasnął Jaś rzucając koszulkę na trawę. — Mam tego dosyć! Nic mnie nie obchodzi twój zasrany autograf! Co to jest, że taki dupek robi karierę, a mój stary nie jest nawet moim starym?

— Jak to? — stylista zwrócił się do Oliwy — Sebastian? O co tu chodzi?

— Skoczek! — Oliwa złapał Jasia za ramię i potrząsnął — Skoczek! Ja się urabiam po łokcie…

— Nie lubię, jak się robi ze mnie balona! Wszyscy wszystkich robią tu w konia! Mam twoje wycofanie się z oskarżenia, ty czubku — Jaś wyciągnął palec w stronę Aquariusa — i nie muszę się godzić na granie komedii!

— Jesteś nieodpowiedzialny! — krzyknął Oliwa do Jasia.

— A tobie brak kompetencji lekarskich! — odciął się Jaś.

— Jesteś niewdzięczny! — Aquarius spojrzał wściekłym wzrokiem na Jasia. — A tobie — zwrócił się do Oliwy — brak poczucia lojalności!

— Brak ci ambicji! — Oliwa potrząsnął Jasiem. — A tobie, Aquarius, wierności zasadom!

— Oddaj mi moją forsę! Takie są moje zasady! — wrzasnął Aguarius.

— A ty moją godność zawodową! — rzucił styliście w twarz Oliwa.

— Brakuje ci zwykłej, ludzkiej przyzwoitości! — oskarżył Jaś stylistę. — A przez takich, jak ty — zwrócił się do Oliwy — tacy, jak on — pokazał palcem na Aquariusa — panują nad światem… nie, przepraszam — Jaś poszukał wzrokiem adwokata Traszkę. — To przez takich jak ty!

— Ktoś musi nim rządzić — odparł adwokat i wzruszył ramionami.

— Ale dlaczego akurat tacy faceci? — zapytał Jaś pokazując na stylistę. — Tacy deprawatorzy!

— Bo ja mam dużo forsy! — odparł stylista.

— Ale sknerzysz! — krzyknął Oliwa. — Mógłbyś się podzielić z biedakami!

— Nawet nie wiesz, jak często myślę o biedakach!

— Myślenie nic cię nie kosztuje!

— Za to zajmuje dużo czasu, a czas pana Aquariusa jest na wagę złota — wtrącił adwokat.

— Co mi z tego? Potrafi się całymi dniami wykłócać o marne pięćdziesiąt tysięcy kawałków!

— Wszyscy chcecie mnie oskubać! Co do jednego! — stylista powiódł rozgorączkowanym wzrokiem po obecnych.

— Nie ja — adwokat zaprotestował.

— Ty też! Tylko, że tak to robisz, że nie mogę się pokapować!

— Niczego przed panem nie ukrywam! — adwokat okazał oburzenie. — Trzymam się ściśle litery prawa!

— Mógłbyś się podzielić! — rzucił Jaś styliście, wracając do myśli, którą rzucił psychoanalityk.

— Kto? On? Chyba się udławię ze śmiechu! — Oliwa zaczął się dławić.

— Jutro pozwiesz Oliwę do sądu! — krzyknął stylista ciągnąc adwokata za guzik marynarki.

— Za co? — zapytał adwokat rzeczowo.

— Wymyśl coś!

— Doprawdy… pan mnie obraża… jest pan wobec mnie bardzo niesprawiedliwy — powiedział Traszka prostując się. — Uraził pan moją dumę zawodową, ja nigdy nie okradam bogatych klientów…

— Bo okradasz biedaków! — rzucił Oliwa adwokatowi w twarz.

— Masz wyciągnąć od niego wszystkie pieniądze, które on wyciągnął ode mnie! — wrzasnął Aquarius do Traszki.

— Obawiam się, że to niemożliwe. Dał mu je pan po to, żeby pana wyleczył i on pana wyleczył — zauważył adwokat.

Oderwał palce stylisty od swojego guzika.

— Jasne, że wyleczyłem! — dodał Oliwa. — Biorę wszystkich tu obecnych za świadków twojego powrotu do zdrowia!

— Niby po czym poznajesz, że jestem zdrowy?

— Po tym, że jesteś takim samym skąpym skurwysynem, jakim byłeś przed chorobą! Cierpienie niczego cię nie nauczyło, a zwłaszcza troski o biedaków!

— Traszka — stylista zwrócił się do adwokata — czy to prawda, że nie da się wyciągnąć od niego mojej forsy?

— Nie da się.

— To po co ja cię trzymam? Po co wyrzucam na ciebie grube pieniądze? Co mi po prawniku, który nie jest w stanie udzielić mi właściwej porady prawnej?

— Za jedną dziesiątą pańskiego majątku wszystkie biedne sieroty w tym kraju mogłyby mieć poradę prawną ze zniżką! — wykrzyknął adwokat, któremu nagle puściły nerwy i zaczął pieprzyć bez sensu, a nie ma nic gorszego, niż prawnik, który pieprzy bez sensu.

— Mógłby się podzielić — powtórzył Jaś twardo.

— On nie zna uczucia wdzięczności! — Oliwa machnął ręką.

— Zawsze jestem lojalny wobec klientów — rzekł adwokat postanawiając poprawić swój wizerunek o oczach obecnych. — To moja życiowa dewiza.

— Odpowiedzialność za losy świata spoczywa w rękach bogatych — stwierdził Jaś.

Przed trawnikiem zatrzymał się tymczasem dwuosobowy sportowy mercedes w kolorze lapis-lazuli. Z samochodu wysiadł Bonifacy Kożuch, również w kolorze lapis-lazuli. Pomachał z daleka ręką.

— O, nie! — jęknęła Rita. — Mam tego dosyć! Muszą być przecież jakieś granice!

Krawiec zbliżył się, ostrożnie stawiając kroki. Bał się wdepnąć w psie gówienko. Miał już z tym kiedyś do czynienia. To był koszmar! Po prostu koszmar! Musiał zmienić wszystkie dywany. A kiedy zmienił dywany, musiał naturalnie zmienić tapety. Zmieniając tapety nie mógł nie zmienić koloru obić. Zmieniając kolor obić zmienił aranżację lamp i bibelotów oraz ramy obrazów. A zmieniwszy to wszystko musiał wymienić zawartość szaf, komód i garderób. W skutek czego musiał zmienić także kolor samochodu. W konsekwencji tych wszystkich działań musiał zrewidować swoje liberalne poglądy na temat determinizmu oraz dotychczasowe stanowisko co do pośledniej funkcji koloru, w porównaniu z kształtem, we współczesnym malarstwie niefiguratywnym. Zmieniwszy światopogląd jak wyżej musiał zmienić kilku kochanków wywodzących się ze sfer artystycznych, w tym zwłaszcza malarzy niefiguratywnych. A kiedy zrobił już to wszystko, wyjechał z przystojnym rzeźbiarzem pracującym w kamieniu na hiszpańskie Baleary, żeby leczyć skołatane nerwy. Co też nie było tanie. Na dodatek rzeźbiarz okazał się brutalnym prymitywem. Mijając Małgosię i Ritę poruszył palcami lewej dłoni, skinął głową, ale nie zatrzymał się, podszedł do mężczyzn.

— Halo, Aquarius! — pozdrowił gospodarza. — Cóż to za urocza zwadka, Jaśku? Nareszcie wróciłeś! Tęskniliśmy! Ile to się człowiek musi za tobą nauganiać!

— Odpieprz się! — wrzasnął Jaś.

— Odwieźć cię do domu? — zapytała Rita.

Obie przyglądały się dotąd kłótni mężczyzn z mniej więcej takimi samymi odczuciami. Obu kobietom było obojętne, jak ta kłótnia się skończy. Obie czuły się w jakimś stopniu ofiarami zamieszania. Aquarius, Jaś, Oliwa i Traszka sprzeczali się na temat wdzięczności, lojalności, poczucia odpowiedzialności, ambicji, wierności zasadom, zwykłej, ludzkiej przyzwoitości, kompetencji lekarskich Oliwy, prawniczych Traszki, pieniędzy, losów świata i tak dalej. Kożuch, pozbawiony pasji reformatorskiej, wdał się w kłótnię nieco mniejszej wagi. Spierał się mianowicie z Edkiem na temat przebrzmiałej historii, jaką był przelotny, nic nie znaczący romans z Zygfrydem. Ale cały czas strzelał okiem na Jasia.

c.d.n.