piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Na życzenie Jasia Małgosia zgodziła się pojechać do Bogumiła Dziobasa. Wszystko wskazywało na to, że Jan Nepomucen Skoczek postanowił wziąć sprawy w swoje ręce, co nie powinno dziwić wiedząc, ile ten chłopak ma lat. Jaś żywił pogardę dla brudnego ginekologa, ale Dziobas, unurzany po szyję czy raczej wziernik sondy domacicznej w moralnym bagnie, był jednym z aktorów tej, jak to ujął kiedyś biedaczek Zdobniak, commedia divina. Fakt, że był dodatkowo przyjacielem i powiernikiem Waltera Skoczka, zawstydzał i doprowadzał Jasia do szału.
Kiedy weszli do gabinetu, Dziobas wykonywał elementy gimnastyki szwedzkiej. Bolał go kark i plecy od ciągłego schylania się. Używał fotela ginekologicznego do energicznych przysiadów:
— Raz, dwa! Raz, dwa!
Końcówka sondy zwisała ze stojaka jak wąż z drzewa wiadomości Dobrego i Złego. Na stoliku leżały szkiełka laboratoryjne z wymazami i mikroskop.
— Dziobas! — rzucił Jaś ostro.
— Małgosia? Pani tutaj? — ginekolog przerwał ćwiczenia. Był w najwyższym stopniu zdumiony. — Unikała mnie pani, doprawdy nie wiem, dlaczego, jestem przecież lekarzem, a lekarz nie ma płci. I tym podobne… czy zażywa pani tabletki pobudzające pracę jajników? — Spojrzał na Jasia, lekko zesztywniał.
— Kto pan jest? — zapytał.
— Jestem narzeczonym Małgosi.
— Jaś Skoczek, syn Waltera — wyjaśniła Małgosia.
— Syn Waltera? — Dziobas nie posiadał się ze zdumienia.
— Słuchaj no pan — Jaś złapał Dziobasa na kołnierz upapranego rudawymi plamkami kitla jednorazowego użytku — przystawiał się pan do Małgosi — przyciągnął ginekologa do siebie, nos w nos. — To twój pierwszy błąd. Drugim było omotanie mojego starego.
— Primum vivere deinde philosophari — odparł Dziobas mając na myśli siebie.
Jeszcze sobie dzisiaj nie zaaplikował porcji grzybów i rzygać mu się chciało na widok trzynastej pochwy z nadżerkami.
— Gadaj po ludzku! — Jaś potrząsnął nim.
— Nie masz pojęcia, co to za ciężki chleb ta ginekologia — wyznał Dziobas z rozpaczą w oczach. — Wszystkim wam się wydaje, że przychodzą do mnie same dwudziestki w koronkowych majtkach. A jest ich zaledwie jedna na dziesięć. Albo i na dwadzieścia. Co byś powiedział na niedomytą babę po siedemdziesiątce? Od samego widoku jej sromu masz ochotę gryźć te niklowane rury! — mówiąc patrzył na Małgosię piekielnie wygłodniałym wzrokiem.
Jakby Jasia nie było obok, jakby Jaś trzymał w garści sam kitel, bez zawartości. Wszyscy troje doznali na moment uczucia transcendencji, to znaczy znaleźli się w sytuacji bez odrobiny choćby sensu, a także bez wyjścia.
— Pani zamierza się u mnie leczyć? — spytał Dziobas z nagłą nadzieją.
— Nie zamierza — odparł za nią Jaś. — Nie po to tu przyszliśmy. Już jej nie będziesz podglądał!
— Podejrzewa się nas o różne świństwa, których nie popełniamy — mówił lekarz wyjaśniając Małgosi przyczyny, dla których pojawił sie na Ziemi przybierając formę ginekologa. — Podejrzewają nas niewyżyci faceci. Młody Skoczek i jego ojciec są właśnie tacy. Zresztą wszyscy faceci z ich ulicy są tacy sami. Ja też — wzruszył ramieniem. — I co z tego? Być facetem oznacza być ciągle niewyżytym, jak być kobietą oznacza ciągle pragnąć miłości. To jest wszystko, co ktokolwiek wymyślił i jeszcze wymyśli w tej kwestii. Z tego punktu widzenia cały dorobek kulturalny ludzkości to głupie pieprzenie, oszustwo manipulatorów i mrzonki chorych na umyśle. Byłaś moją najcudowniejszą pacjentką. Błogosławię i przeklinam naturę, która obdarzyła cię niedomogą jajników. Błogosławię, ponieważ popchnęła cię w moje ramiona i przeklinam, że pozwoliła mi ujrzeć ósmy cud świata tylko po to, żeby ten niewyżyty dupek sprzątnął mi torcik z talerza — spojrzał z nienawiścią na Jasia.
Jaś zebrał się w sobie, był z niego silny chłopak, walczył z niedźwiedziem, wziął się za bary z królem puszczy, więc marny ginekolożyna nie stanowił dla niego problemu. Złapał lekarza pod pachy i po prostu uniósł. I nic więcej. A potem postawił z powrotem na podłogę usianą zakrwawionymi tamponami po aborcjach.
— Masz się odpieprzyć od mojego starego!
Dziobas skinął głową zrezygnowany.
— Młodym facetom wydaje się, że wszystko przed nimi — rzekł — ale kiedy jeden z drugim ewentualnie dożyje mojego wieku, wtedy dojdzie do wniosku, że od dawna jest trupem. To idzie bardzo szybko. Zapytaj swojego ojca — zwrócił zmęczone oczy na Jasia. — Sam zobaczysz, jakich rzeczy będziesz się łapał, żeby zatrzymać przeklęty czas. Wysącza się z naszych ciał jak krew z żył. Nie potrafię tego zatrzymać w taki sposób, żeby się wszystkim podobało. Wymyślano różne sposoby, najczęściej paskudne. Tobie się nie podobają?
— Nie! — odparł Jaś zdecydowanie.
— Porozmawiaj o tym ze swoim ojcem. On ci powie, czym jest rozczarowanie, niespełnione ambicje, stracony czas…
— Nie przyszliśmy tu wysłuchiwać twoich gadek, Dziobas! Miałeś plugawe myśli i plany wobec Małgosi i masz ją przeprosić!
— Proszę bardzo. Przepraszam panią. Miałem plugawe myśli i mam je nadal. Ogrzewam nimi moje zmarznięte, chore serce.
Jaś zmełł przekleństwo w ustach. Ginekolog zrobił bezradny gest. Spocił się.
— Przepraszam, muszę sobie strzelić w żyłę — powiedział bez ogródek.
— Robert jest chory — odezwała się Małgosia.
Skłonność do współczucia była jej cechą przyrodzoną. Rozumiała całą nędzę świata i choć nie była dotąd we wszystkich kręgach piekielnych, to umiała sobie wyobrazić ich rozpaczliwą, niszczącą namiętność.
— Wiem, był u mnie — odparł Dziobas. — Zrobiłem mu test. Nie chciał wierzyć i tak dalej. Niewesoła nowina w rodzinie.
— Nie wie pan, gdzie jest teraz?
— Jedną nogą w grobie — zażartował lekarz na tyle wesoło, na ile było go stać.
Jaś uznał, że to dobra odpowiedź. Małgosia nie. Dziobas zbierał się do wyjścia po paliwo dla swojego stygnącego organizmu. Było mu potrzebne, aby postawić siebie na nogi. To był warunek sine qua non dalszej pracy nad wymazami, które nie powinny mu się mylić, a mimo to myliły mu się. Nie uważał siebie za geniusza cytologii, ponadto jak bardzo mogły mu się pomieszać te cholerne wymazy, zawsze były i będą cząstkami losu jakichś obcych kobiet. Do tego zależało mu na opinii i forsie. Jak tu połączyć niechęć do pracy z dobrą opinią? Dziobas uważał, że praca cytologa-ginekologa jest najgorszą rzeczą, jaka mogła mu się przytrafić. Wolałby zostać instruktorem pływania na desce. A tak jest instruktorem dmuchania w prezerwatywę w ramach akcji prewencyjnej przeciwko aids sponsorowanej przez „Polską Gumę”. Wielkie gówno! Żeby zadawać się z facetami w rodzaju Waltera Skoczka! Kompletne dno! Miał nadzieję, że znajomość z tym starym prykiem umożliwi mu kontakt z jego piękną synową, ale okazało się, że stawianie na tę kartę było błędem. Jednym słowem Dziobas nie miał powodów do radości. Wszystko, co mu pozostało to narkotyki i filozoficzna melancholia.
— Chyba powinniśmy mu pomóc — ciągnęła Małgosia.
— Komu? Przepraszam, że pytam?
— Robertowi — Małgosia zezłościła się.
— Jemu trzeba księżula z kropidłem. O czym tu gadać? Jak pani chce mu pomóc, samarytanko? Może mu pani wskoczyć do łoża boleści i całować hiobowe wrzody, którymi wkrótce się pokryje. Może pani podawać temu największemu z ekwilibrystów i woltyżerów basen na cuchnące odchody…
Małgosia wymierzyła Dziobasowi policzek. Lekarz pokręcił głową niezmieszany. Tyle razy dostawał po twarzy i tyle razy był obsypywany od stóp do głowy pocałunkami i pieszczotami. Taka realność w iluzji i na odwrót. Wszystko jedno. Dowcipy na łożu śmierci i ból zabijany kawałami. Robert Zdobniak był generałem armii dowcipnisiów, Dziobas zaledwie kapralem, no i kapral zameldował wodzowi, że bitwa została przegrana. A Małgosia i Jaś, dzieci zagubione w śmiercionośnym lesie, to para obserwatorów, z lornetkami przytkniętymi do oczu. Małgosia jest stracona dla Dziobasa. Szkoda zachodu, nie złapie pointy dowcipu. Dziobas zamierzał wyjść do pokoju obok i wzmocnić się.
— Chcemy, żeby zrobił pan nam testy, doktorze. Zwłaszcza Jasiowi.
— Mam nadzieję, że jest chory i umrze — odparł ginekolog.
— Jest pan potworem.
— To mój sposób na życie — lekarz otarł rękawem kitla pot z czoła. — Ludzie decydują się na najdziksze postępki z bardzo prozaicznych powodów. Zwykłych powodów, które oddzielone od skutków są tak banalne i powszednie. I to jest właśnie najbardziej tragiczne. I śmieszne.
Wyniki badań były ujemne. Małgosia codziennie dzwoniła do domu Zdobniaka. Uśmiechała się rzadko i blado. Aquarius dowiedział się jakoś o motelu „Słoneczne Poranki” i przysłał Edka w limuzynie zapraszając Małgosię na kolację w „Kokosowych Wiórkach”. Odmówiła. Jaś obawiał się, czy utrzymujący się smutek Małgosi nie bierze się stąd, że dziewczyna była zakochana w Zdobniaku. Na nieśmiałą wzmiankę na ten temat odparła, że Jaś nie ma o niczym pojęcia, skoro zadaje takie pytania, wobec czego zamknął się z trzaskiem w swoim małym pokoiku niewesołych rozmyślań. Po około dziesięciu dniach od strasznej wieści Małgosia zawiadomiła policję o zaginięciu playboya. Nazajutrz wezwano ją w celu identyfikacji zwłok. Mężczyzna lat około trzydziestu czterech znaleziony został w swoim domu. Leżał na wodnym łóżku i nie żył od tygodnia. Łóżko obracało się. Na podłodze walały się puste butelki po trunkach, puste opakowanie po środkach nasennych i setki prezerwatyw, rozwiniętych niczym bojowe proporce i podziurawionych nożyczkami. Zdobniak nie umiał dobitniej wyrazić braku zaufania do form współczesnej cywilizacji. Na lustrze w łazience znaleziono wykonany szminką napis: „Boże, dlaczego nie masz zrozumienia dla ludzkich słabości?” oraz dopisek: „Żegnam ten popieprzony świat. Byłem taki jak on, więc nie czyńcie mnie winnym”. Pozostawił też zwykły list, leżał na jego nagim brzuchu: „Muszę się zabić, żeby dłużej nie zabijać innych. Pewnie już wtedy, kiedy zabrałem cię z kościoła, byłem nosicielem. Boję się. Ale czuję także ulgę, że nigdy cię nie miałem, że pozostałaś… Nie wybaczyłbym sobie, gdybym skazał na śmierć anioła. Będę zasypiał z widokiem twojej słodkiej buzi pod powiekami. Żegnaj niedosięgły aniołku. Żegnaj, moje marzenie. Żegnaj, nadziejo świata”. Płakała czytając te słowa. Skromna uroczystość pogrzebowa odbyła się na koszt Waltera Skoczka, który szedł pierwszy za trumną. Pochówek należało szybko zorganizować, ceniony specjalista od stosunków afrykańskich zdążył się porządnie zepsuć. Nie zawiadomiono rodziny, bo nikt nie miał pojęcia, czy Zdobniak ma jakąś rodzinę, nigdy o niej nie wspominał. Poza kuzynką Lolą od much. Zatrudniono firmę „Szerokie Bramy Raju”, która dała karawan i obsługę. Wszystko załatwiono pomyślnie, Walter uruchomił kontakty w sferach kościelnego biznesu i zmarły dostał przyjemne, ocienione miejsce obok starego kasztana.
— Też się liczy — pocieszył zebranych ubrany na czarno pracownik firmy pochówkowej.
Walter wygłosił krótkie przemówienie wynosząc pod niebiosa zalety nieboszczyka. Znajomy ksiądz odklepał kilka okolicznościowych modlitw, po czym dał znak grabarzom, że mogą spuszczać trumnę. Odciągnął Waltera na bok i szepnął:
— Dobrze mi pan ostatnio poradził, panie Skoczek. Bóg zapłać.
— „Polska Deska” ma przyszłość — Walter spoglądał smętnie na trumnę znikającą w dole. — Może nie błyskotliwą, ale to pewny i stały wzrost.
— Rozumiem, ale żeby coś z większym przebiciem…
— Niech ksiądz nie gra za ostro, można się przejechać.
— Słyszałem, że „Polska Guma” jest dobra.
— Nie, „Polska Guma” jest bardzo niepewna — Walter odwrócił wzrok od trumny. — Niech ksiądz kupi akcje „Polskiego Cementu”, w końcu zaczną budować w tym kraju autostrady, do cholery! Można będzie zarobić, ale ostrzegam, że równie łatwo można będzie stracić. Na dwoje babka wróżyła.
— Kto nie ryzykuje, ten nie ma.
— W porządku. Zadzwonię do księdza za parę dni.
— Pan też kupuje „Polski Cement”?
— Właśnie się zastanawiam. Ale chyba tak. Przecież trzeba w coś wierzyć, proszę księdza. Życie bez wiary nie ma sensu… — wzruszenie złapało go za gardło. — Znałem jednego, był mi prawie jak syn. Wierzył w gumę i marnie na tym wyszedł.
— Z Bogiem, panie Skoczek. Uszy do góry. Czekam na telefon.
— Na wieki wieków, proszę księdza. Staram się. Zadzwonię.
Przyplątała się Zocha z bukiecikiem bratków. Rzuciła je do grobu ze słowami:
— Do końca byłeś skurwysynem.
Walter się obruszył.
— Kim pani jest, do cholery — warknął — że się tak o nim wyraża?
— Kim? Jego dupą. Choć mnie się wydawało, że wybranką jego serca.
— Proszę odejść! To rodzinna uroczystość! Jest pani wulgarna! Dlaczego dzisiejsze kobiety są takie… — Walter szukał słowa spoglądając to na Izabelę, to na Małgosię, wreszcie na Zochę — takie chamowate?
— Słyszałam — Zocha zwróciła się do Małgosi ignorując Waltera — że zostawił ci pożegnalny list. Posłuchaj, cwaniaro, byłam z nim pół roku, póki nie pojawiłaś się na horyzoncie — wypluła do grobu gumę, którą żuła. Biaława grudka stuknęła nieprzyjemnie w wieko trumny. — Mniejsza z tym. Mniejsza z tamtym. Mniejsza ze wszystkim. Czy użył w tym liście twojego imienia?
— Nie.
— Mogłabyś mi go oddać? Będę udawała, że pisał do mnie. Tobie jest chyba wszystko jedno.
— Z jego treści wynika, że…
— Poradzę sobie. Mam bujną wyobraźnię.
Małgosia dała jej list, nie zamierzała go przecież przechowywać. Właściwie postanowiła wrzucić list do grobu. Zaproponowała Zosi, żeby przyłączyła się do planowanej stypy. Zocha odmówiła, powiedziała, że zostanie tu jeszcze, musi wbić sobie do głowy, że Zdobnego już nie ma. Nie wie, jak to zrobi, ale jeżeli nie zrobi, to zeświruje. Małgosia na pożegnanie pocałowała ją w policzek.
— Fałszywa czułostkowość, ckliwe gesty. Zachowaj to dla tego głupka — dziewczyna nieboszczyka pokazała spiczastą brodą na Jasia.
— No wie pani?! — matka Jasia nie mogła pozostać obojętną. — Co pani wie o moim synu?!
— Wszystko.
— Znała go pani wcześniej?
— Nie. Ale znam takich jak on. Wystarczy.
— Gdybyś nie była kobietą, dostałabyś w twarz — zawtórował Walter.
— Niech się pan nie krępuje, jestem kobietą, a mimo to faceci biją mnie po twarzy. Śmiało. Należy mi się. Za głupotę. No, dobra, spadajcie, chcę zostać sama. To ja go kochałam, a nie wy. Ja jestem zrozpaczoną wdową, opuszczoną kochanką, ptakiem w klatce. Nie wy.
Czarny samochód firmy „Szerokie Bramy Raju” odwiózł uczestników pogrzebu do domu Skoczków na mała stypkę. Tym razem Izabela nie zaangażowała specjalistów od menu, sama coś tam na szybko przygotowała. Przy stole Walter długo milczał. Wreszcie powiedział:
— Nie wiem, co powiedzieć.
— Chyba to, że człowiek myli się przez całe życie, ale czasem można to naprawić — odezwała się Izabela.
Już nie miała kruczoczarnych włosów ani sztucznej róży. Nie była także umalowana jak dziwka. Przy stole pokłócili się o Dziobasa. Walter chciał go koniecznie zaprosić. Małgosi było to obojętne, natomiast Jaś, zazdrosny o wszystkich mężczyzn w życiu swojej ukochanej, nie zgodził się. Izabela również.
— Jeśli będziesz sie upierał przy sprowadzeniu tego świntucha, to powiem, że nie umiałeś uszanować pamięci Roberta. Ani jego cierpienia. On umarł również po to, żeby odkupić winy takich łajdaków, jak Dziobas i takich głuptasów, jak ty.
— Odszedł w wielki stylu — odparł Walter. — Mnie by się to nigdy nie udało.
— Nie rób z niego bohatera — wtrącił Jaś.
— A co? Ty byś potrafił tak, jak on?
— Ciesz się, że twój syn jest zdrowy — Izabela poklepała dłoń męża.
— Chyba zaleję się w trupa — odparł Walter.
Izabela ścisnęła jego dłoń w długich, nieco szponiastych palcach:
— Upijemy się razem. Tylko ty i ja. Zamkniemy się w domu, wyłączymy telefony i będziemy wspominać miłe chwile.
— Załatwimy to w pięć minut. A co potem? — spojrzał na żonę z przerażeniem. — Co z resztą naszego cholernego życia?
Upił się. W bardzo krótkim czasie. Bogumił Dziobas powiedziałby, że Walter znalazł świetny sposób na stresy, frustracje, melancholię, depresje, psychozy, fobie, lęki, nerwice i całe niezgłębione morze innych świństw lęgnących się w głowie człowieka nie wiadomo kiedy i wybuchających nagle, o dowolnej porze dnia lub nocy. Licząc od tej chwili nie jest się już takim samym człowiekiem. Jest się zupełnie innym człowiekiem. Jakby się narodzić ponownie, z zupełnie innej matki i dla zupełnie innego, smutnego przeznaczenia. Jaś zawlókł ojca do jego gabinetu. Pożegnał się z matką. Małgosia także pożegnała się z Izabelą. Wrócili do motelu, uregulowali rachunek, wrzucili torby do samochodu i ruszyli na północ. Jaś powiedział, że oboje muszą skontaktować się z naturą, żeby na powrót poczuć smak życia i w związku z tym chyba pojadą na Hel. Na Helu żyją foki. Co Małgosia na to? Mogą też pojechać do chaty Giewonta i mieszkać w niej do woli. Tym bardziej, że Giewont najpewniej przyjmie rolę konika morskiego. Jaś będzie polował, rąbał drewno, zimą złapie parę lisów i uszyje Małgosi futro. Parę trzaskających zim w chacie i dojdą do siebie. Nie ma jak przyroda. Przyroda oczyszcza i uzdrawia. Przyroda każe myśleć o rzeczach najważniejszych, takich jak na przykład śmierć. Jaś wie coś na ten temat. Albo od razu pojadą na zachód, Rufin, taki jeden barman, opowiadał Jasiowi, że na zachodzie, blisko niemieckiej granicy, łatwiej o pracę. Generalnie chodzi o to, że mają się na coś zdecydować zanim wyjadą z miasta, żeby potem nie przeskakiwać z drogi na drogę. Odezwała się komórka. Jaś słuchał chwilę, po czym podał telefon Małgosi mówiąc, że zboki chcą pogadać o forsie.
— To ty? — zapytała Rita.
— Ja — odparła Małgosia.
— Aquarius chce podpisać kontrakt.
— Ile daje?
— Dużo.
— Ile to jest dużo?
Na chwilę przestała słyszeć Ritę. Zamiast tego usłyszała głos Aquariusa:
— Dobra. Chcesz usłyszeć, że zależy mi na tobie?
— Jak bardzo?
— Powiedzmy luksusowy samochód i własne mieszkanie w centrum.
— Tylko tyle?
— No, oczywiście międzynarodowa kariera.
— Ciągle za mało.
— Rola w filmie. Może dwie. Telewizja.
— Nie przekonałeś mnie.
— Spadłaś z księżyca?! — wydarł się Aquarius. — Czego ty chcesz, do diabła?!
Małgosia wyłączyła się.
— Ile dają? — zapytał Jaś.
Nie odpowiedziała. Jaś pokiwał głową akceptując fochy narzeczonej. Teraz chodziło mu o to, żeby zdecydowała, gdzie mają jechać, za chwilę zaczną się rozjazdy i trzeba wybierać kierunek. Powiedział jej to. Nie zamierza, broń Boże, zmuszać jej do czegokolwiek, zrobią tak, jak ona chce. Jaś w ogóle nie będzie wywierał nacisku. Dostrzegł w oddali wysepkę z kierunkowskazami i wielkim bilboardem przedstawiającym roześmianą rodzinę jadącą po łące na rowerach.
— To gdzie jedziemy? — spojrzał błagalnie. Spocił się. — Nad morze? — rzucił.
Przyglądała się Jasiowi z uwagą. Było w jej oczach coś, czego dotąd nie widział: iskierki przekory? ironia? złośliwa satysfakcja?
— No to w góry, okej?
Do diabła, wiedział, że nie usłyszy ani słowa. To się czuło. Wciąż patrzyła na niego i milczała. — Co powiesz na Mazury? Kraina tysiąca jezior. Będziemy pływać na jachcie… na miłość boską, Małgosiu, powiedz, gdzie mam jechać!
Tablica reklamowa zbliżała się, widział szczęście malujące się na twarzach ojca, matki i dwójki dzieci pedałujących pośród kwiatków i pasących się krów.
— Kotku, gdzie chcesz jechać?!
Odwróciła twarz. Powoli, bardzo powoli przesunęła wzrokiem po wiszących nad jezdnią tablicach informacyjnych. Jaś przywarł do kierownicy, gotów natychmiast zmienić pas ruchy. Kontrolował samochody jadące z boków i z tyłu. Był gotów. Niech tylko Małgosia powie, gdzie, a sprawa będzie załatwiona. Niech tylko powie!
— Mów! Nie ma czasu!
— Gdzie? — zapytała dziwnie leniwym głosem.
— Tak! Powiedz, gdzie chcesz jechać! Musisz powiedzieć!
Dojrzał napisy: „Polska Krowa” na koszulkach szczęśliwej rodziny.
— Powiedz! — wrzasnął. — Powiedz, do cholery, gdzie mam jechać?!
— Nigdzie — usłyszał.
Przyjął złe założenie. Jak to u niego. Założył, że dziewczyna zdecyduje się na to lub tamto, więc kiedy powiedziała, że nigdzie, najzwyczajniej zgłupiał. Niezdecydowanie sporo go kosztowało. Wpadł na wysepkę. Naturalnie wcisnął hamulec, ale i tak walnął w potężny filar. Rozległ się straszliwy huk, a zaraz po nim wycie klaksonu i trzask pękającej szyby. Kiedy zdobył się na odwagę i otworzył oczy, ujrzał kompletnie zniszczoną maskę samochodu. Nawet się nie zdziwił. Spojrzał w bok; dziewczyna uwięziona przez napięty pas wpatrywała się w niego. Nie interesował jej wypadek, sprawiała wrażenie, jakby w ogóle nie uświadamiała sobie, co się stało.
— Jak zwykle nic mi się nie udaje! — wrzasnął przekrzykując wycie klaksonu.
Kierował pretensje do Małgosi. Mogła powiedzieć wcześniej, że nigdzie nie chce jechać. Zaczął tłuc pięścią w kierownicę, póki wycie nie ucichło.
— Chcesz fajkę? — wyciągnęła z torebki papierosy.
— Odejdziesz? — zapytał żałośnie.
— Nie — odparła krótko.
— Dlaczego?
— Nie mam dokąd.
Ta odpowiedź i cała sytuacja, w jakiej się znaleźli wprost przygniotła Jasia do siedzenia. Postanowił do końca życia nie wychodzić zza kierownicy, tak bardzo czuł się bezradny.
— Jak to? — szepnął wbijając wzrok w dźwignię biegów z takim natężeniem, jakby chciał siłą woli wprawić ją w ruch, cofnąć samochód i czas i zacząć wszystko od nowa.
— Jestem przepełniona uczuciem litości — odparła drżącym głosem. Nie kierowała słów do Jasia, mówiła przed siebie, sobie samej, nikomu. — Od czubka głowy do stóp nie ma we mnie niczego poza litością.
— Tak? — wziął to do siebie. Zastanowił się, co może z tego mieć.
— Lituję się nad sobą. Nie wiem, jak ci opisać to uczucie. Kiedyś w pewnym albumie zobaczyłam reprodukcję obrazu, który się nazywał „Świat Krystyny”. Samotna, histeryczna dziewczyna siedzi pośrodku wypalonej słońcem, burej łąki i patrzy na odległy, samotny dom. Wokół niej ciężka, gorąca pustka południa i nic więcej. Nawet polnej myszy, ptaka, dziecka. Nic. Za chwilę Krystyna wyda z siebie rozdzierający krzyk… — urwała.
Mówiąc, spoglądała na Jasia. On milczał, jak długo się dało, ale w końcu musiał zapytać:
— Dlaczego niby ona ma krzyczeć?
Nie, w żaden sposób nie uniknie gry, w jaką go wplątała. Przeklęte pozory! Co go obchodzi jakiś tam obrazek?! Oczywiście musi się mocno nabiedzić, żeby odnieść treść obrazka do ich sytuacji, a zwłaszcza sytuacji Małgosi, więc proszę bardzo, Jan Skoczek nie będzie unikał trudnych pytań. Mocniejszym głosem powtórzył:
— Dlaczego ta Krystyna ma niby zaraz zacząć krzyczeć?
Nie udzieliła mu prostej i oczywistej odpowiedzi. To nie w jej stylu. A jakże! Ona odpowiedziała pytaniem dokładnie gmatwającym i tak pogmatwaną sytuację:
— A jak myślisz?
— Bo jest cholernie samotna? — wybuchnął. — Tak?! Bo jest samotna? Nie ma faceta, który by ją nosił na rękach, dawał kwiatki, niańczył bachory i tak dalej? — poniosło go.
Zamierzał wyskoczyć z samochodu, ale pogięte drzwi nie otwierały się. Szarpał je i tłukł pięścią. Miotając przekleństwa zabrał się do walenia w drzwi nogą. Wybił szybę, urwał klamkę. Małgosia otwarła drzwi po swojej stronie. Oczywiście po jej stronie drzwi otwierały się bez trudu. Przestał tłuc obcasem, usiadł prosto. Posłał narzeczonej spojrzenie, w którym zawarł całą gorycz osobistych doświadczeń, nie tylko tych ze złośliwymi drzwiami samochodu, ale nade wszystko głębokie przekonanie, że wredny los uwziął się na niego.
— Jesteś zadowolona? — warknął.
— Z czego?
— Że twoje drzwi się otwierają, a moje nie?
— To bez znaczenia. Co ci przyszło do głowy?
— Cieszysz się! Wiem, że się cieszysz! Nie wypieraj się!
— To nieprawda, co ci mówiłam o swoich rodzicach — powiedziała.
— Co? — Jaś nie rozumiał.
— Oni nie zginęli w pożarze.
— Nie? — zastanawiał się gorączkowo, o co jej chodzi.
— Moja mama miała kochanka. Ojciec zabił ją. Potem się powiesił.
Lekko pokręciła głową, niedowierzająco, jakby ją to ciągle jeszcze zdumiewało.
— Chciałam… myślałam, że moje życie będzie inne.
Odnalazła na podłodze telefon. Zadzwoniła.
— Zgadzam się, Rita.
Wysiadła. Mknące na północ, południe, na wschód i zachód samochody poruszały jej jasną sukienką. W wieczornym powietrzu unosiła się mdląca woń spalin. Przeszła na drugą stronę, zatrzymała się na poboczu. Jaś wygrzebał się z rozbitego polo. Dzieliła ich szerokość jezdni. Dał jej dużo czasu na zatrzymanie któregoś z samochodów. Jasnowłosa dziewczyna nie uniosła jednak ramienia, wobec czego zabrał torby z bagażnika i dołączył do niej. Dopiero wtedy wskazała kciukiem wielkie miasto spowite duszną mgłą wieczoru.
Koniec