sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Jaś nie był znowu takim durniem, żeby udawać prywatnego detektywa. Najpierw poszedł na dworzec kolejowy.
— Wie pan, szukam mojej dziewczyny — zagadnął zawiadowcę w czapce z daszkiem.
Zawiadowca był młody, miał brązową twarz, białe wąsy i niebieskie oczy i wyglądał na cholernie zawziętego wilka morskiego.
— To ona — pokazał zdjęcie.
— Niezła dupa — stwierdził zawiadowca tonem znawcy.
— Zwiała sprzed ołtarza — Jaś roześmiał się z przymusem.
Zaczynał być zły na Małgosię. Okres gwałtownej skruchy powoli mijał. Jak letnia burza.
— To się zdarza. Zwłaszcza łatwym dziewczynkom.
— Ona nie jest łatwa.
— Proszę pana… — zawiadowca podrapał się w czoło.
— Chcę z nią pogadać. Podobno jest tutaj.
— Pewnie puściła się z drużbą. Panny młode lubią się puszczać z drużbami. Znałem jedną, która, zanim puściła się ze mną, bo ja byłem drużbą, wie pan, puściła się z wikarym. Po ceremonii — oświadczył zawiadowca. — To było w zeszłym tygodniu — dodał.
— To widział pan ją? Moją dziewczynę?
— Panie, jak ja bym zobaczył taką lalkę, to ja bym tu z panem dzisiaj nie rozmawiał, tylko bawił się z nią wesoło w „Lagunie Miłości”.
Jaś posiedział jakiś czas na ławce obserwując wysiadających i wsiadających pasażerów. Widział różne dziewczyny: brzydkie i zawzięte, w typie sportowym, objuczone plecakami, w towarzystwie innych brzydkich dziewcząt w tym samym typie; maszerowały przez peron i przez życie raczej szybko i jakby nieco ukradkiem, z boku głównego nurtu, w którym kipiały namiętności. Czasem towarzyszyli im niscy, brzydcy chłopcy o wąskich ramionach i szerokich tyłkach. Widział ładne dziewczyny, w typie rozrywkowym, w towarzystwie przystojnych facetów. Te przemierzały peron i życie środkiem, premedytując erotyczne gesty i ruchy ciała, by wodzić mężczyzn na pokuszenie. Widział dziewczyny średnio ładne i średnio brzydkie, zagubione, niezdecydowane, rozglądały się ukradkiem lub niby od niechcenia sprawiając wrażenie, jakby na coś czekały. Albo i nie czekały. Małgosi nie było wśród nich. Nie pasowała do żadnej z grup, gdyby się tu pojawiła, stanowiłaby reprezentantkę wąskiej grupy kobiet, dla których bogowie antyku tracili rozum. Z dworca poszedł na plażę. Z butami w dłoni powlókł się do wieży ratowników. Musiał czekać, aż ci przypłyną z nowym zaciągiem napalonych, piszczących dziewcząt w bikini, które wyławiali w okolicach boi, uwieszone dmuchanego materaca niczym pąkle. Znowu wyjął zdjęcie. Nic z tego, żałowali, żaden z opalonych, muskularnych młodzieńców nie widział Małgosi, bo gdyby któryś ją zobaczył, to na pewno bawiłby się z nią zajebiście w „Lagunie Miłości”. Natomiast wyłowione dziewczęta twierdziły, że widziały taką laskę w telewizji, jak jechała z jakimś facetem przez tropikalną puszczę. Powiedział tym dziewczętom, że są idiotkami, na co one poprosiły ratowników, żeby ci dali Jasiowi po ryju. Uciekł. Musiał poszukać innego wyjścia z plaży. Wydostawszy się z matni sięgnął po raz kolejny po zdjęcie. Tym razem z innego powodu. Tarł czoło palcami wpatrując się w smutną buzię na zdjęciu. Przestraszone oczy Małgosi śledziły coś, co unosiło się ponad głowami gości weselnych, poza kadrem. „Ciekawe, co zobaczyła. Może swojego anioła-stróża? Albo jakieś litery na niebie? Napis pozaziemskiego pochodzenia ostrzegający ją przed wiązaniem się ze mną? Ona jest taka dobra, taka niewinna, nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ma oparcie w siłach nadprzyrodzonych. Ten cwany księżulo chyba coś takiego wyczuwał, stał się narzędziem w rękach Opatrzności… Jezu, co ja pieprzę? Chyba mi odbiło!”. Późnym popołudniem zajrzał do mariny. Kapitanowie twierdzili, że nie widzieli tej ślicznotki, bo gdyby widzieli, to w tym momencie nie graliby w karty w towarzystwie innych kapitanów, sterników i majtków, nie wąchali smrodu własnych stóp i wody gnijącej w zęzach, nie gotowali chińskich zup z proszku na kuchenkach turystycznych, nie zapijali tego ciepłym piwem, nie śpiewali żeglarskich piosenek, tylko bawili się na całego w „Lagunie Miłości”. I tak dalej. Szwendał się po kurorcie głodny, zmęczony i zrezygnowany. Zajrzał do wszystkich mijanych hoteli i pensjonatów, kawiarń, restauracji, piwnych ogródków. Obok niego przepływał barwny tłum wczasowiczów. Same obce twarze. Nienawidził ich, bo były to twarze wesołe, roześmiane, opalone i wypoczęte. „Jakbyście zapomnieli, że w Afryce dzieci umierają z głodu — krzyczał w duchu — a na całym świecie szaleje muzułmański terroryzm!”. Wieczorem, po całym dniu kalwarii, po wielu godzinach snucia refleksji na temat nędzy egzystencji, niesprawiedliwości, podziału na biednych i bogatych, pechowców i szczęściarzy, białych i czarnych, dyrygentów i ubezpieczeniowców, zmęczone oczy Jasia dojrzały kolorowy neon z napisem „Laguna Miłości”. Neonowy rysunek rzeczywiście przedstawiał błękitną zatokę z palmami i parę tańczących Murzynów. Z wnętrza dolatywały dźwięki rytmicznej muzyki. Wahał się, czy zajrzeć. Nie sądził, żeby ona spędzała tu czas. Nie sądził, żeby była na tyle podła, żeby tańczyć z jakimiś facetami, podczas kiedy on wypruwa sobie flaki. Stał w wejściu popychany przez pary zatopione w penetracji stref erogennych i rozkrzyczane grupki zdążające na tańce. Minęli go brązowoskórzy ratownicy w obcisłych, skąpych podkoszulkach, z zaciągiem piszczących dziewcząt mających na sobie jeszcze mniej, niż kiedy udawały, że się topią, minęli go kapitanowie o schłostanych wichrem twarzach, ich sternicy i majtkowie, a także inni samotni, obiecujący sobie nie wiadomo co mężczyźni, wśród nich zawiadowca bez czapki z daszkiem, za to we wspaniałej koszuli z frędzlami. Jaś kiwał im wszystkim głową zdając się mówić: „Nie ma się z czego cieszyć. Dziś jesteście na wozie, ale jutro będziecie pod wozem”. Ostatecznie wszedł do środka z grupką podekscytowanych wczasowiczek w średnim wieku. Część gości pląsała na parkiecie, część, zwłaszcza pary zakochanych, siedziała przy stolikach, na których paliły się egzotyczne małe lampki w kształcie muszli trąbika. Przy grupce niezdecydowanych wczasowiczek wyrósł jak spod ziemi zawiadowca. Frędzle jego koszuli lśniły w mroku sali niczym fluorecsencyjne wabiki na ciele głębinowego drapieżnika. Powiedział wczasowiczkom kilka zdań kiwając głową na lewo i prawo oraz w górę i w dół i wszyscy razem wylądowali przy stoliku obok obszernego podium z trzema rurami do tańca, stanowiącymi miłą zapowiedź interesującej, tanecznej choreografii zespołowej. Jaś pożeglował do baru zbudowanego z grubych pni bambusa zamierzając pokazać zdjęcie jasnowłosej barmance w opiętym t-shircie z napisem na piersi „Laguna Miłości” i parą tańczących Murzynów na plecach. Jakiś kapitan połykał piwo mocząc w pianie rudawe wąsy i siwą brodę i opowiadał o sztormie w cieśninie duńskiej. Nie mógł oderwać oczu od piersi prężących się pod bawełną z siłą i dzikością daleko przewyższającymi namiętność sztormu. Jaś zamówił zielono-żółtego drinka o nazwie „Słodkie ukulele” i, wsparty plecami o bar, sączył napitek omiatając salę i wszystkich obecnych pogardliwymi spojrzeniami. Nie, nie znalazłby Małgosi w miejscu, w którym wszyscy myślą tylko o jednym. Obserwując fluoryzującego zawiadowcę tańczącego ekspresyjnie pośrodku kółeczka utworzonego przez wczasowiczki w średnim wieku doszedł do wniosku, że gdyby Małgosia była w Jastarni, to przy niej z pewnością byłby ten energiczny gość. Ma zatem drugi dowód na nieistnienie narzeczonej pod postacią puszczalskiej. Wrócił więc na parking. Zastał samochód otwarty. I pustą kieszeń po odtwarzaczu oraz porozrzucane płyty z Bachem, Haendlem, Vivaldim, Corellim i tak dalej. Sponiewierana klasyka, podeptane stulecia kultury. Spotykające go przykrości uznawał za karę, za dopust boży i nie zamierzał protestować. Przynajmniej głośno. Postanowił bowiem przyjmować razy z godnością, hartem, męstwem. Zagryzł zęby. Pozbierał płyty i pieczołowicie umieścił w schowku.
— Ćwoki! — wycedził. — Nie macie pojęcia, co jest wielkie i nieśmiertelne. Nawet nie wiecie, jak mało wiecie! Czcijcie dalej swoich nędznych idoli, tandetnych, pozbawionych talentu muzykantów. Ja nadal będę oddawał cześć największym z wielkich Tego mi nie odbierzecie, zasrańcy.
I na tym koniec. Ani jednego słowa skargi. Ani jednego. Nie da się sprowokować, nie ulegnie chamskiej mordzie epoki plującej na niego z ekranu telewizora i z gazet, zwłaszcza z tabloidów. Nawet, jeśli nie dostrzega niczego dobrego w swoim położeniu, nawet, gdyby musiał użyć mikroskopu, żeby dostrzec cholerny sens wielkości bakterii, to i tak nie zboczy z drogi samotnego wojownika, ronina, ostatniego Mohikanina, miłośnika muzyki poważnej. Dumny i niezwyciężony, pojechał na kamping w okolice Chałup. Zaparkował na poboczu i poszedł poszukać kierownika pola. Facet, a jakże, mieszkał wygodnie w luksusowej przyczepie z wywieszką „Kierownik” i miał gdzieś zmartwienia Jasia. Załomotał pięścią. Otworzył mu brzuchaty, starszawy mężczyzna w slipach i kapitańskiej czapce. Jaś nie wdawał się w dyskusje. Podał zdjęcie Małgosi.
— Szukam jej — rzekł krótko, wiedząc doskonale, co usłyszy.
— Ostatni namiot po tamtej stronie — kierownik machnął ręką nie namyślając się.
W głębi przyczepy Jaś dostrzegł drugiego mężczyznę w slipach i kapitańskiej czapce. Miał zniecierpliwioną minę, trzymał w dłoniach dwa kieliszki czerwonego wina.
— Jest pan pewien? — Jaś otworzył usta.
— Takiej dupy bym nie przeoczył.
Kierownik zamknął drzwi. Jaś spojrzał na zdjęcie, jakby widział je po raz pierwszy. Potrząsnął głową. Przez chwilę gapił się na wywieszkę. Ruszył we wskazanym kierunku. Układał w myślach słowa, którymi przywita Małgosię. Nie będzie robił wymówek. Po prostu powie: „Wracaj do domu, skarbie. Wracaj tam, gdzie twoje miejsce”. Okaże wielkoduszność. Klasę. Okaże szlachetność. Wyrozumiałość. Delikatność. Będzie skrywał ból pod maską wyniosłej aprobaty dla jej nierozsądnego czynu. Zachowa się jak facet, który wiele zrozumiał. Być może zaswędzi go ręka, ale powstrzyma się z gestami. Będzie powściągliwy. Wyłącznie czułość, tkliwość, troska. Mijał przyczepy i namioty oświetlone słabym światłem, romantycznym jak ogarki świec, zapach smakowitych potraw pobudzał jego ślinianki, wczasowicze przy turystycznych stolikach zajęci byli głupimi pogwarkami. Przeważnie pili schłodzone piwo. A Jaś był wyschnięty na wiór. Czy to sprawiedliwe? Oni też by tak mogli, to znaczy Jaś i Małgosia. Mogliby siedzieć przed namiotem w ten cichy, letni wieczór, cieszyć się wypoczynkiem, jeść coś dobrego, pić browca, pieprzyć od rzeczy. Należał mu się urlop, harował w pracy jak wół. Może nie był najlepszy w organizowanym przez kierownictwo współzawodnictwie, bo nie miał gadanego jak inni koledzy z działu, którzy potrafili wcisnąć pobożnym emerytkom ubezpieczenie od kontaktu z wcielonym szatanem. Nie umiał nabić tylu punktów, żeby dostać Złote Serce. Raz zdarzyło mu się osiągnąć Brązowe Serce. Ubezpieczył zbiorowo staruchów z domu opieki od skutków używania źle dobranych sztucznych szczęk, w pakiecie ze skutkami zatruć pokarmowych wynikłych ze złego przeżuwania. Ale na niewielkie kwoty. W każdym razie pracował z całych sił, jego indywidualny wysiłek składał się na finansowy sukces całej korporacji i należał mu się urlop. Ostatni namiot był mały, czwórka bez werandy. Z wnętrza nie dochodziły odgłosy kolacji, wieczornej pogawędki czy też beztroskiego śmiechu. Przeciwnie, dźwięki, które słyszał były odgłosami intensywnej miłości. Oblał się potem, krew uderzyła mu do głowy. Czuł w niej jakieś eksplozje, wielobarwne fajerwerki, słyszał grzmoty, jazgot, diabelskie wycie. Rozdygotanym palcem uniósł luźno zwisającą tkaninę zakrywającą wejście. Zamieniony w drewno ujrzał bujne pszeniczne włosy dziewczyny ujeżdżającej w dzikim zapamiętaniu obrośniętego bruneta w typie bałkańskim. Serce Jasia stanęło w miejscu.
— Małgosia? — poruszył zdrewniałymi wargami.
Brunet dostrzegł gościa. Błysnął białkami czarnych oczu.
— Sto zloti! — wykrzyknął.
— Małgosia? — Jaś myślał, że umrze.
Upadł na kolana, nogi zrobiły się jak z waty. Nie chciał patrzeć, a jednocześnie nie mógł przestać patrzeć, przeklęte oczy wyskoczyły mu z orbit i wykonywały cyrkowe salta. Jaś nie myślał, że umiera, on już umarł. Był trupem byłego narzeczonego. Wszystko w czasie przeszłym. Brunet usiłował bezskutecznie powstrzymać galopującą dziewczynę, ta jęczała, dyszała, chrypiała i coś tam zmysłowo mówiła, ale Jaś nic z tego nie rozumiał. Brunet zdenerwował się i zepchnął brutalnie blondynkę z siebie. Dziewczyna przewróciła się z wrzaskiem na bok. Brunet uniósł się i pocałował własne palce, którymi jeszcze przed chwilą ugniatał piersi kochanki.
— Elena! Prima! Zajebita laska. Sto zloti!
Wściekła blondynka odwróciła głowę i Jaś ujrzał mięsiste karminowe usta i czarne oczy w wulgarnej, śniadej twarzy.
— Pedzeson zloti, pane. Ne? Ne?
Jaś pokręcił głową.
— Dwadzesca zloti?!
Jaś wyprostował się, opuścił tkaninę.
— Tanej, pane, ne moge, kurwa! — z namiotu wyjrzała głowa bruneta.
— Da, zajebita — w środku odezwała się skrzekliwie blondynka. — Dac dupa! Dac dupa!
— Nie, dziękuję pani — odparł Jaś.
Wrócił do samochodu. Dokładniej, znalazł się przy samochodzie przeniesiony ponad polem namiotowym siłą magii. Po rozpaczy wypełniającej serce została pusta dziura i na razie nic się w nią jeszcze nie wlało. Widok wyważonego bagażnika, z którego zniknęło koło zapasowe, apteczka, narzędzia i tak dalej, nie zrobił na nim wrażenia. Parokrotnie usiłował zatrzasnąć klapę. Za każdym razem odskakiwała. Nawet go to rozbawiło. Tak musiało być. Kalwaria. Chichotał, kiedy zadzwoniła komórka. Uśmiech nie znikał z jego dziwnie uduchowionej twarzy. Nawet wybuchnął krótkim, piskliwym śmiechem i zapytał dowcipnie:
— A dlaczego nie Australia?
Małgosię obudził natarczywy telefon. Zbiegła na dół z myślą, że to Jaś. Gotowa była wyjawić mu intrygę Zdobniaka. Czas, żeby wreszcie sama coś wymyśliła. Ale to nie był ukochany. Wzruszyła ramieniem: nie, to nie. „Nie posiadasz szczególnej inwencji, nigdy nie wpadniesz na myśl, że ukrywam się w domu twojego przyjaciela. A to przecież tak pospolite rozwiązanie; od tego ma się przyjaciół, żeby cię zdradzali na każdym kroku. Głupek z ciebie. Posługujesz się zlepkiem własnych i cudzych nawyków i opinii. Czasem one są przeciwstawne, mają jednak tę zaletę, że dają się do wszystkiego zastosować. Składasz się z elastycznych modułów etyczno-moralnych. Jak inni. Z tą różnicą, że inni doskonale się nimi posługują, a ty nie. Niech cię szlag trafi, nawet łajzą nie potrafisz być w stopniu zadowalającym! Gdzie jesteś, ukochany?”.
— Tu Rita. Aquarius nalega na spotkanie. Musi cię zobaczyć.
— Dobrze.
— Będę za godzinę.
— Tylko bez numerów.
— W porządku, stara. Ja i tak cię lubię.
— Co to znaczy, że i tak mnie lubisz?
— Aquarius miał ci za złe, że wczoraj nie przyjechałaś.
— Tak?
— Już ci wybaczył.
— Skąd on czerpie tyle wyrozumiałości?
— Daj spokój, stara. Aquarius jest naszym przyjacielem.
— Czyim przyjacielem?
— Przyjacielem kobiet.
— Oczywiście. Jakżeby inaczej?
Małgosia zdążyła zjeść śniadanie. Rozebrała się i oglądała w skupieniu swoje ciało. „Może rzeczywiście jestem trochę za pulchna?” — zastanowiła się. Ujęła dłońmi piersi i nieco uniosła. Połaskotała sutki kciukami. Stwardniały. Poczuła wilgotne ciepło między nogami. Tęskniła na Jasiem. Za jego penisem, ustami, dłońmi. Uśmiechnęła się. „Poza tym jeszcze jedno. Zbytnio się wszystkim przejmuję. Trafiłam na zwariowanych ludzi, to prawda, ale to nie znaczy, że są źli i podstępni. Są po prostu inni. Zresztą, człowiek zły ma powody, żeby być złym. Najczęściej przyczyną są kłopoty, a tutaj nikt nie ma kłopotów poza mną. Zawsze je miałam. Jaś ma kłopoty przeze mnie. Najpierw ja miałam przez niego. Co prawda nie mam pewności, czy skończą się, kiedy zostanę modelką. W każdym razie godząc się na pracę u Aquariusa nie popełniam grzechu i niekoniecznie musi się to wiązać z rezygnacją z ambicji”. Postanowiła dać odczuć wybitnemu kreatorowi swój chłodny stosunek. Sławny dyktator mody będzie wyłącznie pracodawcą. Nikim więcej. A ona będzie u niego zarabiać na życie. Jest bez grosza. W końcu nie wychodzi na ulicę. Podobno świat mody to świat sztuki. Małgosia będzie zatem pracować w biznesie artystycznym. Znowu była wielka Rita, brudnoróżowy kabriolet i kakaowy szal łopoczący na wietrze niczym bojowy proporzec. Tego dnia miała na sobie rodzaj masajskiej tuniki, na plecach korkowy hełm z tropików, na nosie przydymione gogle oprawione w szylkret. Małgosia postanowiła sprawić jej przyjemność.
— Wyglądasz nieźle — powiedziała.
— Doprawdy? — Rita wyszczerzyła zęby. — Czy wyglądam na osobę, która spędziła rok w buszu zakładając pułapki przy wodopojach i strzelając do lwów?
— Właśnie tak wyglądasz.
— Wspaniale! — Rita była zachwycona. — Niewiele się pomyliłaś. Byłam w Afryce, ale nie jeździłam na safari. Uważam zabijanie zwierząt dla przyjemności za barbarzyństwo.
— Co tam robiłaś?
— Nic. Włóczyłam się z pewnym facetem z filmu. W Algierii. Był Francuzem. Zupełnie stuknięty żabojad. Podkochiwał się we mnie. Był mały i kudłaty. Podobno mali faceci czują pociąg do dużych kobiet. Francuzi w ogóle są stuknięci. Gerard kręcił film etnograficzny i, wyobraź sobie jaki świat jest mały! w pewnej wiosce poznałam… nie uwierzysz! Zdobniaka! Obaj zalecali się do mnie, póki nie powiedziałam, że nie przepadam za tym. Żebyś widziała Zdobnego; był bliski załamania, podejrzewał, że złapał adidasa. Rozbierał się i kazał mi się oglądać przez obiektyw z aparatu Gerarda, histeryzował, krzyczał, że skoro ja uważam, że jest zdrowy, to na dowód mam mu się oddać, rozumiesz, musiałam go uspokajać, w końcu przespałam się z nim, dla świętego spokoju. Gerard nie mógł tego znieść, odgrażał się, że zabije go nożem, no, więc jemu też musiałam dać. Mężczyźni są jak dzieci.
— Co on robił w tej wiosce?
— Leczył się u czarownika.
— Coś poważnego?
— Poważnego? U faceta? Nie rozśmieszaj mnie, po prostu mały mu nie stawał. Zdobny odczuł spadek potencji i musiał się poradzić znanego miejscowego specjalisty. Cała tragedia. Leżał w świńskim korycie wysmarowany czerwonym błotem, a czarownik wypowiadał zaklęcia i nakładał na jego wacka jakieś magiczne kółka z plecionych sznurków. Jedyne w swoim rodzaju. Faceci są tacy sami, biali czy czarni, interesuje ich wyłącznie ontologiczna kwestia, czy im stanie na tamtym świecie. No, więc wyobraź sobie palące się trzciny, dymiące miseczki z jakimiś korzeniami i dwóch gołych facetów; czarownik nakłada krążek na wacka Zdobnego, mamrocze, mamrocze, kiwa się, macha jakąś miotełką, zdejmuje krążek i nakładał na swojego i znowu mamrocze i macha miotełką. Potem Zdobny nie mógł się normalnie złożyć, wyglądał jak jednomasztowiec pod żaglem.
— I to wszystko, co tam robiliście?
— Mniej więcej. Zdobniak był obserwatorem z ramienia ONZ czy jakoś tak. W ogóle to pracował w Sudanie, wiesz, sahel, susza, szarańcza, lepiej nie mówić, te biedne, umierające dzieciaki… W każdym razie nie mógł się nachwalić tego czarownika. Postanowił skierować kilku swoich znajomych z ambasady. Uważa, że medycyna ludowa potrafi zdziałać cuda… słodki Jezu! — Rita uniosła oczy do góry. — Powiem ci, stara, że właściwie cieszę się, że nie ciągnie mnie do chłopów, wszyscy oni to gówniarze, nawet Aquarius w gruncie rzeczy — wykrzywiła usta. — Zdaje mu się, że jest genialnym sybarytą jak diuk Esseintes. Oczywiście nigdy o nim nie słyszał… — spojrzała na Małgosię — a ty? Słyszałaś o tym genialnym wykwintnisiu i smakoszu, koneserze zapachów, kwiatów i kolorów?
— Nie.
— Nie szkodzi, dam ci Huysmansa, poczytasz sobie. Aquarius to zaledwie surogat, ersatz, sztuczna czekolada, choć bardzo się stara, trzeba przyznać. Jest uparty i konsekwentny. Jednak nigdy nie wyjdzie poza jedwabny szlafrok trzy czwarte. Zauważyłaś, że facetów stać zaledwie na jedwabny, krótki szlafrok? Jakie to banalne. Jeśli któryś czasem założy na goły tyłek wschodni kaftan z pikowanej satyny, to wydaje mu się, że jest szalenie oryginalny.
Aquarius przyjmował różnorodne, stałe, płynne i gazowe kształty bytu. Żył w ekstrawaganckiej rezydencji w stylu angielsko-mauretańsko-tortowym, tonącej w powodzi kwiatów, ozdobnych krzewów i drzew owocowych, a także drzew iglastych. Rozumna oraz ezoteryczna egzystencja Aquariusa nurzała się w głębokiej toni doznań zmysłowych i, naturalnie, pozazmysłowych. Przechadzając się po samodzielnie zaprojektowanych wnętrzach lub po ogrodzie, sycił wzrok i kąpał się w kaskadzie dźwięków wydawanych przez ptaki i sztuczne strumienie, kaskady i fontanny. Rezydencja stylisty posiadała siedem łazienek o odmiennych aranżacjach, spryskiwanych przez automaty siedmioma różnymi kompozycjami zapachowymi, również autorstwa Aquariusa, o pełnych pesymizmu nazwach w rodzaju: „Upojna noc Judyty, a zwłaszcza Holofernesa” czy „Kraksa na skrzyżowaniu z udziałem zwinnego rolkarza”. Najwyżej usytuowana łazienka zaopatrzona była w rozsuwany kopulasty dach i pełniła funkcję obserwatorium astronomicznego. Zestaw mocnych lunet pozwalał kreatorowi obserwować nocne niebo podczas zażywania kąpieli. Obserwował nocne niebo, by z niego odczytywać mniej lub bardziej pomyślne wróżby. Poza tym, że stylista był najdoskonalszym ucieleśnieniem transcendentnego pierwiastka i zręcznego inwestora, któremu forsa sama pchała się do rąk, był również dekadentem, to znaczy od czasu do czasu chodził struty lub wybuchał cynicznym śmiechem, czego przyczyn nikt nie rozumiał, nie wyłączając jego samego. Może nawet on wiedział z tego wszystkiego najmniej. Tego dnia stylista przebrał się za egipskiego arystokratę. Odziany w luźną suknię fellacha i zawój w kolorze piaskowym, spięty ametystowym guzem wielkości brukselki, siedział w przeszklonej pracowni urządzonej ze smakiem na wzór modernistycznej mansardy. Na ogromnym stole leżały płachty brystolu. Uzbrojony w pęk suchych pasteli zapełniał kartony zawiłymi liniami; spod jego wprawnej ręki wychodziły suknie, spodnie, wdzianka i coś tam jeszcze, nakrycia głowy z pióropuszami, utrzymane w stylu rzymsko-indiańskim, inkrustowane strzelby podobne do wysmukłych kwiatowych kielichów, w tle natomiast widniały piramidy i wielbłądy, skórzane bukłaki i elementy egipskiego systemu nawadniającego. Małgosi bardzo się to podobało. Rita uprzedziła ją, że stylista ma zdewastowaną twarz, dlatego codziennie, długo i bez szczególnych efektów pracuje nad nią niewątpliwie uzdolniona wizarzystka, która wcześniej malowała trupy w domu pogrzebowym, żeby wyglądały jak żywe. Zdaniem Rity one rzeczywiście wyglądają jak żywe, a Aquarius jakoś nie, niech więc Małgosia nie okazuje odrazy, zdziwienia i tym podobnych negatywnych emocji.
— To jest właśnie Małgosia — powiedziała Rita do arabskiej strzelby wiszącej na plecach stylisty.
Mężczyzna nie zwracał uwagi na dziewczyny. Wygięty w łabędzią szyję wisiał z uniesioną ręką nad kartonem i myślał.
— Słyszałeś? — Rita ponowiła próbę.
— Chcesz za to medal? Zamknij dziób i czekaj, aż skończę.
— Dzień dobry — rzekła Małgosia.
Stwierdziła, że Aquarius ma zdolności plastyczne, a poza tym schizofreniczną osobowość.
— Ja tworzę. Nie widać? — dodał zza pleców.
— Nie miałam pojęcia, że akurat będziesz tworzył — odparła Rita. — Weszłybyśmy na kolanach całując ślady twoich stóp.
Aquarius ukazał im twarz. Małgosia wzdrygnęła się ujrzawszy imponujący zestaw bruzd i opuchlizn świadczących o rozwiązłości. Na dodatek skóra, pokryta płynnym pudrem, sprawiała wrażenie nieudanego implantu z tyłka.
— Co z tobą? — warknął w stronę Rity. — Za co ci płacę?
— Ledwo udało mi się ją namówić.
— Chcesz powiedzieć, że niunia robi łachę, że tu przylazła?
— W całej swojej pieprzonej karierze nie miałeś lepszej dziewczyny, więc się nie stawiaj. Sprzedam ją najlepszym agencjom za duże pieniądze, a ty dalej ubieraj te swoje tykowate zdziry.
Aquarius mało się nie przewrócił. Przemknął omdlewającym wzrokiem po Małgosi, która zapytała:
— Gdzie twoje wielbłądzice, synu pustyni?
— Co? — stylista wbił w nią podmalowane oczy Ben Hura.
— Czy ta pukawka strzela?
Zastanowił się podparłszy brodę jednym palcem.
— Dużo pytań. Wiele pytań — stwierdził zagadkowo stosując niezawodne równoważniki zdań.
— W sam raz, żeby się dowiedzieć czegoś od kogoś, kto nie mówi niczego.
— To jest głębokie, metaforyczne. Rymuje się. Brzmi jak wiersz. Czy to jest wiersz? — zainteresował się fałszywie, brzmiąc głęboką udręką.
— Tak. To jest wiersz. Nosi tytuł: „Pustynny dmuchaniec”.
Aquarius wydał z siebie przeciągły, tęskny i smutny dźwięk:
— Taaaa.
Zdjął strzelbę z pleców i zaczął pieścić dłonią kielichowatą lufę.
— Ta cudowna strzelba…
— Strzela budyniem śmietankowym — Małgosia wysunęła brodę. — Założę się, że nie potrafi wystrzelić nic innego.
Rita ryknęła zdrowym śmiechem. Nie mogła się opanować. Ale zaraz zrobiła przepraszającą minę. Stylista zatrząsł się i poczerwieniał. Z trzaskiem odłożył broń.
— Jesteś arogancka dziwka! — krzyknął. — Bezczelna suka! Wiem, że chciałaś mnie obrazić! Natychmiast mnie przeproś! Aquariusa się nie obraża! Ci, którzy obrażają Aquariusa, bardzo tego żałują!
— Gdzie twoje wielbłądzice, suchy księciu?
Odwrócił się do Rity.
— Kurwa, znowu! Słyszysz? Jestem pewien, że mnie obraża. Widać po jej oczach. Wytłumacz, o co chodzi z tymi cholernymi wielbłądami? Że jestem podobny?
— Wolałbyś nie wiedzieć — odparła Rita.
— Ty jesteś Małgosia jakaś tam… z piernikowej chatki — Aquarius wykrzywił się z pogardą. Nie pozostało mu nic innego, jak okazać lekceważenie. — Nie wiem dlaczego, ale sądziłem, że będziesz wyglądać dużo lepiej. Żadna rewelacja.
— Jestem taka, jaką mnie widzisz. Choćbyś mnie przebrał w coś równie bezsensownego i kretyńskiego — obrzuciła suknię stylisty szyderczym spojrzeniem — zawsze będę sobą. Nawet w najgłupszym kostiumie, jaki mógłby się zrodzić w twojej małej i ciasnej jak budka telefoniczna wyobraźni nie przestanę być sobą.
Rita przestała się śmiać. Mrugając małymi oczami wpatrywała się w Małgosię.
— Aquarius nie jest taki jak myślisz, stara — wyjąkała.
Tymczasem stylista spoglądał już nie jak Ben Hur po powrocie z pustyni, oczami pełnymi piasku i łez tęsknoty, ale jak wściekły neurastenik. Może nawet socjopata.
— Jest taki, jaki chce być — Małgosia kontynuowała. — Chce być młodym szejkiem i jest nim, zachowuje się wobec nas jak arabski książę wobec swoich niewolnic.
— Wiesz, ile dziewczyn stara się dostać do mojej stajni i do czego są zdolne?! Mogę je dobierać kolorem oczu do moich krawatów! A mam dużo krawatów. Lubię krawaty. Sam je projektuję. Mężczyznę poznać po krawacie. Rita ledwo mnie ubłagała, żebym zechciał cię przyjąć, ty głupia cipo!
Wyglądało na to, że nigdy dotąd nie wydarzyło mu się nic podobnego. Był zdumiony, skrzywdzony, złamany, zdruzgotany.
— On przebrał się nie po to, żeby mną wstrząsnąć — Małgosia nie ustawała. — To byłabym w stanie mu wybaczyć. Przebrał się, bo jest przekonany, że naprawdę jest synem pustyni. Jak nazwać ten rodzaj próżności? Stylem Hermanna Göringa? To zwykły estetyczny faszyzm.
— Estetyczny faszyzm — powtórzyła Rita jak echo. — O rany!
Wszystkim zrobiło się nagle gorąco.
— Myślę, że po tym, co powiedziałam, nie mam tu czego szukać. Bogowie nie znoszą sprzeciwu.
Wyszła z pracowni zapomniawszy pokręcić pupą. A potrafiła to robić z wdziękiem przywodzącym mężczyzn na skraj załamania nerwowego. Miała dzisiaj szczery zamiar spodobać się Aquariusowi, założyła więc swoją najprostszą sukienkę przed kolana, uwypuklającą cudowne wypukłości i uwidaczniającą jeszcze cudowniejsze wklęsłości. Uważała, że naturalne piękno ciała kobiety nie wymaga przesadnej oprawy. Nie liczyła na to, że ten pajac wybiegnie za nią i będzie przepraszał. Nie ten facet i nie w tej epoce. Mimo to obejrzała się. Stylista wymachiwał strzelbą, a Rita kiwała ulegle głową. Zadyszana złapała Małgosię na schodach.
— Dostanie mi się — poskarżyła się.
— Przepraszam.
— Co ci szkodziło popatrzeć, jak włazi we własną dupę i pozachwycać się? On ma kolosalną przyszłość. Nie rezygnuje się z takiej szansy tylko dlatego, że facet jest psim kutasiną.
— Obraził nas.
— O Jezu! Cały świat jest do cna skurwiony. I co? Nie ma innego.
— Rób jak chcesz. Ale mnie ma przeprosić. Albo nie chcę go znać.
— Ty naprawdę jesteś nienormalna.
c.d.n.