piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Wszystko ponownie zaczęło się sześć lat temu, kiedy urodził się mój młodszy syn, Kamil. Pracowałem wówczas w firmie produkującej podzespoły do fiata. Miałem siedzącą robotę, tak zwaną taśmową, czyli nudne i żmudne osiem godzin. Do pracy, którą wykonywałem na prasie potrzebne były mi tylko dwie ręce i prawa noga oraz sokoli wzrok. Reszta ciała spoczywała wygodnie na krześle, nie czyniąc przy tym żadnych ruchów, co sprzyjało wolnemu gromadzeniu się tłuszczu w moim organizmie. W warsztacie mieliśmy malutki piecyk, na którym w czasie przerwy piekliśmy kiełbasę.
Gdy wracałem do domu, czekał na mnie cieplutki obiadek, zazwyczaj składający się z dwóch dań, a do tego słodziutki kompocik. Później jakaś kawa, ciastko, w końcu kiełbaski (najlepiej z grilla) i do tego, rzecz oczywista, piwko. Gdyby kończyło się na jednym, nie byłoby tak źle…
Nie wspomniałem jeszcze o najgorszym, czyli niewinnym podjadaniu między posiłkami — a to paluszki, a to chipsy albo coś słodkiego. Zmęczony całodzienną konsumpcją człowiek kładł się spać. Można było żyć. Teraz już wiem, że w taki sposób można żyć tylko do czasu.
Krótko po przyjściu na świat Kamila w zakładzie, w którym pracowałem nastąpił kryzys. Zaczęły się zwolnienia. Bałem się, że i mnie spotka los kolegów. Długo nie musiałem czekać. Co prawda nie dostałem do ręki wypowiedzenia, ale propozycję przejścia na urlop wychowawczy. Nie miałem wyjścia. W sumie było to lepsze od zwolnienia. Po siedemnastu latach pracy taki cios! Tak, był to dla mnie mocny cios. Nie mogłem się pozbierać.
Właśnie wtedy zaczął się intensywny przyrost mojej wagi. Żona chodziła do pracy, a ja opiekowałem się synkiem. Kamil jadł, to i tatuś jadł. Synuś spał, spał i ojciec. Tak przez pięć dni w tygodniu. Pięć dni, bo w dwa pozostałe grałem na uroczystościach weselnych, gdzie, jak Państwo doskonale wiedzą, jedzonka nie brakuje. Żyłem z dnia na dzień, nie przejmując się jeszcze wtedy swoim wyglądem. Jak już wcześniej napisałem — do czasu. Do czasu, gdy w sklepach z ubraniami zabrakło dla mnie rozmiarów, a serce zaczęło dawać znać o czymś niedobrym. „Nadciśnienie tętnicze pierwszego stopnia” — usłyszałem na wizycie u lekarza. Zbytnio mnie to nie przestraszyło i dalej nie odmawiałem sobie przyjemności, jaką jest dobre jedzenie.
Jednak powoli życie stawało się udręką. Moje ciało, a zwłaszcza jego nadmiar, ciążyło mi jak kula u nogi. Dwustudwudziestokilogramowa kula, której nie można było w żaden sposób się pozbyć. Zostałem więźniem własnego ciała. Świat w moich oczach stawał się nieciekawy i bez sensu. Moje nogi powoli odmawiały posłuszeństwa, a każdy ruch produkował krople potu na całym ciele. Z dnia na dzień coraz bardziej nienawidziłem siebie, ale nie potrafiłem niczego z tym zrobić. Byłem całkowicie bezradny.
Po słownej interwencji żony udawało mi się schudnąć parę kilogramów, ale w krótkim czasie wracały w podwojonej ilości. Unikałem patrzenia w lustro, które mijałem, wychodząc z sypialni. Byłem zmuszony szyć ubrania na miarę. Wstydziłem się swojego ciała. Sto osiemdziesiąt centymetrów w pasie. Panie ściągały ze mnie miarę dwoma metrami krawieckimi. Olbrzymia ilość materiału na olbrzymiego osobnika. Cena też była duża. Czułem się jak jedno wielkie nieporozumienie. Nikt się chyba ze mnie nie śmiał. Ludzie patrząc na mnie, raczej współczuli. Nie wiem, która z tych możliwości jest gorsza. To było moje piekło.
Zacząłem coraz częściej sięgać po alkohol, który mnie rzekomo uspokajał. Waga mojego ciała, które musiało być ważone na specjalnej wadze, stale wzrastała. Garnitury szyte jeszcze nie tak dawno, zaczynały pękać w szwach. Mogłem wtedy liczyć tylko na swoją siostrę, która widząc moją bezradność, przywoziła mi olbrzymie ubrania z Zachodu. Zamawiała je w jednym ze sklepów internetowych. Tragedia, którą zgotowałem sobie na własne życzenie, a w zasadzie na życzenie mojego żołądka, który wściekle domagał się jedzenia, wciąż trwała. Żyłem, aby jeść. Za nic miałem sygnały wysyłane przez znajomych, abym wziął się w garść i zmienił swoje przyzwyczajenia żywieniowe. Nie przejmowałem się nawet wysokim nadciśnieniem, przy którym bardzo możliwe jest wystąpienie zawału lub wylewu.
Myślałem wtedy, że Bóg mnie po prostu opuścił. Moja wiara, praktykującego katolika, była bardzo krucha. Czułem ogromny wstyd, dlatego ograniczałem kontakty z bliskimi i znajomymi. Każde wyjście z domu kojarzyło mi się ze wspinaczką na Mont Everest. Najbardziej lubiłem spacerki moim peugeotem 406. To był chyba jedyny samochód osobowy, do którego jeszcze się mieściłem. Nawet w celu przebycia najkrótszej trasy wsiadałem, a raczej wsuwałem się za kierownicę, i w tenże leniwy, ale wygodny dla mnie sposób przemierzałem dwieście metrów, choć zdarzały się także długie przejażdżki. Często zastanawiałem się, kto ewentualnie podrzuciłby mnie do miasta, gdyby mój kochany samochodzik zepsuł się gdzieś na odludziu. Myślę, że w grę wchodziłyby wyłącznie samochody ciężarowe.
Jednym słowem było mi w tym czasie bardzo ciężko. Moja psychika nie wytrzymywała. Bywały dni, że gdzieś w ukryciu popłynęły mi łzy żalu. Czułem wściekłość na siebie i cały świat. Aż tu nagle słowa mojego syna spadły na mnie jak grom z jasnego nieba: „Tato, chciałbym, żebyś był chudszy, jak inni tatusiowie moich kolegów z przedszkola.” To zdanie, wypowiedziane przez mojego młodszego syna, zwaliło mnie z nóg. Stałem bez słowa. Byłem całkowicie sparaliżowany. Nie umiałem nic odpowiedzieć.
W jednej chwili jakaś zapora w mojej głowie runęła. Coś się odblokowało i chwyciło mnie za serce. Usiadłem w dużym fotelu i zacząłem rozmyślać. Stop! Koniec z tym! Koniec z użalaniem się nad sobą! Koniec z piciem, z opychaniem się! Czas zacząć nowe życie! Nagle dotarło do mnie, że przez cały czas byłem żałosnym samolubem, który myśli wyłącznie o zaspakajaniu swoich potrzeb. Przecież rodzina może się za mnie wstydzi. Mam prawie czterdzieści lat — chyba warto resztę życia przeżyć jak człowiek. Wiedziałem, że nie będzie łatwo. Zdawałem sobie sprawę, że zgubić dwadzieścia kilogramów to nie lada wyczyn, a co dopiero pozbyć się co najmniej stu dwudziestu! To graniczyło z cudem, ale postanowiłem wziąć się za siebie. Moją decyzję zawdzięczam jednej, małej osobie. Swoimi, jakże bezpośrednimi, słowami Kamil dokonał czegoś do tej pory niemożliwego, a wspaniałego — zmiany we mnie.
cdn.