sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
w poszukiwaniu nieznanego smaku
Obudził mnie szelest suchych kasztanowych liści, przykrywających złotą wstęgą wąskie alejki Ogrodu Saskiego. Siedziałem na drewnianej ławce z mosiężnymi okuciami, przyglądając się jesiennym parom spacerującym wokół, lecz najwyraźniej spokój i ta trochę złowróżbna cisza, która nucić zaczęła mi już do ucha pieśń o zbliżającej się zimie, musiały sprawić, że na chwilę przymknąłem oczy. Przychodzę tu od wielu, bardzo wielu już lat, zawsze wtedy, gdy mam ochotę na coś słodkiego. Rzecz jasna nie po to, by potajemnie wyciągnąć z kieszeni płaszcza garść tłustych, nadziewanych konfiturami pączków i w ten niecny sposób ukrywać przed światem swoje obżarstwo. Miejsce to, jak żadne inne w Warszawie, kojarzy mi się z czymś naprawdę niepowtarzalnym, wyjątkowo delikatnym i cudownie słodkim. To miejsce przywodzi na myśl pewne bardzo stare wspomnienie.
Wszystko zaczęło się w 1938 roku, w starym mieszkaniu u zbiegu ulic Miodowej i Długiej. W prześwietlonym przedpołudniowym słońcem powietrzu wirowały drobiny kurzu. Na przysuniętym do ściany krześle stał szczupły, wysoki chłopak. Na jego twarzy rysował się jeszcze poranny brak przytomności. Opierając się o ramę okienną, chłopak zdejmował z półek stare książki. Cały pokój pełen był porozrzucanych papierów i przyborów do rysowania. W kącie leżały gazety, a na komodzie albumy z pamiątkowymi fotografiami. Na ścianie po lewej stronie wisiał duży szkic przedstawiający portal gotyckiej katedry, tuż obok kolekcja czarno-białych rycin z tajemniczych miejsc rozsianych po całym, jakże jeszcze wtedy wielkim, świecie. Im więcej słońca wpadało przez niczym nie osłonięte szyby ogromnych okien, tym jakby wyraźniej słychać było dochodzącą z drugiego końca pokoju piosenkę Gdy jesień się zaczyna. Anielski głos Ordonówny co rusz lekko skrzypiał, jednak drobne rysy na płycie ani osadzający się na starej patefonowej igle kurz nikomu w owych czasach nie przeszkadzały.
Gustaw już jako dziecko rysował. W jego głowie powstawał wtedy film, z prawdziwą fabułą i postaciami o realnych niemal kształtach. Linia malarska była dla niego czymś, co nie posiadało ograniczeń. Była czystą wyobraźnią. I choć była jeszcze właściwie wyobraźnią dziecka, odbywała długie podróże w poszukiwaniu zmurszałych domów, pełnych arabesek balkonów i posadzek zdobionych ceramicznymi kafelkami. Marzyła o mozaikach chodników i placyków, o czerwonych dachówkach, latarniach stylizowanych na barokowe lampiony i o setkach wąskich, poplątanych uliczek magicznych, istniejących, lecz nigdy tak naprawdę nie widzianych miast. Nie posiadała ciężaru. Zaczęła ważyć dopiero wiele lat po wojnie, stając się linią architekta.
Klucz w zamku zaskrzypiał rdzawo. Wchodząc do mieszkania, Helena uśmiechnęła się jakby pobłażliwie, weszła do salonu i przywitała się z drzemiącym na kanapie ojcem długim całusem w policzek — jej „zawsze” było wolno. Bez słowa powędrowała do kuchni. W tych zielonych, głębokich oczach kryło się tak dużo pewności siebie, rozsądku i dumy zarazem, że wydawać się to mogło jakąś obronną pozą. Jej ruch był świadectwem wrodzonej wrażliwości i szlachetności, w uśmiechu, mimo młodego wieku, kryła się domieszka kokieterii i ironii. Każdy, kto próbowałby — nie uciekając się do najprostszych technik — sportretować tę kilkunastoletnią dziewczynę kolorowym szkicem czy obrazem, poprosiłby jedynie o ciepłe barwy farb. Tata często śmiał się i mówił, że dla jej twarzy tysiąc okrętów wypłynęłoby w morze, jednak ona nie do końca jeszcze wtedy rozumiała, dlaczego tysiąc i o co właściwie chodzi z tymi okrętami. Trzech rzeczy Helena mimo najszczerszych starań polubić nie potrafiła. Nie lubiła Frau Himmeln, starej guwernantki, która od dziecka zastępowała jej świętej pamięci matkę. Nie znosiła lekcji francuskiego, choć zachodziło podejrzenie, że drażniły ją one przede wszystkim ze względu na osobę samej nauczycielki (w tę rolę co dzień wcielała się bowiem znienawidzona opiekunka). Na koniec, do wyjątkowo nieprzyjemnych należała nauka gry na fortepianie, tego w wydaniu Heleny znieść nie byli w stanie nawet sąsiedzi.
Tata często mówił do niej „Helutka”, tak podobno mawiała również mama, kiedy jeszcze żyła. Tego jednak Helena pamiętać nie mogła. Śmierć mamy owiana była rodzinną tajemnicą. Strzępki informacji na jej temat, skrupulatnie wygrzebywane przez Helenę z babcinej i ojcowskiej pamięci, nie układały się w spójną całość. Wiadomo było jedynie, że matka Heleny, hrabina Starostecka, z domu Zalewska była kobietą piękną i wyjątkowo utalentowaną, dużo pisała, kolekcjonowała stare książki, znała doskonale języki klasyczne, a także francuski i niemiecki. Zginęła w czasie zamachu majowego, kilka lat po urodzeniu małej. Córka odziedziczyła po matce nie tylko urodę i klasę, lecz przede wszystkim zamiłowanie do poezji. Odziedziczyła po niej jednak coś jeszcze, co miało w niedalekiej przyszłości całkowicie zmienić jej życie.
Podczas spaceru po ogrodzie Gustaw przystanął przy Wielkiej Fontannie. Delikatnie badał palcami kształt rzeźbionych delfinów strzelających w górę strumieniami wody, przyglądał się głowom Meduzy oplecionym wężami, spoglądał z niedowierzaniem na wielki kielich, który wyglądał jakby miał zmieścić w sobie wszystkie łzy mające spłynąć z jesiennego nieba. Przypomniała mu się anegdota, a właściwie sarkastyczny dowcip opowiedziany o autorze fontanny, Henryku Marconim przez Prusa, który stwierdził, że fontannę musiał zaprojektować jakiś fanatyk naczyń kuchennych, gdyż w wielkiej balii umieścił mniejszą, w niej pudełko, a na pudełku postawił ogromną cukiernicę. Gustaw zaśmiał się pod nosem z trafności opisu i nucąc piosenkę o młodym kawalerze i pannie przy fontannie, naprawdę dostrzegł skrywającą się w zaułkach ogrodu dziewczynę. Helena usiadła na ławce i zaczęła pisać coś ołówkiem na wyciągniętym z kieszeni skrawku papieru. Gdy skończyła, schowała karteczkę ponownie w kieszeni i podeszła do Gustawa. Zamoczyła rękę w fontannie, trochę jakby odruchowo, spojrzała na chłopaka i powiedziała:
— Porzeczki.
— Słucham? — odparł Gustaw.
— Porzeczki — powtórzyła. — Czy wie pan jak smakują?
Chłopak spojrzał na Helenę zaskoczony.
— W pewnym sensie — wyszeptał nieśmiało.
— W pewnym sensie? Wie pan jak smakują porzeczki, ale tylko w pewnym sensie, czy tak? — Helena uśmiechała się zaczepnie.
— Właściwie tak — dodał Gustaw, lekko zdziwiony. — Ale naprawdę to trudno wyjaśnić i gdybym nawet potrafił, pewnie i tak by pani nie uwierzyła — podsumował.
— Proszę spróbować — odparła. — Choć tak naprawdę, chyba wiem, co chce pan powiedzieć.
— Czyżby? — głos Gustawa nabrał nagle kokieteryjnej maniery.
— Tak. Pan nie wie, jak smakują porzeczki. Jadł je pan, ale nie wie. Powiedziano panu, że smakują tak, a nie inaczej, różnie ten smak opisywano. Nie wie pan również, jak smakują czekoladowe lody czy bakalie. Nie wie pan, co to takiego słodka herbata, marcepan, kruche ciastka czy landrynki. Nie poznał pan prawdziwego ich smaku, bo…
— …bo nie wiem, co to znaczy słodki smak — dokończył Gustaw, a jego wzrok stał się na chwilę bardzo niepewny. — Skąd pani…
— Proszę nie pytać, skąd to wiem. Po prostu wiem. Pan też wie, że właśnie to nas łączy. Możliwe, że nie łączy nas nic więcej. Możliwe, że nie lubi pan muzyki, nie pisze pan wierszy, może ich pan nawet nie czyta. Zapewne doskonale mówi pan po francusku i świetnie gra na fortepianie. Ja nie. Jedno jednak nie ulega wątpliwości. Żadne z nas nie potrafi odczuwać słodkiego smaku. Pewnie, podobnie jak ja, zastanawiał się pan nad tym wielokrotnie. Pewnie też doszedł pan do wniosku, że coś jest nie tak z anatomią pańskiego języka i teraz uważa pan, że został w pewnym sensie wybrany, że może w zamian za to Bóg obdarzył pana jakąś inną, odczuwalną jedynie przez pana zdolnością. Możliwe. Jednak ani pan, ani ja nie wiemy, jak smakują porzeczki. Będzie tu pan jutro? Proszę przyjść. Dziś muszę już iść. Proszę przyjść jutro. Do zobaczenia.
Helena uśmiechnęła się i pobiegła, pozostawiając zdumionego chłopaka przy wielkiej, spływającej łzami „cukiernicy”.
Bliższe, z każdym dniem coraz śmielsze rozmowy dotyczyły poezji, muzyki, nieodbytych podróży, jednak przede wszystkim dotyczyły smaków, a właściwie tego najważniejszego z nich — słodyczy. Wymyślili coś na kształt zabawy, którą nazwali „Poszukiwaniem nieznanego smaku”. Spotykali się codziennie u stóp wielkiej fontanny, w nawiązaniu do anegdoty nazywanej przez nich „cukiernicą” i wymyślali jakąś potrawę, jakieś słodkie danie, przekąskę, cukierek, ciastko albo baton, po czym starali się opisać smak, którego z niewiadomych powodów nie mogli poczuć. Czasem częstowali się wzajemnie przyniesionymi z domu łakociami. Zamykali oczy i opisywali najdokładniej jak potrafili kolejne nuty aromatów. Diagnozowali smaki. Rozgryzali je i analizowali. Czuli głęboki, korzenny aromat cynamonu, potrafili odróżnić ostry, piekący smak goździków, wiedzieli, jak smakują kwaśne jabłka, były jakby martwe, gdyż po prostu kwaśne. Znali różne odcienie goryczy, jednak cały czas czuli, że to nie wszystko, wszystkim tym smakom czegoś brakowało.
Był taki moment, trwał dosłownie okamgnienie i zdarzył się tylko raz, kiedy obojgu przez chwilę wydawało się, że poczuli jakiś obcy im zupełnie smak. Odczuli go bardzo delikatnie, jakby czubkiem języka. Oboje to jednak przemilczeli, lekko zawstydzeni swoim pierwszym prawdziwym pocałunkiem.
Któregoś dnia Gustaw przyniósł ze sobą niezwykłą książkę kucharską, wygrzebaną z biblioteki rodziców. Jedyne praktyczne przepisy konfitur, różnych marynat, wędlin, wódek, likierów, win owocowych, miodów oraz ciast spisane przez Lucynę Ćwierczakiewiczową. Była to postać w owych czasach wręcz legendarna, i to nie tylko dlatego, że jej książki kucharskie i poradniki sprzedawały się pół wieku wcześniej z większym powodzeniem niż Sienkiewiczowski Potop, ale przede wszystkim z powodu jej niezwykłego stylu bycia, nowoczesnych poglądów i odwagi w ich publicznym wyrażaniu. Na przełomie wieków w Warszawie ceniono ją nie tylko za talent kulinarny, ale również literacki. W okresie międzywojnia opinia ta wciąż była jeszcze żywa.
Helena słuchała jak natchniona opowieści o jabłkach we francuskim cieście, obarzankach migdałowych, andrutach, jelenich różkach, tortach, niugatach i pistacjowych masach. Urzeczona zamykała oczy, kiedy Gustaw czytał jej długie receptury na marcepany, indyjskie konfitury czy czarne wiśnie przesypywane cukrem. Były to niezwykłe literackie podróże w poszukiwaniu nieznanego smaku kasztanów w cukrze, serów jabłecznych i francuskich likierów malinowych o pięknie brzmiącej nazwie crème des framboises. Wspólnie rozkoszowali się smakiem holenderskiego likieru pomarańczowego i placków śliwkowych, zgadując, jak mogą w rzeczywistości smakować. Te podróże, choć nie przybliżyły ich ani o krok do mitycznego smaku symbolicznych porzeczek, w rzeczywistości zbliżyły ich do siebie. Nie ograniczały się jedynie do analizy smaków, wertowania kart starych książek kucharskich czy wędrówek po najskrytszych obszarach wyobraźni. Więź, która zrodziła się między nimi była dużo silniejsza.
Któregoś dnia, a było to w połowie słonecznego, upalnego sierpnia 1939 roku, Ogród Saski tętnił życiem. Dzieci wspinały się na stojący obok fontanny zegar słoneczny, rzecz jasna nie po to, by za wszelką cenę odczytać godzinę, lecz po to tylko, by dotknąć cyferblatu i wydać z siebie piskliwy sygnał zwycięstwa. Tego dnia jednak w strumieniach kielicha zmieszały się z wodą prawdziwe łzy.
Helena nie przyszła. Na krawędzi fontanny czekało na Gustawa niewielkie pudełeczko z szarego kartonu, skromnie przewiązane aksamitną tasiemką. W środku znajdowało się, opatulone białą bibułką, niewielkie ciastko wykonane z opudrowanych podłużnych biszkoptów przypominających ludzi trzymających się za ręce, jak w Tańcu Henriego Matisse. Biszkopty trzymały się razem, przewiązane łodyżką zielonej trawy. Z wierzchu przybrane malinami, jeżyną, czarnymi jagodami i truskawką wyglądały jak słodka, miniaturowa rzeźba. Jej koronę stanowiła gałązka dojrzałych, czerwonych porzeczek, których smak stał się rok wcześniej inspiracją wzajemnych poszukiwań. To było jednak pożegnanie. Do podarunku Helena dołączyła krótki list.
Drogi Gustawie
Odbyłam z Tobą przepiękną podróż. Teraz ruszam w moją własną. W domu od kilku tygodni dużo mówi się o wybuchu wojny. Ojciec bardzo się tym wszystkim niepokoi i dlatego wysyła mnie pod opieką Frau Himmeln do Szwajcarii, w nadziei, że tam będziemy bezpieczne. Przykro mi, że nie mogę się z Tobą pożegnać. Mam nadzieję, że to fałszywy alarm, że nic nam nie grozi i wkrótce znów się spotkamy. Ciastko, które zostawiam Ci w podarunku nazwałam „Tajemniczym ogrodem”, na pamiątkę miejsca, w którym zobaczyłam Cię po raz pierwszy. Spróbuj, może dowiesz się, jak smakują porzeczki. Odnajdź ten smak, jak ja odnalazłam Ciebie. Gdybyśmy jednak Gustawie, mieli się już więcej nie spotkać, obiecaj mi, że nigdy nie przestaniesz szukać.
Twoja Helena
W pewnym sensie dotrzymałem słowa. Nigdy nie przestałem jej szukać. Tuż po wojnie odbyłem długą podróż do Zurychu. Niestety ślad po Helenie Starosteckiej zaginął, wszelkie tropy w końcu się rozmywały. W poszukiwaniach pomagali mi przyjaciele, rodzina oraz Czerwony Krzyż. Nikt jej nie znał, nikt nie pamiętał, nikt nie wiedział, co się z nią stało. Jej nazwiska nie odnalazłem w żadnych rejestrach poległych. Wojna wypłukała najdrobniejsze fragmenty wspomnień o tym pięknym, słodkim istnieniu, dla którego kiedyś „tysiąc okrętów…”.
Od wielu lat przychodzę więc tutaj, do Ogrodu Saskiego w nadziei, że któregoś dnia, jak gdyby nigdy nic, spotkam ją przy fontannie śmiejącą się, zanurzającą dłoń w wodzie lub siedzącą na ławce i piszącą ołówkiem wierszyki na kartce papieru, tu, przy naszej wielkiej „cukiernicy”.
„Tajemniczy ogród” pachniał wanilią i owocami. Niósł aromat lasu. Kryło się w nim coś magicznego. Biszkopty rozpływały się w ustach, a owocowy krem smakował tak delikatnie i… słodko. Naprawdę słodko. Czasem myślę, że tak właśnie miało być. Może Helena odnalazła mnie po to, bym w przededniu wojny poznał tak długo poszukiwaną słodycz. Może doświadczenie nieznanego smaku miało dać mi nadzieję niezbędną, bym przetrwał. Może słodki smak, który przez wiele lat wojny dostarczała mi jedynie obozowa kostka cukru miał mnie utrzymać przy życiu.