piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
gorzki sen grudniowy
siostrze i mamie
Podróż z Patry do Brindisi przebiegała sennie i nostalgicznie. Wypluwane przez wielki prom białe, spienione fale znikały po chwili w ciemnościach morskiej tafli. Przypatrując się uważnie białej pianie, dostrzec można było grzywy tonących rumaków, szalejące rydwany zaprzężone w gołębie, łąki pełne pąków róż. Stary mit o narodzinach pięknej bogini, zdawał się ożywać z każdym uderzeniem wody o burtę statku.
Alessandro Vittori przyglądał się przez chwilę wzburzonym falom. Wiatr wiał coraz silniej, więc przestraszeni utratą drogocennych kapeluszy i apaszek pasażerowie zamykali się w swoich kajutach. Mężczyzna zaczesał dłonią czarne, spadające na oczy włosy, rozejrzał się wokół i zorientował się, że został na pokładzie całkiem sam. Nagle wirujący podmuch wiatru porwał do tańca leżące na pokładzie duże mewie pióro, a wraz z nim kilka papierowych śmieci, których pracownicy promu nie zdążyli zamieść przed przyjęciem na pokład nowej tury pasażerów. Alessandro poprawiał właśnie poły sztruksowej marynarki i kurczowo trzymał się barierki, gdy dostał w twarz od wiatru kulką zmiętego papieru. Delikatnym ruchem rozpieczętował „wiadomość”. Na niewielkim skrawku wydartej z notatnika kartki ktoś, gdzieś, kiedyś zapisał po grecku, na złość ulotnej chwili…
Δεν
μπορούμε να
κατευθύνουμε
τον άνεμο,
μπορούμε
όμως να
ρυθμίσουμε τα
δικά μας πανιά
Nie możemy kierować wiatrem,
możemy jednak regulować nasze
żagle
Anonim
Alessandro poczuł, jak spływają mu do oczu łzy niepokoju i zmieszania. Schował kartkę do kieszeni i raz jeszcze się rozejrzał. Był sam. Jedynie pióro wirowało wciąż na pokładzie, przybrawszy pozę zupełnie niewinnego świadka tego krótkiego, symbolicznego zdarzenia.
Mężczyzna włożył rękę do kieszeni marynarki i wyjął z niej metalowe, wygrawerowane pudełko pełne palonych ziaren kakaowca. Kupił je od młodej Cyganki w porcie w Patrze, by podczas zimnej nocy na promie, poczuć przez chwilę czekoladowy aromat, który pamiętał z czasów dzieciństwa. Nadgryzł jedno z ziaren. Kształtem i wielkością przypominało duży migdał. Z początku poczuł na języku gorycz, lecz chwilę potem dotarł do niego niepowtarzalny, idealny smak czekolady, nieskażony żadnymi dodatkami. W tym samym momencie dostrzegł opadający na rękaw płatek śniegu. Spojrzał w niebo i zmrużył powieki, by niewielkie, topniejące w powietrzu płatki nie wpadały mu do oczu. Podniósł kołnierz wełnianego płaszcza. Śnieg nad Adriatykiem? Było tak, jak kiedyś, gdy jako mały chłopiec wypłynął z ojcem późnym listopadem na połów. „Oj, matka nie uwierzy” − szepnął pod nosem i usiadł na szerokiej widokowej ławie, wyściełanej grubymi kocami. Co jeszcze się dziś przydarzy…
Kiedy Alessandro otworzył oczy wszystko wydało mu się jakieś dziwnie płynne i nieostre. Mgła była tak gęsta, że pasażerowie z trudem dostrzegali drogę zejścia z pokładu. Jakaś kobieta krzyknęła do niego, by się zbudził, gdyż prom już dawno przybił do portu. Mężczyzna podniósł stojącą nieopodal torbę podróżną, którą odziedziczył po ojcu. Wydała mu się cięższa niż wczoraj. Zszedł na ląd jako ostatni. Rozejrzał się. Świtało. Było znacznie cieplej niż na morzu, a wilgotne powietrze nabrzeża osadzało na skórze niewidoczną dla oka, ale wyczuwalną pod opuszkami palców sól. Marzył o kąpieli. Niestety miał zaledwie kilka godzin do odjazdu pociągu, a obiecał siostrze, że nie będzie się zatrzymywał po drodze.
Wsiadając do wagonu, zdjął marynarkę. Kiedy usiadł, włożył rękę do kieszeni. Chciał jeszcze raz poczuć gorzki smak kakaowca, niestety pudełeczka nie było, musiało wypaść gdzieś po drodze. Znalazł natomiast skrawek papieru z wykaligrafowaną grecką sentencją, co wydało mu się dziwne, gdyż wyraźnie pamiętał, jak ukrywał karteczkę wśród kakaowych ziaren. Był jednak dość zmęczony i podenerwowany chorobą matki, więc szybko o tym zapomniał. Kiedy otworzył torbę, zdziwił się jednak jeszcze bardziej. W środku nie było ubrań, a jedynie książki, choć w martwych, to doskonale mu znanych językach. Homer i Wergiliusz, podarta okładka Odysei i ręcznie przepisywane Bukoliki. Nie pamiętał, by brał je ze sobą, bo i po co. Ostatnim razem zaglądał do nich podczas studiów. Od tamtej pory minęło ponad dziesięć lat. Nigdy nie zapomni swojego powrotu do domu, do niewielkiej sycylijskiej wioski. Matka przyrządziła wówczas barwenę z pieca w sosie z cytryny i anchois. Alessandro śmiał się, że to jest ryba, którą piecze się dwa razy. Matka najpierw grillowała ją bowiem z jednej strony, a potem na zgrillowanym boku kładła na szerokiej blasze do pieca. Dzięki temu barwena nie przywierała, a w całym domu unosił się aromat pieczonego rybiego mięsa z dodatkiem świeżego majeranku. Był środek lata. W przydomowym sadzie dojrzewały dzikie winogrona. Gioia nie wiedziała jeszcze wówczas, że jest w ciąży. Ojciec nie zdawał sobie sprawy, że to ostatnie dni jego życia. Matka nie przypuszczała nawet, jak zaskakująco potoczą się losy całej ich rodziny w ciągu najbliższych miesięcy i lat.
— Mamo, Alessandro już jest! — krzyknęła Gioia piskliwym głosem nastolatki i rzuciła się bratu na szyję.
Była piękną blondynką z dużymi, niebieskimi oczami. Ich ciemna oprawa nie pasowała do jasnej karnacji. Miała na sobie grubo robiony, rozciągnięty sweter, opadający luźno na smukłe biodra. Duży dekolt odsłaniał kształtne, zaczepnie uniesione do góry piersi. Ślicznie skrojone usta nadymały się lekko w promiennym uśmiechu. Zmieniła się. Nabrała kobiecości i charakteru. Dojrzała nie tylko fizycznie. Każde wypowiadane przez nią słowo miało wartość. Nie było słów niepotrzebnych. Wydawało się, że zanim wypowie jakieś zdanie, zawczasu je redaguje. Niczego nie trzeba było dodawać, niczego nie można było ująć. „Kiedy posiadła tę niezwykłą umiejętność” — zastanawiał się Alessandro w duchu, słuchając siostry, kiedy ta opowiadała o swoim synku Brunonie, o nowym narzeczonym, o szalonych nocach w Rzymie i podróży do Toskanii. Nagle dziewczyna zamilkła w pół słowa, jakby chciała sprawdzić, czy brat w ogóle jej słucha.
— Alessandro, co się z tobą dzieje? Masz zamglone oczy.
„Mam zamglone oczy” — powtórzył w duchu chłopak…
— Tak, zamglone — skwitowała Gioia, jakby usłyszała myśli brata. W ułamku sekundy spoważniała. — Czy coś się stało?
— Co masz na myśli? — chłopak próbował odwlec jak najdłużej rozmowę, która i tak musiała się wcześniej, czy później odbyć. — Anna odchodzi ode mnie. Tym razem nie zdołam jej już zatrzymać — wykrztusił nagle, po czym zamilkł i spojrzał daleko za okno. Chmury przypomniały mu spienione grzywy fal, którym przyglądał się, stojąc na pokładzie. — Czy myślisz, że moje życie nadal będzie miało sens? — skierował wzrok w stronę posmutniałej siostry. — Sens głębszy niż tu i teraz, sens, o jakim mówili starożytni filozofowie w słowach o bezsensie bezmyślnego życia. W jakim wymiarze życie bez niej może mieć sens?
— Oj braciszku — zaczęła Gioia. W życiu w pojedynkę nie ma nic złego, takie życie może mieć również niebagatelne znaczenie. Życie samemu nie oznacza przecież życia dla siebie. Pytanie jednak czy perspektywa, z której patrzysz na świat i z której go oceniasz jest dla ciebie samego wystarczająca?
— Myślisz, że nie kochałem jej wystarczająco mocno? Ona uważa, że wręcz za, że wręcz za mocno… Całe życie myślałem, że miłość to nic innego, jak po prostu ciężka praca. Czy można pracować za dobrze?
— Wszystko można robić „za bardzo”. Braciszku, ty naprawdę potrafisz kochać. Po prostu sam nie czujesz się kochany. Wszystko dlatego, że traktujesz miłość zadaniowo. Nauczyłeś się jej na pamięć. Wiesz jakimi rządzi się prawami, potrafisz dawać przyjemność, zatracasz się więc dla kogoś, w histerycznej obawie przed samotnością. To dość egoistyczne. Ona nie kocha cię tak, jakbyś tego chciał i nie możesz jej za to winić. Przez te kilka lat dała ci, ile potrafiła. Nie chciała cię skrzywdzić i właśnie dlatego, by nie krzywdzić ciebie ani siebie, nie chce przeżyć życia z kimś, o kim mogłaby pod koniec drogi powiedzieć, że to było „prawie to”. Zrozum braciszku, nie dla każdego miłość musi być pasmem romantycznych dramatów. Nie bądź egoistą, pozwól jej odejść. Wiem, jak jest ci ciężko, ale musisz jej na to pozwolić. Czy mama wie?
— Nie i nie mów jej — Alessandro krztusił się przełykanymi łzami. Czy to możliwe? Gioia, jego mała siostrzyczka, którą wciągał za sobą na drzewa, a potem na nich zostawiał, mimo iż wiedział, że sama nie będzie umiała zejść… Gioia, dziewczynka z blond włosami, która w dzieciństwie nie odstępowała go na krok, uważając za wzór i autorytet, dziś w delikatny, acz chłodny i racjonalny sposób podaje mu rękę, podczas gdy on kurczowo trzyma się gałęzi w obawie przed kolejnym życiowym upadkiem.
Z radioodbiornika w kuchni dobiegał głos Milvy. Śpiewała patetycznie o wiecznej, bezgranicznej miłości. Jej czerwone jak wino włosy i obfity biust na pewno falowały teraz w rytm dyrygenckiej batuty na jakiejś wielkiej, pełnej świateł scenie. Kobiety łkały przekonane, że nigdy ich taka miłość nie spotka. Mężczyźni, oczarowani, wsłuchiwali się w rytm, a by słyszeć go jeszcze wyraźniej, podążali wzrokiem za ruchem piersi, które za wszelką cenę próbowały uwolnić się z zielonej, obcisłej sukienki. W kwestii miłości wierzyli oczywiście Milvie na słowo.
Alessandro patrzył na twarz śpiącej matki. Bardzo ją kochał, ale nigdy nie czuł się jej specjalnie bliski. Nigdy też nie przeżył śmierci nikogo bliskiego i często zastanawiał się, jak to będzie, kiedy los każe mu się zmierzyć z tego rodzaju stratą. Czuł, że ten dzień zbliża się wielkimi krokami. Kiedy siostra zadzwoniła z prośbą by przyjechał, gdyż mama czuje się bardzo samotna, zrozumiał, że to może być jego ostatnia wizyta w domu rodzinnym, wypełnionym stłumionym śmiechem i sinym, waniliowym dymem z papierosów ich matki.
—To ty, synku? — wyszeptała, otwierając lekko oczy.
— Tak, mamo, to ja, Alessandro.
— Dobrze, że przyjechałeś. Jestem bardzo zmęczona, ale muszę cię o coś spytać. Czy dałeś Gioii naszyjnik, który jej obiecałeś?
Alessandro nie zrozumiał pytania.
— Jaki naszyjnik, mamo?
— Z czekolady.
— Mamo, nie wiem, o czym mówisz, czy coś ci się przyśniło?
— Oj synku, pytam o naszyjnik, który obiecałeś siostrze, kiedy byliście dziećmi, ja stara kobieta, a wszystko dobrze pamiętam, za to ty, ech, szkoda słów. Czy pamiętasz jak pojechaliście z Gioiją do wsi Modica, bo bardzo chcieliście zobaczyć starą fabrykę czekolady Antica Dolceria Bonajuto? Poddaliście się magii tego miejsca. Długo wpatrywaliście się w połyskujące pięknymi opakowaniami witryny. Właściciele częstowali was bajecznymi opowieściami o swoich azteckich przodkach, a wy słuchaliście ich jak zaczarowani. Gioia chciała spróbować czekolady z prawdziwymi pistacjami i lawendą. Niestety, nie miałeś tyle pieniędzy, więc kupiłeś jej jedynie kilkanaście palonych ziaren kakaowca. Wymyśliłeś, że nawleczesz je na mocną rybacką nić i zrobisz z nich naszyjnik. Obiecałeś go siostrze, gdy miałeś 10 lat. Skończyłeś go wreszcie? Ona czeka na niego już ponad dwadzieścia lat.
Alessandro uśmiechnął się zawstydzony. Pamiętał to zdarzenie doskonale. Skrzętnie ukrywał fakt podarowania owego, własnoręcznie wykonanego naszyjnika pięknej dziewczynie o zielonych oczach i imieniu Veronica. Otrzymany wówczas w zamian buziak w policzek, okazał się godną zapłatą.
— Dałem go Veronice, mamo.
— Synu, jestem twoją matką, wiem to. Pamiętam jaki uradowany wróciłeś wtedy do domu. Jednak Gioia nie musi tego wiedzieć. Ty za to powinieneś zrozumieć, że nie o prezent tu chodzi, ale o coś znacznie więcej. Chodzi o twoją siostrę. Kobiet będzie wiele, ona tylko jedna. Skończ wreszcie ten naszyjnik…
Zasnęła.
Alessandro otworzył oczy. Zrobiło się bardzo zimno. Śnieg przestał padać, ale na pokładzie promu wciąż jeszcze widniała centymetrowa warstwa białego puchu. Siedział na ławie widokowej, opatulony płaszczem i kocem. Język pamiętał jeszcze posmak gorzkiej czekolady. Alessandro trzymał w ręku metalowe pudełko kupione od Cyganki. Kiedy odruchowo je otworzył, wiatr odebrał to, co chwilę wcześniej mu wręczył — skrawek papieru z zapisaną po grecku sentencją uniósł się w powietrze.