sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
W dobie hegemonii telewizji i zmierzchu książki, człowiekowi, który został wychowany w kulcie słowa pisanego, przypadło wreszcie napisać książkę o przygodzie żeglarskiej.
W epoce prędkości, kiedy przeciętny samochód osobowy pędzi z prędkością 200 km/h, a samolot pasażerski z prędkością około 800 km/h i pokonuje Atlantyk w ciągu 10 godzin, ja opisuję historię jachtu przemieszczającego się tylko z prędkością 12-16 km/h, który potrzebuje na pokonanie 2/3 Atlantyku przeszło 17 dni.
Ale te cuda techniki to są tylko środki lokomocji, a żeglowanie na jachcie, uprawiane już od około 300 lat, jest urzeczywistnieniem czegoś więcej. Jest to też wyjątkowo emocjonalny i rekreacyjny sport, który w szczególny sposób związany jest z naturą.
Żeglowanie i życie na pokładzie jachtu, na bezkresnym morzu, daje poczucie nieograniczonej wolności.
Jest to doskonała kombinacja sportu, wieloletniej tradycji, spotkania się twarzą w twarz z żywiołem, techniki oraz manualnych umiejętności.
Nadmienić należy również, że wiatr jest jeszcze ciągle za darmo.
To są właśnie przyczyny, które doprowadziły do mojej fascynacji żeglarstwem.
Poza atlantycką przygodą książka zawiera również moje doświadczenie oraz aktualną wiedzę o powstawaniu i zwalczaniu choroby morskiej. Czytelnik znajdzie też sporo informacji o huraganach, El-Nino, burzach na morzu, tragicznych przypadkach człowieka za burtą. Trochę miejsca poświęciłem również moim początkom żeglowania, opisując, między innymi, historię sztrandowania s/y „Albatrosa” na Bornholmie.
Augsburg, grudzień 2006
Krzysztof Pallarz
Żeglowanie po wielkiej wodzie, minimum Atlantyk, było zawsze moim marzeniem. Jego realizacja była, z powodu tak zwanych przyczyn obiektywnych, ciągle przekładana. Żeglarzem zostałem już w wieku 14 lat, a wielką wodę przeżeglowałem dopiero w wieku 58 lat, tak więc okres przygotowań trwał całe 44 lata. Wystarczająco dużo czasu do perfekcyjnego przygotowania, ale również wystarczająco dużo czasu dla zwątpienia i zrezygnowania. W ostatnich latach, kiedy czas przemija coraz szybciej, zacząłem się obawiać, że zabraknie mi czasu i zdrowia na urzeczywistnienie tego minimalnego marzenia. A zgodnie z teorią obiektywnych przyczyn, będą one z pewnością nadal obiektywnie, aktywnie i skutecznie przeciwdziałać realizacji tego zamierzenia do ostatnich moich dni.
Wytrwałości i woli decyzji jednak nie zabrakło.
Bezpośrednim przyczynkiem przerwania sfery marzeń i przejścia do ich praktycznego urzeczywistnienia był niewykorzystany, stary urlop, który w sumie z bieżącym urlopem, urósł do 60 dni. Doskonały pretekst do uzyskania czterech tygodni urlopu.
Z zamiarem podjęcia atlantyckiego przedsięwzięcia zacząłem ostrożnie oswajać moją małżonkę, Lidię. Przy oswajaniu, Lidka oficjalnie wykazywała wiele zrozumienia dla mojego pomysłu i nie spotkała mnie też z jej strony żadna dramatyczna akcja protestacyjna. Po cichu z pewnością liczyła na kolejne obiektywne przyczyny, które przez tyle lat tak efektywnie oddziaływały i nie pozwalały na realizację młodzieńczego zamierzenia.
Ostatecznie, udziela błogosławieństwa rejsowego. Jeżeli muszę urzeczywistnić tę przygodę, to lepiej teraz, niż później. Później, kiedy będę jeszcze starszy i jeszcze słabszy, stopień ryzyka znacznie wzrośnie – argumentowała moja rozsądna małżonka.
Jako że w pracy jestem „ciągle potrzebny i niezastąpiony”, pozostawał problem zatwierdzenia tak długiej nieobecności przez chlebodawcę. Na szczęście bezpośredni przełożony, Thomas Kade, jest także żeglarzem, a reszta szczebli z przełożonymi wykazała zrozumienie, stąd urlop, po tygodniowym oczekiwaniu, został zatwierdzony.
Finansowanie przedsięwzięcia zostało zabezpieczone przez niespodziewany, mały spadek. Jak z tego wynika, przyczyny obiektywne wreszcie się zlitowały i odstąpiły od standardowego blokowania realizacji marzeń.
Pozostał problem wybrania łajby i czasu atlantyckiej przeprawy.
To była już bagatela. W niemieckim dwutygodniku żeglarskim „Yacht” ukazują się systematycznie różne oferty dla żeglarskich obieżyświatów.
Mój wybór padł na austriacką firmę Jochen Schoenicke „Skipperteam” z filią w Hamburgu. Firma ta zajmuje się przeprowadzaniem jachtów z różnych zakątków świata do innych dowolnych miejsc, organizacją ekspedycji żeglarskich oraz rejsów żeglarskich.
Poprzez internet znajduję rejs na „Salt Whistle” od 2 do 30 kwietnia, z karaibskiej wyspy St. Lucia, poprzez Martinique, Bermudy do Horty na Azorach. Koszt koi wynosi 1.111 €, bez wyżywienia, paliwa i opłat portowych – te opłaty należy szacować na około 500 €.
17 lutego 2005 r. telefonicznie rezerwuję przedostatnie wolne miejsce. W poleconym przez „Skipperteam” biurze turystycznym rezerwuję loty. Lot z Monachium do Londynu, z Londynu na Barbados i z Barbados na St. Lucia kosztuje 561,36 €. Lot powrotny z Horty, poprzez Lizbone, do Frankfurtu 307,23 €.
Rejs oraz loty zostają przeze mnie potwierdzone, zapłata przelana.
Ostatnia konsultacja z małżonką i chłopakami. Niespokojnie przespana noc. Klamka zapada.
Większość jachtów przepływa Atlantyk z Europy na Karaiby trasą na południowy zachód, przez tak zwane „Końskie Szerokości”, do osiągnięcia strefy pasatu, równomiernego wiatru z kierunku północno-wschodniego. Pojęcie „Końskich Szerokości” pojawiło się w czasach wielkich żaglowców i obejmuje pas słabych i zmiennych wiatrów w szerokości geograficznej około 30°. Wielkie i ciężkie żaglowce często pozostawały w tej strefie przez wiele dni w bezruchu i dla ratowania resztki wody dla załogi, wyrzucały za burtę konie. W obecnej dobie, lekkie jachty wyposażone w mechaniczne konie pokonują tą strefę znacznie mniej dramatycznie. Korzystna pora dla tych przepraw to okres od listopada do lutego.
Żegluga pasatową trasą nazywana jest w świecie żeglarskim „Szampańską żeglugą na zachód”.
W odwrotnym kierunku najczęściej żegluje się trasą północną, wykorzystując silne zachodnie wiatry. Jest to trasa mniej przyjemna, o zmiennej pogodzie, żeglarsko bardziej ambitna. Optymalny czas rejsu przypada na okres od maja do lipca.
W kwietniu na północnym Atlantyku pojawiają się jeszcze często silne sztormy. A okres od sierpnia do października to sezon huraganów i żeglowanie, w tym czasie, na Karaiby albo z Karaibów jest bardzo ryzykownym przedsięwzięciem.
Faza zdecydowania się na atlantycki skok oraz wyboru trasy i wodnego środka transportu została zakończona.
Wybór miesiąca kwietnia nie zapowiada wprawdzie „szampańskiego” żeglowania na wschód, ale dodaje trochę pieprzu do całego przedsięwzięcia.
Pod koniec lutego otrzymuję formalną umowę uczestnika rejsu wraz z informacjami o jachcie, porcie wyjściowym, listę załogi oraz wskazówki dotyczące osobistego wyposażenia.
Jacht nosi nazwę „Salt Whistle”, jest to slup francuskiej konstrukcji typu Feeling 446, długości 13,8 m, szerokości 4,46 m, z silnikiem o mocy 50 KM, powierzchnia ożaglowania wynosi 97 m2, posiada 4 dwuosobowe kabiny oraz 2 toalety.
Warto dodać, że przy konstruowaniu Feelingów służył radą i doświadczeniem wielki francuski żeglarz, Eric Tabarly.
Feelingi są mi już znane od wielu lat. Są to jachty, które można było bardzo korzystnie czarterować we Francji, Hiszpanii, Chorwacji i Grecji. Na Feelingu 416 żeglowałem w 1995 między włoskimi Toskańskimi Wyspami, w 1996 wzdłuż francuskiego Lazurowego Wybrzeża oraz francuskiej i włoskiej Riwiery, w 1997 wokół hiszpańskiej Majorki a w 1998 po Morzu Egejskim, między greckimi wyspami i wzdłuż Peloponezu.
Nazwa jachtu „Salt Whistle”, w moim przetłumaczeniu „Słony Powiew”, pochodzi od nazwy przepięknej zatoki na wyspie Mayreau, w grupie wysp Grenadinen, leżąca między St. Lucią i Grenadą.
Zatoka Salt Whistle jest typową zatoką z foldera turystycznego, z plażą w kształcie półksiężyca, otoczona gęstym zielonym pasem palm, za którymi znajduje się ekskluzywny klub ze swoimi bungalowami. Nocleg w takim bungalowie kosztuje około 500 €. W zatoce, w jasno błękitnej i kryształowo czystej wodzie stoją na kotwicy jachty, odgrodzone od morza rafą koralową.
Takie to są korzenie nazwy naszej dziewięcioletniej i mając nadzieję, równie urodziwej łajby.
Rozpoczęła się faza intensywnych przygotowań.
Sporządzam listy koniecznego odzienia, niezbędnych środków higienicznych, wyposażenia osobistej apteczki medycznej, indywidualnego wyposażenia żeglarza, sprzętu fotograficznego i filmowego. Listy te są wielokrotnie uzupełniane i korygowane.
W medycznym wyposażeniu byli bardzo pomocni: Ela Krause, jako żeglarka z bogatym aptekarskim doświadczeniem oraz Piotr Glogaza jako ogólny lekarz, mający do czynienia z całą gamą wypadków i zachorowań ludzkiego gatunku.
Moralnym wsparciem oraz własnym doświadczeniem żeglarskim służyli Lucyna i Krzysztof Tybel, od wielu lat, bratnie i przyjazne dusze.
Cały dobytek udało się zapakować w moją wielką, czerwoną żeglarską torbę.
cdn.