sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Miecia łapie mnie za rękę, wychodzimy. Stajemy w korytarzu, troszkę się też zasapałem z tego podniecenia, troszkę mi niezgrabnie się poruszać. Miecia zamyka z tajemniczym uśmieszkiem drzwi. „Nie przeszkadzajmy”, mówi, ale to pierwsze choć nieudane zbliżenie jest mi całkiem na rękę, ba czuję się wreszcie luźny i choć policzki mam gorące, w końcu mogę jej się przyjrzeć z bliska, po raz pierwszy z takiego bliska, bo korytarz choć może nie bardzo wąski, to jest w nim wystarczająco ciasno, wypełniają go tłumy znajomych i przyjaciół, których w życiu nie widziałem i cieszyć by się wypadło, gdyby znał ich Ziemiak. Ta ciasnota jest mi na rękę, powtarzam, przyglądam się ciemnym oczom Mieci, dostojnej, szlachetnej twarzy, wąziutkim usteczkom, a nawet w świetle kinkietu dostrzegam biały puszek na policzku. Prawdziwa uczta dla takiego kochliwego bubka jak ja, ale trzeba się cieszyć z okazji, w końcu od wydarzeń nad morzem minął już ponad rok, rok braku nadziei, czasu tak długiego, że byłbym bliski wymazania jej z pamięci. Pewnego dnia, a było to późną jesienią zeszłego roku, zebrałem się nawet na odwagę i postanowiłem ją odwiedzić w jej mieszkaniu, z którego pamiętałem tylko korytarz, kawałek przedpokoju emanującego kłującą wonią politury, no i rzecz jasna właściciela mieszkania – ale ku wielkiemu rozczarowaniu otworzyła mi jakaś inna osoba, mówiąc, że tu żadna Mercedes nie mieszka. Myślałem wtedy, że pomyliłem piętra, może wręcz domy, obiegłem ulicę w te i we w te, ale niestety wszystko wskazywało na to, że dobrze trafiłem. W końcu zabrałem się do studiowania listy lokatorów i rzeczywiście pod numerem dwudziestym nie było żadnego Jabłonowskiego tylko nagryzmolone niezdarnie, obco brzmiące nazwisko: Wind czy Mind. I tak oto pozostało mi spuścić głowę i pogodzić się z porażką, odtąd nie znałem już nikogo, kto mógłby mi dać jakąkolwiek wskazówkę, gdzie ją znaleźć. Czas mijał, działo się tak wiele, najpierw była mroźna zima, w całym kraju strajkowano, dogadywano się, władza ustępowała, potem się z ustępstw wycofywała, powstały nawet wolne związki zawodowe robotników. Po zimie przyszła wiosna i już jako całkiem bierny świadek ogólnonarodowego zgiełku przeszedłem przez katusze matury, a potem – tak jak większość moich kolegów z klasy – jeszcze pilniej zamknęliśmy się w karcerze przygotowań do egzaminów na studia, uznając, że lepsze to niż przymusowe kamasze. Ale choć większość narzekała, cierpiąc na chroniczne stany depresyjne wywołane strachem przed werbunkiem, dla mnie okres ten był jak strumień zimnej wody na głowę, miłość pozostawiona samej sobie, niedożywiona i porzucona zaczęła ulegać dezintegracji na anonimowe, bezwolne cząstki pierwsze, zresztą szczęśliwie świat jest pełen panien chętnych do konkretniejszej miłości, niż ta, którą sobie uroiłem.
Tak było do czasu, dopóki tydzień temu Ziemiak przestępując z nogi na nogę na skutym grudniowym mrozem dziedzińcu oblężonego uniwersytetu nie zaczął przebąkiwać, że ma dosyć już strajku, że co za dużo to niezdrowo, że zbliża się 12 grudnia, a to wypada akurat w sobotę i że to są jego dwudzieste urodziny. Mówił, że od wszechobecnego syfu dostał już pryszczy na całym ciele, od miesiąca się nie mył, że czas wreszcie odpocząć, przespać się w łóżku, a nie na podłodze sali prawa karnego, do której jeszcze dwa miesiące wcześniej wchodziliśmy na wacianych nogach, a która teraz była naszym drugim domem. I tak z braku lepszego zajęcia, rozpoczęliśmy nasze destrukcyjne dzieło gaszenia ducha walki wśród znajomych przedstawicieli braci studenckiej, krążąc od wydziału do wydziału po wydeptanych pośród głębokiego śniegu alejkach uniwersyteckiej twierdzy i namawiając ich do przerwy. Okazało się, że nie byliśmy jedyni, którzy marzyli o zawieszeniu choćby na chwilę walki o wolność i demokrację, choć ciężko było ludziom z tego strajku zrezygnować, bo przecież wszyscy, mimo smrodu i biedy jaką tam klepali byli najszczęśliwszymi ludźmi na świecie, byli wszak bohaterami, czuli się silni jak czołgi, twardzi jak tarany, nie do pokonania przez zbrojne ramię tego sypiącego się jak kopiec termitów gmachu zwanego komunistycznym państwem. Jednak w pierwszych tygodniach grudnia wszyscy jakoś zaczęli słabnąć, ludzie podobnie jak Ziemiak chcieli się umyć, ogrzać, wrócić na chwilę do normalnego życia – jeśli cokolwiek w tym kraju w ogóle jest normalne. A że pogląd ten zaczęli również dzielić przywódcy strajku, dwunastego ogłoszono jego koniec i tak zakończyła się dwumiesięczna manifestacja ku czci demokracji.
To była pierwsza od dwóch miesięcy sobota poza murami. Gdy tylko wyszliśmy, Ziemiak zebrał od wszystkich monety do automatu telefonicznego i krzycząc nam do zobaczenia wieczorem, ruszył ku najbliższej budce telefonicznej, żeby pospraszać więcej gości, jakby tych, których zdążył sprosić było jeszcze mało.
W ten oto sposób znalazłem się na dwudziestce kumpla z roku, jednej z wielu organizowanych w tych czasach (to jedyna rzecz, na której brak w naszym kraju nie można było narzekać) i nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie to, że na imprezie była ona. W jaki sposób Ziemiak znalazł kontakt do Mieci? Wszystko się zaraz wyjaśni – że też tak nigdy nie można po kolei – zapytam ją, jak skończy mówić.
– Ja wyjechałam tego samego dnia, rozumiesz? Papito wysłał po mnie, kiedy zorientował się, gdzie jestem. Jak go kocham, tak powiem ci, że to, co zrobił, to lekka przesada. (Co za zgred ten Papito? Sobie myślę). Tak mówimy na mojego tatę, czy możesz sobie wyobrazić? Niedługo po tym wielkim zamieszaniu, kiedy przemawiał przewodniczący, podszedł do mnie facet z opaską na ręce i powiedział, że ktoś ma dla mnie wiadomość za bramą od ojca, że to coś pilnego. Idę, biegnę do bramy, a tam za kratami jakiś typ w kapeluszu i czarnej marynarce, mimo upału, typowy ubek, mówię ci, aż się go przestraszyłam, a on do mnie : „Czy pani Mercedes Jabłonowska? Proszę pani, mówi ubek, pani ojciec jest chory, kazano mi przekazać pani, że prosi, bardzo prosi, wręcz błaga panią, żeby pani do niego przyjechała do szpitala, nie wiadomo, ile mu dni zostało.” Nogi się pode mną ugięły – dolej mi proszę (nareszcie wcisnąłem ten korek do butelki) – ale coś mnie tknęło i mówię do tego ubeka, że mu nie wierzę, w końcu między nami była krata i mógł mnie całować w cztery litery, ale ten mi pokazuje list od Papita i faktycznie, to jego pismo. Pisze więc tam, żebym, przyjeżdżała, nic się nie martwiła, że tylko trochę z nim krucho. A gdzie mama, myślałam wtedy, dlaczego mama nic nie napisała. Papito dobrze wiedział, jak mi zmiękczyć serce, że jak cokolwiek się mu dzieje – a jest do tego hipochondrykiem – to trzęsę się nad nim, jak nad nikim innym. Co miałam zrobić – zwinęłam manatki, pożegnałam się ze wszystkimi i wyszłam za bramę. A tam od razu facet mnie pod rękę i prowadzi do samochodu. Próbowałam się wyrywać, ale zaraz podbiegł drugi, krzyczałam, że poskarżę się ojcu, ale faceci – fakt, że się starali być delikatni – wsadzili mnie do samochodu i ruszyliśmy. Mówili, żebym się uspokoiła, że jedziemy na lotnisko, a potem do taty. „Wolelibyśmy, żeby źle pani o nas nie opowiadała tacie, papieroska?” Mówię im, że nie palę, ale na to facet wyciągnął do mnie miniaturowe buteleczki koniaczku, schował je zaraz, jakby się pomylił, po czym wyjął buteleczki campari. Musiałam mieć głupią minę, bo ten zaraz wyciągnął ze schowka metalowy kubek i sok pomarańczowy z dewizowego sklepu, i tak jadąc ubecką wołgą piłam ubeckie Campari. Ty Tymek nie wiesz, jak my z mamą kochamy campari, a te dranie doskonale wiedziały, co mają mi dać, żeby potem nie powtórzyć tacie czegokolwiek złego na ich temat, poza tym trzęsłam się ze strachu o Papita i było mi wszystko jedno, chciałam być przy nim jak najszybciej.”
Nie za bardzo wiedziałem, co to takiego to Campari, za to intrygująca stawała się postać ojca mojej Mieci, musiał być chyba kimś bardzo ważnym i to niekoniecznie z tej strony, co trzeba. Już otwierałem usta, żeby zadać pytanie (choć to może nie najlepszy moment), kiedy z ciemnego pokoju schadzek wyszedł facet w nieco rozchełstanej koszuli, którą sobie właśnie wkładał bez pośpiechu do spodni. Spojrzał na Miecię, potem na mnie, potem znowu na Miecię.
– O, tu jesteś, Mercedes, nie wiedziałem, że tu jesteś – porzucił koszulę i objął jej ramię łapą, którą nie wiadomo gdzie przed chwilą trzymał, a mnie zaczęło ściskać w dołku, bo tak zawsze ściska, kiedy zaczynam być zazdrosny – Choć łykniemy coś, może mały taniec, ale Mieci twarz się wydłużyła, uśmiech zniknął, policzki oblał rumieniec furii i pewnie by się na niego rzuciła z pazurami, gdyby nie to, że facet spuścił oczy i w końcu mrugnął do niej niepewnie mówiąc, że zaraz wróci z czymś nadzwyczajnym. Zanim odszedł zdążył klepnąć mnie jeszcze protekcjonalnie po ramieniu (Nie przejmuj się stary, tak to już jest w życiu, chciałby pewnie powiedzieć, ale zamiast tego odbiło mu się i na tym szczęśliwie zakończył, bo mi z nim nie było po drodze).
Z ciemnego pokoju wyłoniła się rozmamłana pani. Rozpijaczonymi rękami niezdarnie wciskała wymiętą koszulkę w przekręconą na opak spódnicę.
– Roman – charknęła trzęsąc się na niepewnych nogach – Roman, ja mam tu jeszcze flaszeczki, Romanku wróć! – Ale Romek nie słuchał, zniknął gdzieś w salonie między tańczącymi, którzy po wcześniejszym nieprzyzwoitym wykwicie form zwolna stygli do stanu petryfikacji. Odchyliwszy głowę do tyłu, narzeczona Romana oparła się ciężko o ścianę i dyszała. Nagle głowa bezładnie gibnęła się jej do przodu i zatrzymała w pół drogi. Zamarła w tej niebezpiecznej pozycji, więc złapaliśmy ją z Miecią za ramiona z zamiarem doprowadzenia do łazienki, ale ta oparła ręce o kolana, chwiejną głowę unosząc ku Mieci. – Posłuchaj, bełkotała, znasz Romka? Tak mi się coś widzi, że ty go znasz. Więc mnie złotko posłuchaj, kocham Romka, jest cudowny, ale to bez znaczenia. – (czknięcie) – Ale ja jestem altru... altruistką, jak Borys Polewoj, ja się dzielę, więc – złapała Miecię za szyję, a lekko śniada twarz Mieci znowu zaczynała nabiegać krwią – więc słuchaj, dobrze ci radzę, nie czekaj dłużej, zaciągnij go do tego ciemnego pokoju i oddaj mu co masz, a nie pożałujesz, zrób to póki jeszcze Romuś ma siłę, przysięgam ci, że jest boski, nigdy czegoś takiego, tego nie da się opisać słowami, o kurwa, Boże, Chryste, nie do wiary, Panno Mario, jestem Andżela – wyprostowała się z trudem i podała rękę Mercedes – a ty?
– Mercedes...
– Że jak? – Rozchyliła nieco przymknięte grawitacją powieki. – Że co? Mercedes? Oooo, kurwa – a ja.... a ja... a ja jestem Żuk, ha, ha, ha, w chichocie sztucznym, chrypliwym, uniosła się, obiła się o stojących w korytarzu i zatoczyła w stronę, gdzie zniknął Romek. Wychyliliśmy kieliszki.
– Znasz go? - Z trudem ukrywałem niepokój. Miecia machnęła ręką, a potem odwróciła twarz i niemal niezauważalnie otarła łezkę spod oka.
– No pięknie – powiedziała nieco może płaczliwie (lecz poczytajmy jej to za próbę odzyskania wewnętrznego spokoju) – już się zdążyłam zgorszyć, a teraz ... Na czym to ja, nie dadzą skończyć – uśmiech z wysiłkiem wracał na jej ładną buzię – aha, no więc zawieźli mnie na lotnisko, dolewając campari, a tam wyobraź sobie czekał na mnie helikopter – (rozciera skórę pod okiem) – Stary, rozgracony, komunistyczny helikopter, ale to nic, musiałam lecieć z jakimiś dygnitarzami – (pociągnięcie nosem) – którzy przez całą drogę się do mnie nie odezwali, tylko gapili się przez okno, albo na mnie, albo coś sobie po cichu szeptali, koszmar mówię ci, Tymek, a jak zobaczyłam na lotnisku mojego ojca, który wcale nie był chory, tylko w ten sposób dał wyraz swojej ojcowskiej miłości, to myślałam, że mu oczy wydrapię, zatłukłabym drania, ale on doskonale zna się na mnie i na mojej mamie, i wie, że mu krzywdy nie zrobimy.
Dolałem do kieliszków. „Aha”, pogubiłem się w tym zgiełku myśli i zdarzeń, próbowałem coś powiedzieć, ale nie wiedziałem co, chciałem jak najdalej od zgrzytu, z tym Romanem, tymczasem ten natręt, lowelas, syn badylarza, prywaciarska wywłoka, zaczął machać na Miecię i ją wywoływać, dawał znaki z końca korytarza unosząc dwie szklaneczki z pomarańczowym płynem, kusiło cwaniackie spojrzenie.
– Tymek, przepraszam, że ci przerwę, ale jak się z nim nie napiję, to się nie odczepi... Muszę z nim porozmawiać – szepnęła mi blisko ucha, a jej słowa choć łaskotały przyjemnie, to mi ścisk w dołku spotęgowały jeszcze. Co to za typ ten Romek i jak śmie przerywać mi rozmowę z moją Miecią? (Ach, zawsze tak z tymi pannami, jak już tylko poczują, że mają cię w sidłach, to będą wodzić cię za nos bez końca, aż się spalisz totalnie w wielkim niespełnieniu.) Ale czemu Miecię tak destabilizuje jego osoba, czyżby coś ją z nim łączyło? Tak, to na pewno to, a może... może to ona z nim, tutaj, może oni razem? W każdym razie po ostatnim numerze Romka, wszystko skończone! Tak! Innej możliwości nie ma – obgadują warunki separacji.
c.d.n.