sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Wypijmy za to, myślę i pociągam długi łyk czerwonego półsłodkiego, lepiej Mieciu byś mnie posłuchała, nie tego bubka. Moja historia ma jeszcze parę stron. Posłuchasz? (ale ona słucha Romka, więc ja jeszcze jeden długi łyk). Ciepło. Walnę tego bubka w mordę. Albo nie – opanuję się. Przywołuję wspomnienia. O tym, jak po zjedzeniu mięska z puszki i sucharów przebiegła koło mnie zaaferowana grupka ludzi, a wśród nich – nie uwierzysz Mieciu – wydało mi się, że dostrzegłem Żorża. Kiedy jednak krzyknąłem jeszcze z pełnymi ustami, nikt mi nie odpowiedział, więc jedyne co mi pozostało – jeśli chciałem liczyć na odnalezienie przyjaciela – to zebrać manatki i pobiec za nimi. Długo na szczęście nie biegłem – zatrzymali się za którymś z kolei zaułkiem niedaleko, a ja razem z nimi. Nie myliłem się – wśród nich był Żorż. Ledwie machnął mi na przywitanie, był zaaferowany na równi ze swymi nowymi towarzyszami. Grupka ekstremistów – choć wtedy nie miałem pojęcia, że to są ekstremiści – zaczęła wyciągać zza pazuch coś białego, potem to rozkładać, potem nabijać na kije, które dopiero teraz dostrzegłem oparte o czerwony mur. Ha, nie czas na refleksję, to była prawdziwa okazja, śmietanka dla fotoreportera, kotlet schabowy w bezmięsny dzień: z zapałem zabrałem się za fotografowanie, wielkie szmaciane transparenty, konkretni ludzie, konkretne hasła – wreszcie coś pikantnego, nie jakieś prośby do Madonny i Boga, ale kwintesencja całego tego zamieszania: „Precz z komuną”, „Na pohybel komuchom”, „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści” i piękne zielone drzewko z wiszącym na nim sierpem i młotem. (Tak, tak, to było już ponad rok temu Mieciu – chciałem powiedzieć, ale ona gdzieś pląsała z Romanem, wrrr, może jednak dam mu w ryj – po roku wypełnionym koszmarem egzaminacyjnym, wiele się zapomina, ale teraz te obrazy powracały dyskretnie wzmacniane cudowną mocą czerwonego półsłodkiego.) Byli dosyć hałaśliwi, zupełnie inaczej niż pozostali strajkujący, którzy – może z wyjątkiem kilku zadym, jak ta w której, Mieciu, zobaczyliśmy siebie – emanowali niezwykłą jak na robotników powagą i skupieniem. Dla robotników, to musiał być nie lada wyczyn – tak rzucić się na władzę – oni, których władza szanowała tylko w oficjalnej propagandzie, a w rzeczywistości pomiatała nimi znacznie bardziej niż oficjalnie piętnowanymi inteligentami. Robotnicy ustawiali się w długich kolejkach do spowiedzi, w skupieniu słuchali jąkającego się przewodniczącego, brali to na serio, jak niedzielny serial telewizyjny o wznoszeniu socjalistycznej huty w socjalistycznym czynie społecznym. Ważyli swoją masą, nie hasłami, jakimiś takimi niekonkretnymi, łzawymi, mięczakowatymi.
A ekstremiści, proszę ja ciebie, kawę na ławę, rączki na stół. Ich hasła proste, oczywiste, bezpośrednie, precz, won, dość – czy w końcu nie oto chodzi? Jak długo będziemy przestępować z nogi na nogę, zanim powiemy, czego chcemy? Prawdę trzeba mówić wprost a nie tam ubierać w ładne, wymijające słówka, prawda zmiękczona niepewnością sensu rozpuszcza się i rozdrabnia, efekt końcowy jest mizerny, niepewny. Dlaczego inni nie brali z nich przykładu? A może na widok jednoznaczności tych haseł, podejmą je i robotnicy?
Lecz ja tu się rozpolitykowałem, a przecież, nie taka moja rola. Ja jestem od zdjęć, nie od polityki (i tak niech już zostanie). Tu tyle się teraz dzieje: ekstremiści zaczęli pokrzykiwać i prezentować swe transparenty maszerując w stronę bramy, a tu ci zaraz konkurencja nadbiega ze sprzętem o niebo lepszym od mojego, każdy obwieszony co najmniej dwoma aparatami, jeden z teleobiektywem, drugi z szerokim kątem, a niektórzy nawet po trzy czy cztery, do tego supertorby fotograficzne, takich u nas nie sprzedawali. Podbiegają tłumnie i słychać ten charakterystyczny szczęk markowych migawek, jeden po drugim, ze wszystkich stron, niektórzy robią nawet po kilka zdjęć za jednym przyciśnięciem (w głowach się przewraca na tym Zachodzie), ale na nic ich wspaniały sprzęt, skoro ja tu i tak pierwszy byłem. Musiałem zresztą zrobić na kolegach po fachu wrażenie, jeden z nich pokazał mi kciukiem do góry i uśmiechnął się z uznaniem, czułem jak rosnę w oczach, bo przecież nigdy nie zostałem doceniony przez profesjonalnego fotoreportera. Chwilę potem nadbiegli strażnicy w opaskach, otoczyli ekstremistów, a że nie było ich zbyt wielu, takie trudne to nie było i główny strażnik zaczął na nich wrzeszczeć, że jeżeli nie przestaną swoich wybryków, następnym razem wylecą za mury, nie będzie zmiłuj się, chcą rozwalić strajk, sprowokować komunę do pacyfikacji fabryki i tak dalej. Główny ekstremista próbował wdać się z nim w dysputę filozoficzną, ale robotnik wyraźnie nie miał na to ochoty, albo było to dla niego zwyczajnie zbyt trudne, więc powiedział im, że jak nie przestaną to wyniosą się za kratę.
A Żorż razem z nimi (a ty, Mieciu, z Romkiem), bo on choć pomyślałby kto, że taki przebiegły, żadnej plakietki nie miał, więc groźba wywózki za kratę dotyczyła także jego. Na razie jednak ekstremiści zabrali się na zwijanie transparentów, strażnicy co prawda chcieli im je zabrać, ale tamci wykpili się jakoś, nawet widziałem, że nasz kochany Żorż przykładał do tego rękę, a potem już za bardzo nie wiem, co się działo, bo poczułem, że ktoś kładzie mi na ramieniu dłoń. „Haj”, usłyszałem za sobą, i przez chwilę myślę, że na pewno jakiś amerykański gangster, tak jest Mieciu na tych wszystkich filmach, kiedy ci facet mówi w plecy „Haj”, to znaczy, że ma w ręku gnata i ci zaraz strzeli w brzuch jak się odwrócisz, więc żeby się odwrócić do niego należy przybrać minę Clinta Eastwooda, wykrzywić gębę w nienawiści, unieść nieco kącik górnej wargi do góry i odpowiedzieć „Juł ferst, Billi”, czy coś takiego, a wtedy – choć twoja harda odzywka zbija go nieco z pantałyku, wystrzeli ci prosto w brzuch, a ty konając powiesz mu jeszcze, że zostaniesz pomszczony i zesztywniejesz z otwartymi oczami.
Niepewnie odwracam się, ale twarz faceta nie przypomina nienawistnej gęby gangstera, o Boże, teraz uświadamiam sobie, że nigdy w życiu nie rozmawiałem z obcokrajowcem i z miejsca dostaję tremy. Ale facet się do mnie uśmiecha, z szyi zwisają mu aparaty, Canon, Leica, co tam jeszcze innego, niezłe cacka, facet wyciąga do mnie rękę, „I’m Bill Lugano from the New York Times”. Prawdę mówiąc już wolałbym, żeby to był gangster i żeby miał pistolet, uwierz mi Mieciu, przynajmniej sytuacja byłaby jednoznaczna, a teraz, co mam mu powiedzieć, że jestem z liceum ogólnokształcącego i razem z kolegą będziemy obwieszać ściany zdjęciami ze strajku? „Jestem z ... New School, New School Times, Tymek, Tymek Szymański”, „Kiedy wywołujesz zdjęcia? on mi na to, no to ja zgłupiałem. Mówię mu, że jak wrócę do domu, to je wywołam, nasza gazeta ma taką małą ciemnię, bo to mała gazeta niezależna, wiesz, jak tu jest trudno. „Mogę ci wywołać szybko zdjęcia i jak będą ciekawe, to moja gazeta opublikuje je, co ty na to?” „O Boże, jasne, wielkie dzięki”, jestem w siódmym niebie to się nazywa solidarność zawodowa. Sięgam do plecaka i wyjmuję papierową torbę ze zrobionymi kasetami filmów. A facet przygląda się nieufnie kasetom z napisem orwo i foto pisane cyrilicą, zaczyna kręcić nosem, więc wyjmuję jeszcze z plecaka swój kapownik, a tam mam zanotowaną temperaturę wywoływania, rodzaj wywoływacza i proporcje rozcieńczenia. Bill jednak macha ręką i mówi, że sobie poradzi. Mówi też, jeśli dobrze rozumiem, a może po prostu źle go zrozumiałem i dlatego moja kariera fotograficzna nie przełożyła się na finansowy sukces – mówi, żeby przyjść do jego hotelu wieczorem, a zdjęcia już będą gotowe i wtedy zastanowimy się, które z nich wybrać do pisma, a które na wystawę. Zaskoczony tempem, w jakim sprawy się tu toczą, potakuję głową, Bill wręcza mi prostokątny kartonik ze swoim nazwiskiem, a na odwrocie gryzmoli nazwę hotelu, „See you soon Teemek” macha na pożegnanie i rusza w drugą stronę.
Jestem wniebowzięty, nie na co dzień jest się werbowanym do nowojorskiej gazety i to nie jako sprzątaczka, jak większość tych naszych rodaków, ale jako merytoryczny pracownik, fotoreporter. Moje nazwisko znajdzie się wkrótce w Ameryce a z Ameryki krok już do sławy światowej, pod zdjęciami obrazującymi wszystkie te niewątpliwie historyczne dla całego świata wydarzenia będzie podpis photo: Tymoteusz Szymański. Biegnę podzielić się moim zwycięstwem z Żorżem, dziękuję ci, o, klaso robotnicza, po twoich plecach powoli wspinam się na stopnie kariery międzynarodowego fotoreportera, Bill na pewno mi coś zapłaci za zdjęcia, może pomoże załatwić paszport i wizę, wstawi się za mną w urzędzie paszportowym, ambasadzie amerykańskiej, a wtedy droga ku wolnemu światu otwarta. „Żorż, Żorż!” rozglądam się dookoła, plakietka press dumnie sterczy na piersi i to trzyma na duchu, „Żorż!”, idę w kierunku, gdzie on zniknął razem z ekstremistami, ale nikogo nie widzę. Zapuszczam się w fabryczny labirynt, tutaj zaczyna się robić już pusto, jakby to było zaplecze tego całego strajkowego świętowania, kluczę i kluczę, w końcu staję naprzeciwko wielkich kadłubów statków otoczonych szkieletem rusztowania, potem dalej w stronę kanału, ale Żorża ani widu ani słychu, kręci się jakiś facet, „Nie widział pan czasem ekstremistów?,” „Kogo?” Macham zrezygnowany ręką, pytam jak wrócić na dziedziniec, macha mi ręką byle jak i wraca do swej krzątaniny, przewala jakieś zwoje lin. Pytam, czy mogę go sfotografować przy pracy i pokazuję na moją plakietkę, facet znowu obojętnie macha ręką, a w kadrze wygląda mi na rybaka a nie na robotnika fabryki statków. I czy ja wtedy mogłem wiedzieć, Mieciu, że zdjęcie rybaka i jeszcze kilka innych niewyraźnych, to będzie jedyny plon mojej wyprawy?
Kluczę dalej i szczęśliwie po jakimś czasie wpadam na Żorża, a ten w roztargnieniu gratuluje mi plakietki, mówię mu o tym, co stało się ze zdjęciami i proponuję, żeby pójść do Billa wieczorem, może Żorż z kolei mógłby zaprezentować, jak mówił wcześniej jakieś propozycje tekstów. „Brawo, brawo”, on mi na to, myślałem, że go to bardziej ucieszy, ale on miał wyraźnie, co innego na głowie.
– Tymek, słuchaj – mówi wciąż w roztargnieniu – wpadł mi do głowy świetny pomysł, to super, że masz tę plakietkę prasową, my jej potrzebujemy, musisz pożyczyć.
– My? To znaczy kto?
– Ja jej potrzebuję Tymek – staje się nerwowy – Tymek nie dyskutuj, to bardzo ważne.
– Co ważne, Żorż? Przyjechałeś tu, żeby pisać artykuły do prasy, zobacz, ja zrobiłem z dziesięć rolek filmu, Bill zabrał je do wywołania,
– Tak, Tymek, ale teraz muszę coś załatwić, proszę, nie utrudniaj, to zdecydowanie ważniejsze! Pożycz plakietkę i nie dyskutuj – zaczyna mi odpinać moją plakietkę prasową, mój awans społeczny i paszport do innego świata – Oddam ci, jak załatwię sprawę. Zbliża do mnie twarz. – Muszę porozmawiać z przewodniczącym, nieważne, bardzo mi potrzebna – odpiął mi plakietkę od koszuli i pobiegł w kierunku dziedzińca.
A to drań z tego Żorża, bałem się być bez plakietki. Psychicznie, a tym bardziej formalnie, nic już mnie nie chroniło przed resztą tutejszego świata, Żorż zbił właśnie szklany klosz, mój komfort psychiczny czyniąc mnie bezbronnym. Teraz każdy ochroniarz może się mną zainteresować, tak jak na początku dnia, i wyrzucić za mury. Pomyślałem, że mógłbym pójść jeszcze raz do pani Mieci, może wydałaby duplikat, ale bałem się, że mnie potraktuje, jak wtedy, zanim pojawił się przewodniczący, bałem się, że zemści się na mnie, za to, że w mojej obecności przewodniczący podważył jej autorytet. Ale jestem głupi, że nie postawiłem się Zorżowi, lecz co mu miałem powiedzieć, to wszystko odbyło się tak szybko. Jesteśmy w końcu kolegami, Żorż na pewno odda tę plakietkę, załatwi sprawę i zaraz będzie z powrotem.
Nie jest mi do śmiechu, jednak macham zrezygnowany ręką, bo i tak mój wpływ na to, co się stanie jest niewielki. Idę się przejść trochę między budynki fabryczne, może jeszcze uda mi się coś sfotografować, coś trzeba ze sobą zrobić. Dochodzę do małego dziedzińca fabrycznego zawalonego jak tu wszędzie jakimś żelastwem. Drzwi do jednego z czerwonych budynków są otwarte, a na schodkach, które do nich prowadzą siedzą jak sroki na drucie jacyś mężczyźni. Palą papierosy. Podchodzę – ha, to oni. To ci ekstremiści, dzięki którym poznałem Billa. Pytam, czy mogę kilka zdjęć cyknąć, ale słyszę kategoryczne nie.
– Coś ty za jeden ?
– Tymek się nazywam, jestem fotoreporterem – chciałem powiedzieć New York Timesa – ale jakoś nie starczyło mi odwagi – Jestem kumplem Żorża, tego małego... widziałem go z wami.
– A, Kurdupla – z twarzy mojego rozmówcy znika nieufność – no, no, niezły z niego zawodnik – dopiero od kilku godzin w organizacji, a już pracuje przy akcji stulecia, nie widziałeś go czasem?
– A tak, widziałem pobiegł właśnie do przewodniczącego, zabrał mi moją plakietkę prasową – usprawiedliwiam mój brak formalnego potwierdzenia statusu, choć nie sądzę, żeby się tym przejmowali.
– A nie mówiłem wam chłopaki? Będą z tego Kurdupla ludzie – klepnął się zamaszyście po udach – Będą z niego ludzie. A ty co? Przyszedłeś wstąpić do organizacji, czy szpiegować?
– Chciałem tylko zrobić trochę zdjęć, czekam na Żorża, żeby oddał mi plakietkę.
– Siadaj brachu, jak ci tam, Zenek,
– Tymek,
– Siadaj Tymku, pogadamy. Papieroska? – Wyciąga do mnie pomiętą paczkę najtańszych bez filtra. Przypalam od niego papierosa uważając, żeby nie zahaczyć o jego bujną brodę utrzymaną w stylu angielskiego ogrodu. Nie mam jednak ochoty siadać.
– Cieszymy się – zaciągnął się głęboko – że chcesz Tymku, Tymoteuszu, do nas przystąpić,
– Niczego nie powiedziałem...
– Potrzebujemy takich jak ty, a Kurdupel mówił, że jest z kumplem, który z chęcią do nas przystąpi, bo ma takie poglądy, że akurat do nas pasują.
Żorż coś takiego mówił? Niemożliwe, Żorż nie mógł niczego takiego powiedzieć, a zresztą...
– Wspaniały dzień, mówię ci Tymek, dwóch nowych członków.
Na próżno próbuję mu wejść w słowo.
– Przedstawmy się może, ja jestem Jaga, to jest Baba, to Dzidek, nasz specjalista od materiałów wybuchowych, podaję rękę chudemu, drobnemu potworkowi w okularach ze szkłami, jak denka od słoików, to jest Igel a to Isztwan – witam się z nimi po kolei, ale wciąż nie wiem za bardzo, o co im chodzi i po co Żorż zabrał mi plakietkę – jeszcze jest Flaga i Drzewce, nierozłączne druhy – pirotechnicy, ale poszli szukać materiałów do bomby. Szkoda, że Dzidek niedowidzi bo byłoby tego więcej, a tak ryzykujemy, że przyniesie nam szczurze jajka zamiast śrub – klepie potworka po plecach. – Posłuchaj mnie Tymoteuszu, wygląda to tak: nasza organizacja jest demokratyczna, ale rządzę tu ja, Jaga, a Baba jest moim zastępcą. Nazywamy się Demokratyczna Grupa Ekstremistyczna, w skrócie DGE, nie chcę cię straszyć, tu może polać się krew. Uśmiecha się do mnie złowrogo, a ja już szykuję się do odwrotu. – Gotowy jesteś na poświęcenia?
– Posłuchaj mnie Jago – robię krok do tyłu mój ton zamiast wyrażać panikę staje się autorytarny, zbyt autorytarny jak dla takiego wodza jak Jaga. Zaraz też Jaga mi przerywa.
– Słuchaj teraz ty! Musisz mi powiedzieć, na czym się znasz.
– Zanim powiem ci, na czym się znam, musimy sobie coś wyjaśnić, Jaga. Nie przyszedłem tu, żeby przystąpić do waszej organizacji. Czekam aż Żorż odda mi moją plakietkę prasową. To wszystko. Jestem z prasy, rozumiesz Jago?
– Dobra – Jagi nie interesował ciąg dalszy – prasa to ważna działka, planujemy też wydawanie podziemnego biuletynu z naszych akcji. Tak, nieźle: za każdym razem kiedy wybuchnie bomba ty będziesz podawał to do publicznej wiadomości a potem opisywał w naszej podziemnej prasie. Git malina! – Jaga skubał nerwowo brodę – Słyszycie panowie? Oto komunikacyjne ramie naszej organizacji, będą pisać potem w prasie: Do akcji przyznała się Demokratyczna Grupa Ekstremistyczna. To mi się podoba – krzyczał, a jego goryle wtórowali mu entuzjazmem.
Zaczynam się bać, w gardle rośnie ciężka gula, muszę zwiewać, tu nie jest bezpiecznie. Jestem jak osaczone zwierze. Drę się, ale strachu nie mogę zagłuszyć, że nie chcę do żadnej grupy, że nic mnie nie obchodzą bomby i nie będę żadnym rzecznikiem prasowym i w ogóle, żeby się ode mnie odwalili. Muszę się odwrócić, inaczej Jaga i jego banda dostrzegą wzruszenie, robię parę kroków – poczekam na Żorża za rogiem, tak będzie lepiej.
Ale ledwie zdążę zrobić krok, jak za plecami słyszę hole, heje i żebym wrócił. Od ptaszków mnie wyzywają, co to wyfrunęły. Rzucam się natychmiast w długą, biegnę po zawalonym żelastwem klepisku, kurz wzniecam, aż nagle coś mi nogę zatrzymuje, lecę na twarz. To już koniec, ci bandyci mnie zlinczują za próbę buntu. Swoją drogą budujące, jacy ludzie chcą zająć miejsce komunistów na stołkach. Chłopaki Jagi nadbiegają, a sam wódz podaje mi pomocną dłoń.
– Myślałem, że ci Kurdupel co nie co wyjaśnił – mówi do mnie podejrzanie łagodnym tonem – Chodź, opatrzymy cię i wszystko ci wyjaśnimy, zrozumiesz szybko dlaczego warto do nas przystąpić.
Jestem poobijany, runąłem w końcu na ziemię, moja lustrzanka wbiła mi się w żebra, daję się podprowadzić przez Jagę do schodków, bo na ucieczkę nie mam teraz szans.
– Posłuchaj Tymoteuszu – Jaga wyjmuje z zielonego, wojskowego chlebaka opatrunki – To nie jest tak, jak ty sobie myślisz. My nie chcemy zabijać. Musisz jednak wiedzieć, że na komuchów nie ma innego sposobu, jak ich zastraszyć. Teraz robotnicy podpiszą z komuną układ. Komuchy przez chwilę posmędzą, jaki to naród jest biedny i jak oni zrobią wszystko, żeby mu pomóc, wymyślą jeden plan antykryzysowy, drugi plan, zmienią nawet swojego pierwszego sekretarza, żeby wyglądało, że się tym bardzo przejęli i że na sercu leży im los narodu, ale tak naprawdę nie zrobią nic. Literalnie nic. Będzie jeszcze gorzej, bo cały ten nieszczęsny kraj sypie się w gruzy, ludziom nie chce się pracować, jeden drugiego oszukuje, władza kłamie, telewizja kłamie, wszyscy oszukują samych siebie, że strajkując coś zyskają, może jedną półniezależną gazetę, może paszporty do szuflady, a może po prostu więcej szynki w sklepie, ale to wszystko, Tymoteuszu. To są półśrodki, które nie doprowadzą do niczego. Dlatego powstała nasza organizacja, rozumiesz? Bo komuchów trzeba trzymać krótko, oni muszą się bać. To my właśnie zasiejemy w nich strach, będą się bali wyjść na ulicę, będą się bali spojrzeć w lustro. Ludzie przestaną wstępować do partii ze strachu, że spotka ich egzekucja. Komuchy zaczną się łamać, nikt nie jest w stanie wytrzymać takiej presji, nawet oni ze swoją armią i policją. Rozumiesz, Tymoteuszu?
Ja chyba śnię, to banda morderców, terrorystów, gdzie ja jestem? Jestem obolały i przerażony, tym co usłyszałem od tego bandyty. Jestem w kiepskim położeniu i chciałbym mu powiedzieć, żeby mnie zabił, a ja i tak nie wstąpię do jego organizacji, ale szkoda mi życia.
– Czy ja dobrze zrozumiałem? Chcesz zabijać ludzi?
– Uspokój się Tymoteuszu. Opatrzymy ci ranę, wszystko będzie dobrze – ale ja wyrywam się z jego łapsk,
– Uspokój się Tymoteuszu, ja nie chcę, ja muszę – Jaga ma minę, jakby chciał parsknąć śmiechem (to chyba sen) – opatrzymy ci ranę, ale ja wyrywam się z jego łapsk.
– Stój! – chwyta mnie za ramię – tak łatwo to ja cię nie puszczę, zaraz pójdziesz i wypaplasz komu nie trzeba. Właściwie to masz wyjście, albo do nas przystąpisz, albo musimy cię zlikwidować – wyjmuje z kieszeni nóż, rękojeść ostrzem wystrzela, chłód ostrza drapie mi gardło – To jak będzie? – bardzo, bardzo nieprzyjemnie, każdy mój ruch może skończyć się fatalnie. Wszystko tu jednak takie nierealne: trudno żebym z nożem na gardle wyglądał majestatycznie, lecz żeby wywoływać śmiech? A tu, co łypnę na twarze moich oprawców, to grymas wykrzywia ich gęby, a może ja oszalałem? A może Jaga zadał już cios i właśnie kończę się wykrwawiać? A może ja już w ogóle nie żyję? (Aaaaaa, krzyczę rozpoznawczo, a krzyk echem o ściany się obija. Jestem, czy mnie nie ma?)
– Zostaw go, Jaga – ha, nie jest źle: Żorż, Żorżyk przyszedł, słyszę jego głos!
Wyzwolone komendą Żorża spod zimnego dotyku ostrza, cudem ocalałe gardło jęło spontanicznie emitować serię nieartykułowanych, donośnych dźwięków, a zaraz też z zakamarków fabryki powyskakiwali liczni strażnicy rzucając się brutalnie na ekstremistów i wychwytując jednego po drugim. Żorż zdawał się wszystkim tym dyrygować, od razu na Jagę, jako na bosa wskazał, toteż Jaga zbyt długo już swobody ruchów nie zaznał. Szybko też powyłapywali pozostałych, tylko – patrzę – jeden gdzieś się tam szwenda poza kordonem: to ten potworek Dzidek podbiegł do sąsiedniego budynku i wybiegł stamtąd zaraz z dymiącym pakunkiem i wymijając zgrabnie kilku strażników, niebezpiecznie zbliżał się do pozostałych. W końcu, gdy był już od nich o kilka kroków, cisnął dymiącą paczką w tłumek i huk się rozległ przeraźliwy pomieszany z jękiem konających. Nic nie widać przez gęsty dym, przystawiam dziwnie lepką rękę do oczu – o Boże, krew mam na piersiach i rękach, słabo mi się robi, nogi dygocą, przewracam się i próbuję skupić się na umieraniu. Wciąż jednak oddycham: ktoś nadeptał mi rękę i czuję ból, mało tego, ból ten powoduje, że zrywam się na równe nogi, znowu się wydzieram, choć nic prócz zdeptanej ręki mnie nie boli. Dym wreszcie opada, a scena przedstawia ganiających we wszystkie strony, wydzierających się pokrwawionych ludzi. Trudno tu znaleźć jakiś sens.
Widzisz, Mieciu – choć Miecia gdzieś z tym Romanem pląsa – byłoby nawet śmiesznie, gdyby nie to, że połowa z obecnych, wyłączywszy rzecz jasna ekstremistów, ale za to ze mną włącznie, była w tamtej chwili bliska ataku serca. Tak, zgadłaś, to nie była bomba igłowa ani odłamkowa ani żadna wodorowa, tylko bomba brudząca wypełniona czerwoną farbą. Zdaliśmy sobie z tego sprawę, kiedy jeden z pokrwawionych strażników rozerwał na piersi koszulę, żeby przyjrzeć się ranom, które w żaden sposób nie mogły powalić go na ziemię. Jego klatka piersiowa była, Mieciu, czysta jak po wyjściu spod prysznica (no, może trochę przesadziłem), najmniejszego zadraśnięcia, w ogóle poza stratami moralnymi nikt niczego innego nie stracił. Nietrudno sobie wyobrazić, w jaka furię wpadli strażnicy – dużo większą, niż gdyby ktoś faktycznie zginął. Zaraz potem rozbiegli się po okolicy, a że wściekłość czyniła ich niepokonanymi, wyłapali jednego po drugim i tylko Żorż niczym bohater wojenny stał na środku placyku z uniesionymi w niedowierzaniu rękami w otoczce opadającego kurzu. Trzęsąc się na ciele i duszy podszedłem do niego chwiejnie, nie miałem już siły mu robić wymówek, cieszyłem się, że jest, bo choć był współautorem tego absurdu, to zawsze swój.
– Mówili, że chcą zlikwidować przewodniczącego, podłożyć bombę, podczas spotkania, które miałem im zorganizować. Więc ostrzegłem przewodniczącego, a raczej szefa strażników, ale to nie są żadni terroryści, to zwykli zadymiarze, hepeningowcy! Z konającego zrobiliby sobie jaja. Skompromitowałem się, sprowadziłem całą straż, a ci oblali nas farbą! Ale ze mnie idiota, Tymek, jestem kretynem.
Dziwne, nigdy nie słyszałem, aby Żorż miał wyrzuty sumienia.
– Chodź, Żorż – mówię mu na to – pryskamy stąd, może w hotelu, gdzie mieszka Bill, sprzedają alkohol? Łykniemy po maluchu. Zapracowaliśmy na to.
c.d.n.