sobota, 23.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Na południu krainy Waldu, u podnóża góry Har, najwyższego szczytu pasma górskiego Redes, oplatającego ową krainę, wznosi się niezwykły zamek. Pielgrzymów podróżujących tymi drogami napawa wstrętem i odrazą. Jego wątpliwa chwała rozniosła się już po globach wszystkich trzech sąsiadujących ze sobą Planet, więc każdy kto tu zawitał szybko zawracał, czując zapach śmierci. Trzy czarne wieże, wysokie na trzysta metrów każda, stanowiły symbol władzy, potęgi i terroru, jaki panował w tej krainie od wielu ciężkich, krwawych lat. Strzeliste i monstrualne zdawały się przebijać chmury, jak miecz bestii zatapiający się w białej skórze nagiej niewiasty. Jako najwyższy, „kulminacyjny” punkt rozpościerającego się wokół nich miasta Har, z jednej strony zamkniętego górą — imienniczką, z drugiej zaś rzeką, wciąż, brutalnie i natrętnie przypominały mieszkańcom o okrutnej rzeczywistości. Nie zawsze jednak tak było. Za czasów świetności Haru, przewijało się przezeń wielu podróżników, handlarzy, kupców, minnesingerów i czarowników, o różnych kolorach skóry, różnych pochodzeniach i wierzeniach. Miasto wrzało i kipiało, pełne roześmianych twarzy, wesołych głosów i dobrych słów. Jednak teraz stało się zamkniętą enklawą ciemiężonych, przerażonych ludzi, żyjących pod dyktaturą władcy-tyrana.
Dziś na Wielkim Placu Zamkowym Haru zgromadził się tłum gapiów. Stali tam z twarzami koloru popiołu, wpatrzeni tępo w stojący w centrum szafot. Nie był to jednak zwykły szafot. Nie było tam srebrnego, spadającego na kark ostrza gilotyny, ani pnia z wbitym weń toporem, ani sznura zakończonego pętlą. To urządzenie zaplanowano tak by śniło się po nocach, stawało przed oczami jako oblicze śmierci, a tym, którzy zgromadzili się na placu nie pozwalało oderwać od siebie wzroku. Metalowa konstrukcja śmiercionośnego monstrum, wznosząca się na nieco ponad połowę wysokość niż wieże zamku, będąca widoczną z każdego punktu miasta, posiadała nawet własne imię. I choć rosła pod samo niebo zawsze dobrze było widać co dzieje się na górze. Hak. Nie można było znaleźć lepszej nazwy. Na szczycie srebrnego, oksydowanego masztu, w stronę zamkowych wież wyciągało się ramię. Do jego końca przytwierdzono gruby, stalowy łańcuch. Na końcu łańcucha zaś wisiał hak, wielki jak stare drzewo. Ludzie wpatrzeni w niego szlochali lub stali bladzi, milczący i pogrążeni w smutku. Niebo płakało rzewnymi, ciężkimi łzami, a chmury przysłaniały wierzchołek narzędzia jakby chcąc ukryć to, co najbardziej haniebne w całej historii Waldu. Jednak to wszystko na nic. Na nic płacz i gniew. Na nic powstania, bunty i rebelie. Na nic zamach na życie Imperatora. Na nic próby poprzednich jedenastu. Dziś zginie tu dwunasta — ostatnia nadzieja na wydostanie się z matni. Pozostaje teraz tylko czekać na wybawcę z Wielkiej Przepowiedni.
„Długa droga do spokoju, zbyt wysoko jego kiść... Jednak zrobię co w mej mocy, by ostatni nie spadł liść. Bo gdy spadnie na dziedziniec, tam gdzie wieczny pada mrok, zjawi się me przeznaczenie, nienawistny sędzia — smok.” Postać w czarnym płaszczu klęczała i gorliwie wypowiadała słowa. Kaptur założony na głowę rzucał cień na jej zamknięte panicznie oczy, jakby w geście, który miał całkowicie odizolować ją od świata. Spod kaptura zaś wystawały kruczoczarne, długie do brody włosy, które gdy wypowiadała z naciskiem niektóre spółgłoski, delikatnie unosiły się i opadały. Mężczyzna — bo on był ową postacią — wypowiadał tę modlitwę setki razy. Za każdym razem coraz gorliwiej. Z każdą sekundą pot coraz srebrzyściej perlił się na jego czole, a z każdą nocą przybywało mu równie srebrzystych włosów. Wiedział, że czasu pozostało niewiele i musi się śpieszyć, by nie dopuścić do katastrofy. Setki razy — setki myśli. Jedna po drugiej, niczym nie chcące odlecieć z padliny owady, natarczywe i nieznośne, od których opędzał się jak mógł, a te wciąż wracały i wracały. „Nie zniosę tego...”. Setki myśli — setki obrazów. Setki zabitych, straconych... „To dobrze... dobrze, że już zabitych, ale gdzie mój główny wróg...? mogę nie zdążyć! Nie, nie myśl o tym!” — myśli krzyczały do niego, choć jakby przez sen, w jego głowie — w milczeniu. „Długa droga do spokoju...”
Z zaświatów wyrwał go dopiero głos. Głos, który dobrze znał. Nie tak grzmiący i mocny, jak dawniej, lecz mimo wycieńczenia, wciąż donośny.
— Imperatorze! Czemu na mnie nie patrzysz? — zaciśnięte dotąd oczy mężczyzny w kapsule otworzyły się. Były tak jasne, że prawie zlewały się kolorystycznie z białkami, jedynie czarna obwódka wyróżniała jego źrenice i zdradzała, że są jasnoniebieskie. Spojrzał z przestrachem na skazańca, który był teraz w niedużej odległości od niego. Patrzył mu prosto w oczy, choć przecież nie mógł go widzieć. NIKT nie mógł go widzieć.
— Patrzę, gnido... — wycedził przez zaciśnięte, białe jak Wieczny Śnieg zęby.
— To dobrze... że już patrzysz... — Dwunasty mówił resztką sił. Na dole, na placu, żołnierz przybocznej straży zamkowej odczytywał oskarżonemu winę. Więzień nie słuchał go jednak. Mimo bólu, jaki sprawiało mu to położenie zdobył się na uśmiech. Skierował go w stronę kapsuły. Jego siwe, mimo dość młodego wieku włosy, powiewały na wietrze, który na tej wysokości był już całkiem silny. Spod skóry prześwitywały mu żebra, przypominające zaorane pole, nieznacznie poruszające się, gdy łapał powietrze. Jednak wciąż żył. I to liczyło się najbardziej.
c.d.n.