piątek, 22.11.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Wielkie, ciężkie skorupy ogromnego, białego jaja leżały daleko od gniazda. Odrzucone zostały z wielką, nadludzką siłą. W samym gnieździe leżał zaś sporych rozmiarów smok, mieniący się tęczą i światłem gwiezdnych pobłysków oraz przytulone do niego pisklę. Trudno je było jednak tak do końca nazwać smoczym pisklęciem. Miało posturę dorosłego człowieka, jego łysą głowę pokrywały jedynie kolorowe i mieniące się w ostrym słońcu łuski. Przez plecy, dokładnie tam, gdzie pod skórą znajdował się kręgosłup, biegła pokryta łuskami linia, mająca swój koniec na krańcu kości ogonowej. Na owej linii dało się dostrzec malutkie białe wypustki. To kolce, które w chwili zagrożenia wysuwały się znienacka, raniąc bądź zabijając wszystko co znajdowało się z tyłu. Wielkie pazury, ostre jak sierpy, wbijały się w poszycie gniazda. Skóra pisklęcia była twarda jak pancerz i miała żółtawy kolor, choć ta nie była pokryta łuskami. Jedynym atrybutem którego brakowało mu jako smokowi były skrzydła. Gdy umierał dwunasty, a ono się wykluwało, zazębił się moment pierwszego krzyku pisklęcia i ostatniego krzyku skazańca. Skrzydła, które powinny były wybić się podczas narodzin, zostały pod skórą zwinięte między łopatkami, a to powodowało straszny ból i niemożność szybkiego poruszania się. Dlatego jeszcze spokojnie leżał przy matce i nabierał sił.
— Czy widzisz listowie na drzewie? Wiesz w jakim teraz jesteśmy niebezpieczeństwie? — odwrócił się do strażnika i powoli, patrząc mu spode łba prościutko w oczy, zaczął iść w jego stronę. — Teraz trzeba będzie go odnaleźć i stracić zgodnie z rytuałem. Czy masz mnie za głupca przekonując od lat, że go znajdziesz? — włosy na jego głowie najeżyły się i teraz wyglądał już prawie nie jak człowiek.
Szedł w stronę strażnika wyciągając rękę w kierunku jego gardła. Mężczyzna pobladł. Nigdy wcześniej nie żałował tak bardzo, że się odezwał, że nie zdążył odnaleźć smoka na czas i że służy na tym dworze... Całe życie mignęło mu przed oczami. Zamknął je nawet by nie patrzeć na krew tryskającą z jego własnych tętnic. Strugi zimnego potu w jednej chwili zalały mu twarz. A Lupus płynął w jego stronę i nieubłaganie zbliżał się na niebezpieczną odległość. Gdy centymetry dzieliły jego rękę od gardła strażnika, a ten drugi wciągnął już powietrze, powstrzymując się jednocześnie od krzyku, dało się poczuć lekki ruch powietrza. Suchy liść zaszeleścił na drzewie, a cichutki dźwięk wydał się być teraz tak głośny jak szum sztormu. Lupus przerażony cofnął rękę od szyi mężczyzny. Spojrzał natychmiast w tamtą stronę i wypuścił głośno powietrze. Liść wciąż był na gałęzi, choć jeszcze ciągle leciutko się poruszał. Imperator obnażył zęby w wyrazie wściekłości. Lecz oto trzasnęły wrota dziedzińca i pojawił się winowajca. Na plac weszła młoda dziewczyna, by powiadomić o wieczerzy. Lupus bez namysłu całą swoją wściekłość przeniósł na jej osobę. Doskoczył do niej szybkim, zwinnym susem i wbił jednym, krótkim ruchem pazury w jej gardło, po czym uniósł ją w górę. Nie zdążyła nawet wydać dźwięku. Jeszcze chwilę wierzgała nogami i próbowała łapać powietrze, charcząc i plując krwią. Na jej ustach pękały co chwilę krwawe bąble, rozbryzgując się i pozostawiając na twarzy Lupusa drobniutkie, purpurowe kropelki. W końcu zwiotczała i wyzionęła ducha. Z lubością patrzył na jej zastygające, puste oczy i na twarz, która zamierała w wyrazie dezorientacji i przerażenia, jakby pytającą lecz nie wiedzącą kogo i o co pytać. Jej krew płynęła po jego szacie i krzepła na bruku dziedzińca. Gdy gniew imperatora nieco przygasł, rzucił jej bezwładne zwłoki na ziemię. Uderzyły w nią z łoskotem. Otrzepał rękę, jakby to, co zrobił było jedynie czystą formalnością, po czym popatrzył na swoich ludzi, przekrzywiając przy tym głowę.
— Wyręczę tę służkę z jej obowiązków i ujmę to tak: podano do stołu — rzekł przymilnie do osłupiałych dworzan i znów uśmiechnął się makabrycznie, po czym dodał półgłosem do chłopaka, którego posłał na dziedziniec jako zwiadowcę.
— Czy to nie ty wczoraj ją macałeś w zagajniku koło studni, psując mi tym obrzydliwym widokiem przechadzkę? — chłopak stał w kącie, a łzy ciekły mu policzkach jak deszcz w najbardziej ulewnym dniu w Har, lecz strach tak go sparaliżował, że nie mógł się odezwać.
— Milczysz, więc myślę, że jednak ty... Ale nie bój się — imperator złagodził ton — Pytam bo chcę, żebyś to posprzątał — powiedział i poklepał go po policzku.
Szarpnął płaszczem i odwrócił się zamaszyście. Wyszedł z dziedzińca szybkim i sprężystym krokiem podśpiewując coś pod nosem.
Mira z dala obserwując podupadły monument wyczuła coś jeszcze. Coś, czego inni zdawali się nie widzieć, nie słyszeć i nie zauważać. To dziwna, mroczna aura otaczająca miasto. Pulsowała delikatnie, niczym unosząca się pod wpływem oddechu, klatka piersiowa śpiącego stworzenia. Mira czuła ją choć nie do końca ją widziała. To nie była mgła, nie… ta była jasna, łagodna. To coś więcej, coś dla czego ona — Mira się tu znalazła. Coś sprawiającego, że pierwszy raz od kiedy opadła na kolana przed pustelnią Roha, poczuła rozlewające się w jej brzuchu gorąco. Rosło coraz bardziej, chcąc wylać się krzykiem z jej gardła. Jednak w bezsilności jaką powodowało zdołała jedynie wypuścić głośno powietrze. Jej wargi zatrzęsły się delikatnie. Patrzyła na ten dziwny całun i coraz dobitniej rozumiała, że w środku tego miasta czeka na nią szczególny gospodarz. W głębi serca domniemała jednak, że nie chodzi tu o Imperatora. Ktoś w tym zamku bardzo chciał jej śmierci — ktoś bardzo niebezpieczny i potężny. Ktoś niecierpliwy, kto nie potrafił utrzymać swej rządzy władzy na wodzy i teraz ta rządza objawiła się ciemną powłoką, przytłaczającą, zniewalającą i ubezwłasnowolniającą mieszkańców miasta, nad którym się rozlała. Zaczęło do niej dochodzić jak naiwna była w swym człowieczeństwie i jak wiele nie zrozumiała z nauk pustelnika. Zobaczyć to nie to samo co sobie wyobrazić. Sama rzeczywistość różni się od pojęcia na jej temat. Gdyby wtedy o tym wiedziała, być może szła by teraz do zamku o własnych siłach. Być może nie poddałaby się tak szybko, szczególnie przez myśl o krzywdzie Clamary. Zaczynała postrzegać swój żal jako egoizm, dla którego nie powinno być miejsca w jej istnieniu. Z drugiej jednak strony, niewiele mogła teraz zrobić. Jej ręce i nogi pętały kajdany. I choć mogłaby je rozerwać, pręty klatki, w której ją zamknięto zostały zaklęte. Przez to zaklęcie, jej, jak się okazało, skromna wiedza nie pozwoliłaby przebrnąć. Wiedziała, że teraz może jedynie czekać na odpowiedni moment by próbować uciec. Znów pogrążyła się w myślach. Oby duchy wiedziały co robią. Oby znały już zakończenie. I może lepiej żeby jednak było dobre — cokolwiek to miało znaczyć.
c.d.n.