środa, 30.10.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Pan Ignacy złościł się jak indyk.
Garbaty nos mu poczerwieniał, posiniały pod białym zarostem policzki, zjeżyły się siwe, zazwyczaj gładko na rozdział uczesane włosy. Chodził po pokoju z rękoma w tył założonymi, chodził szybko, iż poły surduta roztaczały się półkolem, zupełnie jak skrzydła gniewnego indyka.
Chwilami przystawał. Zbliżał się ku oknu, nasłuchując. Turkot pojazdu, w którym zdążał do dworca kolei Zygmunt Węgrzyński, dyrektor banku i osiemnastomiesięczny już kandydat na męża wnuczki pana Ignacego, turkot ten coraz to bardziej zagłuszało brzęczenie nieznośnych much, których roje dobijały się do otwartego, lecz zabezpieczonego zieloną siatką okna.
Odjechał! Odjechał ze swoją zwykłą, uprzejmie uśmiechniętą miną, wcale niezmartwiony, owszem pogodzony zupełnie z żądaniem Stefci, by termin ślubu, naznaczony (już po dwukrotnych zmianach) na wrzesień, odłożyć do stycznia.
— Cóż ta bestia ma w żyłach mleko zamiast krwi? — zżymał się pan Ignacy. — Stefcia dziewczyna jak pączek, a jemu obojętne, czy wnet, czy nie wnet! Bo żeby oponował, żalił się, byłbym Stefcię wezwał do raportu, próbował… A ten wałkoń spokojnie mi przy pożegnaniu mówi: Ułożyliśmy na życzenie panny Stefci, żeby wesele odłożyć do stycznia, powiada, może wojna się do tego czasu skończy, powiada.
Tak mówił do siebie rozkogucony pan Ignacy, pomrukując pod nosem. Poruszał przy tym brodatymi szczękami, niby coś żując.
— Głupi osioł! — zawołał głośno i jeszcze szybciej, wielkimi krokami mierzył swój pokój, zwany pospolicie „kancelarią”.
Kopnął butem krzesło, bo mu zawadzało w pochodzie, z pasją przysunął skórą obity fotel do stołu. Stanął przed lustrem i przyjrzał się swojej gniewem piorunującej twarzy.
— Znać we mnie ułana spod Custozzy[1] — pomyślał. To go uspokoiło. Podkręcił wąsa, cofnął się i z nieco większej odległości podziwiał swą marsową głowę, osadzoną na dziarskim i mimo lat prawie już osiemdziesięciu wcale tęgo się trzymającym korpusie.
Zdjął z szafki pudełko cygar. Dobył scyzoryk, by obciąć kabanosa. Zapomniał naślinić, skutkiem czego ostrze, zamiast rozciąć, rozstrzępiło szpetnie koniuszek. Gniewnym ruchem rzucił cygaro pod piec, wziął drugie. Naślinił, obciął, zapalił. Uspokoił się jeszcze lepiej i spokojnym, lecz zawsze żołnierskim krokiem wędrował po podłużnym pokoju, w którym już zaczął zmrok zapadać. Stary Łukasz, mały i suchy, jak stara Żydówka, wniósł lampę, podkręcił drżącą lewicą (prawica dzierżyła ścierkę), oglądnął się, czy aby nie kopci, chrząknął, spojrzał na „pana rotmistrza” i niby to ścierał kurz z komody, czekając, czy chlebodawca nie rozpocznie częstej prowadzonej o szarej godzinie pogawędki. Lecz bohaterowi spod Custozzy dziś pilno było rozmówić się z żoną swoją. Gniewnym więc błysnął okiem na starego sługę i warknął nań półgłosem:
— Kurze się ściera rano, nie teraz. — Zrozumiał Łukasz, że pan rotmistrz znowu nie w humorze, westchnął, zarzucił ścierkę na plecy, jeszcze raz skręcił lampę (by nie filowała[2]) i zniknął, westchnąwszy powtórnie.
Zrozumiał pan Ignacy te wzdychania. Miały one znaczyć: „a miałbym coś ciekawego do powiedzenia”. Mimo to wolał on otworzyć drzwi od sypialni, dosłyszawszy, że pani Ludwika (jego zacna połowica), ukończywszy już widać dyspozycję kolacyjną z kucharzem, jakieś w tejże sypialni czyniła porządki.
— Luniu — jesteś?
— Jestem, Ignasiu!
— Czemuż nie przyjdziesz?
— Myślałam… — lękliwie odrzekła Lunia.
— Co myślałaś? — przerwał groźnie Ignacy. Wiesz przecież, że mamy ważne sprawy do omówienia i nie raczysz…
— Idę, idę, Ignasiu!
Przechodząc koło stolika, szybkim ruchem ujęła koszyczek z robótką i przydreptała do „kancelarii”, sadowiąc się na kanapce. Podkręciła lampę, wyjęła okulary z koszyczka, przetarła je, nałożyła. Grzebała w koszyczku, szukając robótki. Mąż patrzył na nią niecierpliwie.
— No… już? — zapytał.
— Już, już, Ignasiu, słucham…
— Skręćże lampę, boś wykręciła i znowu się sfiluje!
— Tak, tak, przepraszam cię…
— Dobądźże raz swą robotę, bo szukasz i grzebiesz…
—Już, już, Ignasiu. Zaraz… O, już!
Odczekał (nie bez niecierpliwego skrzywienia utajonych pod wąsem ust) aż starsza pani rozsiadła się i zaczęła szydełkową robotę, trwożliwie spoglądając na męża. Zatrzymał się w swoim nieustannym spacerze przed stolikiem i zapytał:
— Gdzież ona?
— Stefcia? Jeżeli jej nie ma w pokoiku, to zapewne, jak zwykle, poszła do krowiarni. Pójdę zobaczyć…
— Zostań! — zakomenderował rotmistrz. A po chwili:
— Co znaczy znowu to odłożenie terminu ślubu?
— To znaczy — wpadła mu w słowo Stefcia, która niepostrzeżenie wsunęła się do pokoju — to znaczy, proszę dziadzia, że ja w ogóle chciałam zerwać, powiedziałam mu, że ani rusz nie mogę się zakochać w nim, że jeszcze nie jestem taka stara, by z rozsądku iść za niego. A on mnie prosił, żebym się jeszcze namyśliła, więc się zgodziłam niby na odłożenie wesela. Ale ani teraz, ani w styczniu, ani w lutym, ani nigdy za niego nie pójdę. Nie, nie pójdę!
Całe to wyjaśnienie wygłosiła Stefcia jednym tchem, pospiesznie, potem zasłoniwszy twarz ręką wybuchła płaczem, co prawda nie żałosnym, wzbudzającym litość, lecz płaczem, którego łzy zaprawione były gniewem.
Starszy pan uzbroił nos cwikierem[3] w czarny róg oprawnym i spoza szkieł spoglądał srodze na wnuczkę. Niebawem jednak łuki siwych brwi złagodniały, a policzki zaokrągliły się dobrotliwie. Był to zwykły skutek oglądania ładnej Stefci. Niemniej usta rotmistrza rozwarły się poważnie.
— Aa!? Panna Stefcia podsłuchiwała pod drzwiami…
— Nie podsłuchiwałam. Dziadzio tak głośno krzyczy, że słychać do trzeciego pokoju — zadąsana burczała dziadzia wnuczka, osuszając łzy.
Pani Ludwika rzuciła spod okularów przestraszone spojrzenie na męża. Komu innemu nie uszłaby gładko taka apostrofa. Lecz Ignacy tylko poprawił cwikier i wcale łagodnym odezwał się głosem:
— A bo jest o co krzyczeć! Z pocałowaniem ręki każda panna wzięłaby takiego Zygmunta, a ona grymasi. I cóż mu masz do zarzucenia?
— Nic. Tylko tyle, że się w nim nie mogę zakochać.
— No, masz tobie! Gadajże z nią! Luniu (zwrócił się do żony), powiedz sama, czy ona ma rozum?!
Lunia przestała szydełkować i zapytała nieśmiało, płaczliwie:
— Moje dziecko! I dlaczegóż się nie możesz zakochać?
Stefcia ruszyła ramionami i gryzła róg chusteczki, milcząc. Indagował więc dalej pan Ignacy.
— Każda rzecz ma swoją przyczynę. Rozumny człowiek, a zatem i rozumna panna powinna wiedzieć, dlaczego może lub nie może…
— Wolę być nierozumną, i nie iść za pana Węgrzyńskiego!
— Dlaczego?
Panienka milczała.
— A dlaczego z początku przyjęłaś go?
— Bo dziadzio namawiał, babcia zachwalała, myślałam, że się przyzwyczaję.
— Do czego miałaś się przyzwyczaić?
Stefcia po krótkim namyśle z szybkością kołowrotka wyrzuciła od razu wszystkie zarzuty względem narzeczonego:
— Stary, nieapetyczny, nudny!
Głowa rotmistrza zabarwiła się gniewną czerwonością.
—Aa? Zachciewa się pannie romansów?! Cóż za głupie gadanie! Stary? Trzydzieści osiem lat! Stary! Nieapetyczny? A cóż to, mąż to ciastko? Karmelek? Kto pannę nauczył takich romansów? Oto są skutki (zwrócił się znowu do żony) czytania romansów, Sienkiewiczów, Weyssenhoffów! Za naszych czasów polskie panienki czytywały tylko książki pobożne! Toteż inne żony z nich wyrosły! Nudny! Nudny? A wie panna, dlaczego? Bo panna jest głupia — więc człowiek poważny i mądry wydaje się pannie nudny! Tak! Boś głupia!
— Ja dziadziowi nie przeczę, żem głupia, i wolę sobie poczekać, aż mi się trafi także głupi; a jak nie, to zostanę sobie głupią starą panną!
Dziadzio znów poprawił binokle, pociągnął cygaro, które tymczasem zgasło, po czym mówił, niby do żony:
— Powiedz, Luniu! Czy ona sfiksowała?
Lunia pobożnie spojrzała na męża i smutnie opuściła głowę. Staruszek gderał dalej:
— Bo dziadzio mnie naciskał. Ale teraz już się nie dam naciskać. Niech mnie dziadzio wygoni, pójdę sobie w świat, pójdę za bonę[4], ja bardzo lubię dzieci…
Łkanie znowu wstrząsnęło wcale nie chudą szyjką Stefci.
— Powoli, powoli, moja panno! — łagodniej już uspokajał dziadzio. — Dzieci jeszcze mieć będziesz, nie musisz iść za bonę. Pójdziesz za mąż i będziesz miała dzieci!
Ciemne oczka Stefci zaiskrzyły się pod płowym kosmykiem, który się odłączył i opadł na czoło. I wiedząc, że z dziadziem najlepiej „ostro się trzymać”, zagadnęła go natarczywie.
— Dlaczego właściwie dziadziowi zależy na tym, bym za niego wyszła?
Dziadzio zrzucił cwikier, zapalił zgasłe cygaro, a przez ten czas się namyślał, „dlaczego właściwie mu zależy”. Wreszcie odrzekł.
— Co mi zależy? Hę? Bom stary i chciałbym widzieć los wnuczki zabezpieczony. Wszak jesteś sierotą.
— Dziadzio chciałby być spokojny kosztem mojego szczęścia — odburknęła płaczliwie Stefcia.
— Co? Hę? Co ona mówi? — udawał, że nie dosłyszał, bo nie wiedział, czy trzeba łajać, czy przekonywać rozżaloną panienkę.
Naprężoną sytuację uratowało wejście przystrojonego w białe rękawiczki Łukasza, który skłonił się nisko na znak, że herbata podana.
Przy kolacji panował nastrój ponury. Ze względu na obecność Łukasza przerwano dysputę. Starszy pan mało co jadł, był zły i niecierpliwie odtrącał uprzejme gesty pani Ludwiki, która kilkakrotnie usiłowała go nakłonić, by wziął „ten mały kawałeczek”. Stefcia patrzyła w talerz, zajadając wszelako z wielkim smakiem zrazy z kaszą i popijając na przemian kwaśne mleko rozbełtane w stojącej obok talerza szklance. Zjadła jedną porcję, przybrała drugą, wypiła jedną szklankę mleka, skinęła na Łukasza, by jej podał drugą. Łukasz zbliżył się z glinianym garnkiem, chochlą wypełnił szklankę Stefci i zauważył ponownie, że ręce panienki są opalone, czarne, jak u „prostej dziewki”.
Nie tak to wyglądała „panna Krzysia”, matka Stefci, Panie świeć nad jej duszą — pomyślał Łukasz. Nieboszczka Krzysia to była prawdziwa „jaśnie-panienka”. I żeby jej nie byli wydali za tego ogromnego pędziwiatra, co mu tylko koń i strzelba były w głowie (nie przymierzając, tak jak i tej Stefci), byłaby Krzysia żyła do dzisiaj! Ale przy takim smoku (tu Łukasz uderzył się dłonią po wargach, niby karcąc się za bluźnierstwo, chociaż niewypowiedziane, zaledwie pomyślane) — musiało się biedactwo zmarnić.
Natomiast nie mógł Łukasz nie przyznać, że rysy odziedziczyła panna Stefcia po matce — a nie tyle jeszcze po matce, co po dziadku. Właśnie teraz, stojąc przed bufetem, porównywał stary sługa oboje, dziadka i wnuczkę, bo siedzieli naprzeciw siebie, profilem do Łukasza zwróceni. Te same żywe oczka, takie same nosy, mimo że nos rotmistrza czerwony i garbaty, a nosek Stefci różowy i z maleńkim tylko garbkiem w połowie swej długości — takie same ruchliwe chrapki, tak samo mocno w skronie wrastające włosy. Tylko usta inne; a zresztą kto tam wie, jakie pan rotmistrz miał usta, bo zawsze schowane pod biało-żółtym wąsem. Usta miała panna Stefcia zupełnie takie, jak gdy była małą dziewczynką i gdy Łukasz ją uczył konno jeździć na swoim kolanie, wołając: jedzie pan, jedzie chłop, hop! hop! — a Stefcia piskliwie powtarzała „hop! hop!” tymi usteczkami dziecka, bardzo czerwonymi, mokrymi, w kierunku poziomym wprawdzie małymi, za to w górę i ku dołowi rozszerzającymi się tak, iż tworzyły mocno na przód wydęte kółko. Hej! To czas leci! Mała Stefcia wyrosła na dużą pannę. Wszakże już po Zielnej kończy lat dwadzieścia i już ją za mąż wydają!
Tu westchnął Łukasz. Szwendając się z kąta w kąt, przechodząc przez pokoje niby po służbie (w rzeczywistości, by zbadać sytuację lub dowiedzieć się czegoś nowego), konferując często z ekonomem (z którym się przyjaźnił), ze stangretem, który odwoził pana Zygmunta, z panną na poczcie (która przecież najwięcej wiedziała, czytając, dla zabicia czasu, kartki korespondencyjne i otwarte w obecnych wojennych czasach listy do i od…) — otóż nadsłuchując to tu, to tam, wiedział Łukasz bardzo wiele, nieraz więcej niż starsi państwo nawet… I teraz…
Tak, teraz mógłby pana Ignacego objaśnić, dlaczego panna Stefcia… Cóż, kiedy pan rotmistrz zły i na poufną pogadankę się nie zanosi… Może jutro…
Pogawędki takie zaczynał zawsze tylko chlebodawca. Rygor wojskowy, do którego przywykł Ignacy od dziecka, zrósł się z jego istotą, kierował jego mową i zwyczajami. W rygorze tym trzymane były żona i córka jedynaczka, która jakby na komendę wyszła za mąż w siedemnastej wiośnie życia; ta sama jednak komenda nie utrzymała już jej przy życiu, gdy po wydaniu na świat córeczki ciężko zaniemogła. Uciekając przed tym rygorem sprzedał zięć-wdowiec swoją mocno zadłużoną w sąsiedztwie teścia położoną wioskę, ożenił się z Węgierką i przeniósł na Węgry, rezygnując niemal z widywania się z córką Stefcią, która jeszcze w pieluszkach zawitała pod dach dziadzia i babci.
A już największy rygor stosowany był względem służby. Lubiano „pana rotmistrza”, bo rządził sprawiedliwie i gdy był w dobrym humorze, umiał z ludkiem pogawędzić, ładne dziewczęta pogłaskać lub pod brodę ująć, a starsze kobiety żartami żołnierskimi rozweselić. Lubiano go, ale się i bano. Nie spełnić rozkazu, dać się przychwycić na niedbalstwie, próżniactwie — hu! strach! Straszne były wtedy oczy pana Ignacego niczym oczy żbika, co to pono nawet uśmiercić mogą! A gdy huknął rozgniewanym głosem, to nie tylko człowiek się płoszył, bo nawet koń przysiadał na zadzie! No — a biada temu, kto by się śmiał sprzeciwić, „postawić”… Pan rotmistrz w takich razach ciężką miał rękę… Poprzedni furman, Wojciech, gdy raz po pijanemu poszedł się z panem kłócić, wrócił niebawem zupełnie trzeźwy i zauważył, przechodząc przez kuchnię: „taki dziś pan rotmistrz zły, mało com po mordzie nie dostał”…
— A z czegóż wam tak gęba spuchła? — spytała dziewka od kucharza.
— Spuchła? Pewnikiem gdziesik tam był przeciąg.
I Łukasz bał się „rygoru”. Ale że znał swego pana na wylot i miał wrodzone zdolności dyplomatyczne, więc nigdy nie dochodziło do gorętszych spotkań. Tylko czasami usłyszał Łukasz, iż jest „cymbałem” lub „niedołęgą”. Więc i teraz, mimo ważnych rewelacji, które miał podać, postanowił czekać, aż chlebodawca sam ułatwi konwersację.
Rozmyślał więc Łukasz spoglądając na Stefcię. Stefcia zaś nieco nadąsana umacniała się w swym uporze, czemu dawały wyraz nieco zmarszczone brwi. Ona jedna nigdy nie poddawała się „rygorowi” rotmistrza. Od najmłodszych lat przeprowadzała nawet wobec dziadka swoją wolę. Zachciało jej się na oklep na źrebaku pogalopować w pole — nikt jej od tego zamiaru nie odwiódł, ani od nakładania snopków, powracania z łanu na niebotycznej furze siana, ani też teraz od własnoręcznego brania udziału przy kopaniu ziemniaków, żniwie; ba, nawet nierzadko widziano ją, gdy zarzuciwszy fartuszek na głowę doiła krowy. Babcia była zgorszona, nawet dziadzio burczał, mówiąc, że „co zanadto, to niezdrowo” i dziwował się, „skąd ta sroka ma takie chłopskie gusta”. Bo on sam, rotmistrz, całą młodość spędził w wojsku, a gospodarstwo (do którego się przyżenił) nie nadto lubił, ojciec zaś Stefci był sportsmenem i myśliwym, ale bynajmniej nie rolnikiem. To pewnie dlatego, wzdychał boleśnie, że Stefcię-sierotę karmiła mamka, chłopka!
Stefcia z wzdychań i pomruków dziadzia, tym mniej z żałosnych wyrzutów babki zgoła nic sobie nie robiła. Babcię zawojowała czułościami, całowaniem po rękach, dziadzia czasem stanowczością, czasem łzami. Nie obchodziło się bez starć, stawiania do kąta, przepisywania po sto razy „mam być posłuszna” — lecz koniec końcem Stefcia przyzwyczaiła opiekunów do swego „chłopskiego” trybu życia, który pędziła — najpierw jako dziewczynka, później, gdy z klasztoru przyjeżdżała na wakacje, i teraz jako dorosła panna. Latem wstawała o świcie, przebierała się często w strój chłopski, który sama sobie uszyła, i dalejże do obory, do sianokosów, do żniwa! Tylko w niedzielę i święta, w słotne dni i w zimie wracała do pozy „panny kulturalnej”. Wówczas zatapiała się w dzień do późnej nocy w lekturze, abonowanej w sąsiedzkiej czytelni.
— Z tą jej samowolą — narzekał Ignacy do żony — będzie miał mąż Stefci twardy orzech do zgryzienia.
— I po kim to ona odziedziczyła? — zastanawiał się — co ani ty, Luniu, ani nieboszczka Krzysia…
Nie wpadło nigdy na myśl rotmistrzowi, że tę „samowolę” wraz z garbikiem na nosku odziedziczyła Stefcia nie po kim innym, jak po nim samym, po rotmistrzu.
cdn.
[1] Bitwa pod Custozzą rozegrała się 25 lipca 1848 roku w trakcie wojny austriacko-piemonckiej (Wikipedia).
[2] Kopciła.
[3] Szkła bez oprawek, złączone spinką mocowaną na nasadzie nosa.
[4] Bona — niańka, opiekunka do dzieci.