środa, 30.10.2024
sprawdź, czyje dziś imieniny
Gdy zaniepokojona, zarumieniona Stefcia opuściła pokój, starszy pan stanął na środku kancelarii, wziął się pod boki, rozkraczył:
— A co? I cóż ty, Luniu, na to?
— Myślę, Ignasiu, że skoro się tak kochają, trzeba im pozwolić…
— Co pozwolić? Oni się nas nie pytali, tylko sobie sami pozwolili i sami zaręczyli się bez naszej wiedzy! No, no! Ha, zdarza się… I mnie się raz zdarzyło, takie czułe „tête-à-tête”, alem się z tamtą nie ożenił, tylko z tobą, Luniu.
— Ale już lepiej będzie, niech Stefcia idzie za tego sympatycznego Pałeckiego. Chłopicka chwaliła…
— Nie tylko lepiej będzie, moja Luniu, to musi być! Stoimy wobec faktu dokonanego. Wszak to kompromitacja, Stefcia jest skompromitowana. Kaleta widział, Łukasz wie, a gdy wie Łukasz, to wie cały świat. Po prostu skandalik, moja Luniu. Byle się teraz Pałecki nie cofnął!
— Cóż znowu, Ignasiu! Taki sympatyczny…
— Głupstwo! Ja ci tylko tyle powiem: trzeba kuć żelazo, póki gorące. Bo on zakochany nie jest. Cały wieczór wszak grał w bridża! Trzeba tu zawołać tego ułana z przeciętą gębą i niech zaraz… No, siadajże, Luniu, podyktuję ci list.
Podczas gdy pani Ignacowi zakładała okulary i zasiadała do biurka, monologował pan Ignacy, mrużąc figlarnie swe małe oczka.
— Także heca! No, proszę! Tędy, tamtędy i złapała chłopa… Bo przecież jemu w niedzielę ani się śniło… Nie dziwię się, że jej się spodobał… Ale, że tak go… Ma dziewczyna chłopski spryt i chłopskie sposoby. Taką sobie schadzkę urządzić przy żniwie! A wie, smarkula, że jej w chłopskim stroju do twarzy! To wszystko dlatego, że miała chłopkę za mamkę. Ja to zawsze mówiłem!
— No, więc pisz, Luniu! Wielmożny panie! Nie, źle. To zbyt urzędowo. Łaskawy panie… tak. Łaskawy panie… To zbyt zimno, skoro już… Jak tam było?
— Łaskawy panie, Ignasiu.
— Źle. Przekreśl, a raczej weź inny papier. Pisz: Kochany panie Leonie… już? Zgadzając się…
— Nie, źle, to po handlowemu. Jak tam było?
— Zgadzając się…
— Źle. Ale właściwie po co mamy się męczyć? Niech Stefcia sama go wezwie, skoro są na takiej kordialnej stopie… Stefciu!
Weszła Stefcia, która z bijącym sercem, miętosząc chusteczkę w rękach, nasłuchiwała, kiedy ją zawołają.
— Słuchajże dziecko. Wobec takiej sytuacji, nie ma potrzeby zwlekać…
— Jaki dziadzio dobry!
— Dobry, niedobry, już ja wiem, co robię. Więc po prostu napisz do twego ułana „billet-doux”, żeby mi tu zaraz przyjechał.
— I co dziadzio z nim zrobi?
— Co? Zgodzę się urzędowo na to, na co zgodzić się muszę. Bo skoro was przyłapali na rendez-vous, to już i tak ten bankowiec cię nie zechce. Jesteś lekkomyślna, głupiutka, ale przepadło!
— Dziadziu! Mnie będzie przykro, jeżeli dziadzio tak niechętnie się godzi…
— Ależ chętnie, chętnie, pliszko! Zatem…
— Napiszę, że dziadzio i babcia się zgadzają, że z Węgrzyńskim zerwane i żeby przyjechał…
Stefcia w podskokach pobiegła do swego buduaru. Za chwilę przyniosła dwa listy i pudełeczko. Liścik w fioletowej kopercie zaadresowany do Leona Pałeckiego, tamten do Węgrzyńskiego, wyjęty z szuflady wraz z pudełkiem zawierającym pierścionek. Tylko datę zmieniła na dzisiejszą.
— Cóż to znowu? List do tamtego? Pierścionek?
— Miałam to już przygotowane, dziadziu!
— No, patrzcie-no na tę Stefcię! Luniu! Słyszałaś? Już miała wszystko gotowe! Ha! Ha! Ha!
Śmiał się znowu, aż posiniał. Zadzwonił na Łukasza, a panie wyprawił, by przygotowały kolację: kurczęta, krem śmietankowy, tokaj…
— Łukaszu! Wiesz, stary gapo, z jaką to dziewczyną był rządca krzywodębski w olszynce, hę?
Łukasz już wiedział, bo chcąc podsłuchać rozmowę, czyścił od niejakiego czasu „niby” klamki i okna w przyległym do kancelarii pokoju. Ale udawał, że nie wie, i miał minę bardzo kwaśną.
— Niby z dziewczyną? Niby z jaką? A no… niby… nie wiem…
— To ci powiem! To była panna Stefcia! Ha! Ha!
I poddał się rotmistrz nowemu paroksyzmowi śmiechu.
— Widzisz, bajczarzu koronny, to ci się nie udało! Kto pod kim kołki dopie… czy tam przeciwnie… Ha! Ha! (nowy atak śmiechu).
— Pan rotmistrz się śmieje? — zgryźliwie zauważył Łukasz.
— Ja się śmieję, ale Stefcia z ułanem jeszcze lepiej się śmieją ze mnie i z ciebie, gapo! No! Masz tu list i niech Wicek rżnie galopem do Krzywodębów. Żeby mi się załatwił raz dwa, inaczej po karku, tego-owego…
Łukasz wyszedł z listem, a po drodze, dając wyraz swej złości, klapnął ścierką w rój much, co obsiadły odrzwia. Spadło cztery sztuki.
Nie zdążył jeszcze pan Ignacy dopalić cygara, gdy zaturkotało przed domem i z wózka wyskoczył smukły młodzieniec.
— Stefciu! Stefciu! Chodźże tu, wypijże piwo, któreś naważyła. Luniu, chodźże i ty! — wołał staruszek.
Zaledwie ukazał się Leon, przemówił do niego rotmistrz.
— No, ładnie się spisujesz, ułanie! Zamiast otwarcie z frontu atakować, to ty puszczasz się podjazdami, z ukosa, chyłkiem? Hę?
Leon spojrzał nieco lękliwie na Stefcię.
— Ale teraz przed frontem masz się zdeklarować. Więc prosisz o rękę wnuczki rotmistrza? Hę?
— Panie rotmistrzu, ja przepraszam…
— Nic nie przepraszaj. Stało się! Twoje szczęście, żeś przypadł do gustu nie tylko tej kokietce (wskazał na Stefcię), ale i mnie, więc skoro zaszliście już tak daleko, że was widzieli sam na sam…
— Panie rotmistrzu…
— Cicho! Dalej! Uściskajcie mi się tu zaraz!…
Stefcia z przestrachem spojrzała na Leona. On zrozumiał jej lęk, więc tylko czule pocałował ją w rękę.
— Tyle ino? — zdziwił się rotmistrz. No, chodź tu, zbytnico.
Przycisnął płową główkę wnuczki do serca, pozwolił Leonowi ucałować swoją sędziwą rękę. Podobne zatwierdzenie wykonała pani Ludwika, popłakując już ze wzruszenia.
— A teraz marsz do proboszcza! Kiedy tak, to dać na zapowiedzi i wesele. Po wojennemu? Co? Do ojca twojego, Stefciu, zatelegrafujemy.
— Jaki dziadzio dobry! — zawołała Stefcia.
— A ty, ułanie, zgadzasz się?
— Mieszkanie moje jeszcze nieurządzone…
— Głupstwo! Możecie tymczasem tutaj zamieszkać… No! więc do proboszcza, poradźcie się z nim i sprowadźcie go. Może ten asceta da się namówić na trzy robry bridża.
Szczęśliwi, tonąc sobie wzajemnie w źrenicach, szli ku kościołowi, oddalonemu zaledwie o tysiąc kroków. Na dziedzińcu nadarzył się wóz drabiniasty, który właśnie wyjeżdżał po koniczynę dla bydła. Kazali się podwieźć ku plebanii. Siedząc na drążkach pomiędzy szczeblami, milczeli, zapamiętując się w szczęśliwości! Leon pierwszy zbliżył swe usta do ucha panienki.
— Stefciu… kochasz?
— Trochę… nie bardzo.
Tak długo prosił, aż się przyznała, że „bardzo”.
— A on, czy kocha? — z kolei pytała Stefcia.
— Koochaam! — brzmiała odpowiedź, przerywana drganiem wozu, który wjechał kłusem na gościniec i trząsł niemiłosiernie. Srebrzysty śmiech Stefci zagłuszył klekot drabin.
Nie zastali księdza w mieszkaniu. Siedział w kościele i spowiadał już długo jakiegoś grzesznika w mundurze, który wrócił z wojny. Wnuczka pana rotmistrza ujęła dłoń narzeczonego i zaprowadziła go przed boczny ołtarz, gdzie się czernił wizerunek Matki Bożej, obwieszony wotami.
— Pan wierzy?
— Tak, najdroższa.
— Zmówimy litanię na intencję Polski. Dobrze?
— Dobrze, jedyna.
„Kyrie Elejson” szeptem zaczęła Stefcia. „Chryste Elejson, Kyrie Elejson” — odpowiedział jej pan Leon niskim barytonem. Gdy doszli do inwokacji „Królowo Korony Polskiej”, dało się słyszeć stukanie proboszcza w konfesjonale na znak, że grzesznikowi odpuszczone są grzechy. Odszedł on i ukląkł, by odprawić pokutę.
A tam, w Najwyższym Trybunale Niebieskim już także wysłuchane zostało tyloletnie stukanie uciemiężonego Ludu o zmiłowanie, o Wolność. I uchwalono i Tam także uwolnić grzeszny naród z więzów, co go krępowały lat wiele…
Lecz jeszcze go czekała ciężka pokuta!
Pani Ludwika obserwowała tę scenę z miną na poły uradowaną, na poły zdziwioną. Raz po raz pytająco spoglądała na rozpromienione oblicze rotmistrza, jakby szukając potwierdzenia, że to wszystko nie żarty, że on naprawdę chce „po wojennemu” wydać Stefcię za Leona. Wreszcie nieśmiało zapytała:
— Po co, Ignasiu, ten pośpiech? Co powiemy Węgrzyńskiemu? On przecież wciąż się ma za narzeczonego Stefci. Jakoś nieładnie…
— Co nieładnie? — przerwał pan Ignacy. — Ja od początku wiedziałem, że on nie dla niej. Nie nawinął się inny — był on. Leon morowy chłop, może się prawnuków doczekamy? Co, Luniu? Nie cieszyłabyś się? A Zygmunt… jak to Stefcia określiła?… jakiś dziamajda, tak, dziamajda. Musi sobie inną znaleźć, i tyle.
Pani Ludwice na słowa o prawnukach łzy szczęścia spłynęły po dość gładkich i pełnych mimo wieku policzkach. Wyciągnęła ręce, chcąc objąć męża radosnym uściskiem…
Koniec