czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 5.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza

III

Stefcia uciekała przed rozmową z dziadkiem. Bała się, że uparty, ciekawy, a niecierpliwy staruszek zarzuci ją śledczymi zapytaniami i spłoszy błogie uczucie, słodkie wspomnienia, które teraz, gdy wdychała cudną woń wiejskiego wieczoru, przepełniały jej istotę całą do głębi.

Szła brzegiem drogi, znaczonej w nierównych odstępach siwymi cieniami wierzb koślawych i brzóz, co leniwe warkocze swe ku ziemi pochylały, jakby zadumane, niby rozmarzona dziewczyna, jak ona, jak Stefcia. Bezmyślnie czasem zrywała kwiaty, szyszkowate bobki kupkówki lub obsypane żółtawymi wisiorkami kłosy tymotki. Zrywała, gryzła w zębach łodygi, wysysała sok gorzkawy, który miał dla niej słodycz miodową; bo słodycz zalewała jej serce, występowała z brzegów, aż oczy zachodziły mgłą, aż usta pragnęły całować bodaj tę łodygę kwiatu, bodaj tę słomkę suchą.

Minęła stado bydła pędzonego ku domowi, minęła kilka wozów naładowanych sianem, nieświadomie odpowiadała na ukłony i powitania przechodzących bab i dziewcząt i zgarbionych chłopów starych… i marzyła… Wspomnienia sprzed pięciu lat stanęły jej w pamięci żywo; ze szczegółami, szczególikami…

Jakżeż to było, gdy widziała go po raz pierwszy?

Był pogodny dzień kwietniowy. Po zimnych, słotnych zawieruchach słońce się śmiało i zajrzało do poważnych sal klasztornych. Obydwie z Bibcią przyszły do salle de musique.

Bibcia ćwiczyła się w śpiewie, Stefcia jej akompaniowała na fortepianie. Zwabione rozkosznym światłem wiosennym zbliżyły się panienki ku oknu, otworzyły je ostrożnie, by żadna z „matek” nie dosłyszała. Niby ptaszęta, co z gniazdka wychylają dzióbki, zaczęły się rozglądać. Wtem usłyszały wołanie: „Bibciu!”.

W przeciwległym oknie, w jasnym… (tak, pamiętam doskonale, w jasnoszarym ubraniu) stał „on”. Śmiał się, z daleka błyszczały jego białe zęby. Ukłonił się Bibci i ona mu się odkłoniła. „Bibciu! Czyś ty przytomna? Co czynisz?”. „Nic złego. To Leoś, mój kuzyn, student agronomii”. „I tutaj mieszka?” „Przeprowadził się przed tygodniem. Gdy mnie odwiedzał ostatnim razem, wspominał, że będzie moim sąsiadem. Nie wiedziałam, że tak blisko”…

Później te spotkania się powtarzały. Raz Bibcia się spóźniła, Stefcia sama stanęła w oknie. Leon mimo to się ukłonił. Odkłoniła się, chociaż nie trzeba było; wszak go niby jeszcze nie znała… Potem na plantach… Przechodził blisko, gdy one dwójkami w swoich jasnych mundurowych kapeluszach maszerowały strzeżone przez nauczycielkę. Kłaniał się Bibci, ale spoglądał wyraźnie i czule — (ach, jak czule!) na nią, na Stefcię… Przychodził czasem w niedzielę odwiedzać Bibcię. Bibcia powtarzała jej, że Leon się o nią dopytywał… Bibcia chwaliła Leona przed Stefcią, a Stefcię przed Leonem i opowiadała im wzajemnie o sobie… Skutkiem tego pośrednictwa znali się oboje właściwie jeszcze zanim ze sobą się rozmówili. Raz uplanowały koleżanki, że gdy Leon spotka się z Bibcią na sali przyjęć, Stefcia się wykradnie z rekreacji i niby to niespodziewanie wpadnie do salonu, bodaj na chwilę… bodaj się z nim „oficjalnie” zapoznać. Na nieszczęście, na złość, nie wiedzieć dlaczego akuratnie w tej samej chwili weszła także matka Urszula! Stefcia musiała się ze wstydem wycofać i dostała surową admonicję. Później wyśledziła matka Urszula, że Leon na tabliczce, wystawianej przez okno, umawia się z Bibcią, o której godzinie pensjonat wyjdzie na przechadzkę i w którą stronę. Bibcia została wyłajana, ukarana. Było dużo płaczu, matki zakazały pod groźbą (aż wyrzucenia!) otwierania okna… a w dodatku zamalowano szyby wapnem, niemal aż do szczytu!

Przecież jednak Leon wybadał, kiedy panny wyjeżdżają na wakacje. Wsiadł do tego samego wagonu, niby to przypadkiem znalazł się w pobliżu Bibci (panny z powodu przepełnienia stały w korytarzu). Bicia przedstawiła Leona Stefci, po czym wycofała się dyskretnie… Rozmawiali przez całe cztery godziny… Był taki natłok, że nawet inne koleżanki tego nie zauważyły… Pod koniec całkiem wyraźnie jej się oświadczył… Wyznała mu, że także jej się… podoba. Leon już wiedział od Bibci, że Stefcia mieszka w Rębowie i ku jej ogromnej radości zawiadomił ją, że jego przyjaciel, książę Adam Śreniawski proponuje mu za rok objęcie administracji klucza krzywodębskiego, więc będzie mieszkał w sąsiedztwie… Teraz jedzie na całoroczną praktykę do sławnego gospodarza, pana Waldeka w Małnówce. Za rok (ach! Dopiero za rok cały) zjawi się w Rębowie z wizytą… oświadczył uroczyście… Czy się dziadzio zgodzi? Musi! Gdyby nie, będę wytrwale czekać, dopóki dziadzio przyzwoli… Odcięła kawałeczek wstążki od sukni, o który prosił…

Później przez Bibcię miała kilka razy wiadomości o nim, zręcznie w liście umieszczane. Ostrożność była wskazana, bo dziadzio zwykle listy wnuczki otwierał i czytał. Na Boże Narodzenie sam Leon dopisał się na liście Bibci: „Kocham zawsze i tęsknię”. Podpisał się „Leonia”. Podobna wymiana uczuć odbyła się także podczas Wielkanocy… I jeszcze raz spotkała się z nim, gdy bawiła u swojej ciotki w Krakowie. Było to na pogrzebie krewnego ciotki. Stefcia szła z dziesięcioletnim swoim kuzynkiem. Leon przyłączył się i rozmawiali znowu długo. Wśród licznej publiczności nikt tego nie zauważył. Potem przyszła wojna! Długie miesiące bez wiadomości… Bibcia się zaręczyła i wyszła za mąż… Tyle tylko wiedziała Stefcia, że Leon wstąpił do Legionów… I znowu milczenie… żadnych wiadomości, żadnych! Potem ten Węgrzyński… Dziadzio ją wprost zahipnotyzował, opętał…

Tej wiosny słyszała, że Pałecki objął zarząd Krzywodębów. Na poczcie dostrzegła list do niego adresowany… Tak, to Leon, to on! Czy jeszcze pamięta tę sielankę sprzed lat pięciu? Czy przyjedzie?

Ach! Przyjechał, widziała go blisko, a spojrzenie jego i uścisk ręki zapewniły ją, że… kocha!

Kiedyż on znowu przyjedzie? Czy przyjedzie jeszcze? Czy wie o tym, że zaręczona z Węgrzyńskim? Chyba nie wie, bo nie byłby dziś tak czule na nią spoglądał… A gdy się dowie… Może się obrazi… I nawet byłoby to całkiem naturalne… On jej dochował przyrzeczeń, a ona niegodziwa… Trzeba by go uświadomić, wyjaśnić, uprzedzić plotki!

Ale jak? Pisać? Mniejsza z tym, że może… nie wypada. Lecz dziadzio skrupulatnie kontrolował pocztę, kluczyk od torby pocztowej przy sobie nosił, sam ją zamykał, otwierał.

Osobiście zanieść list na pocztę? Lub posłać z listem zaufaną Karolcię, na której milczenie może liczyć? Na nic! Panna z poczty wypaple kucharzowi (który jeździł po mięso i odbierał pocztę), kucharz Łukaszowi, Łukasz dziadziowi!

Posłać Karolcię z listem do Krzywodębów? To jeszcze może najbezpieczniej, chociaż służba tamtejsza spotyka się ze służbą z Rębowa! Wiedziała z doświadczenia, że o każdym zdarzeniu w Krzywodębach niebawem mówi się w Rębowie i nawzajem. A przecież dziadzio zrobiłby straszną awanturę, gdyby się dowiedział o pisaniu listu! Hu! Aż zimny dreszcz, niby mrowie, połaskotał Stefcię po karku i schronił się pod gęsty węzeł jej płowych włosów.

I zresztą, co prawda, jednak — nie wypada! Trzeba zaczekać… może on przyjedzie… znajdzie jakiś powód…

„Tiurrr — cie- cie- cie!!!” — zerwało się spod stóp Stefcinych stadko młodych kuropatw i zbudziło ją z zadumy. Spostrzegła wówczas, że zboczyła już z drogi, że szła na przełaj, przez pole, leżące od czasu wojny odłogiem (dziadzio utrzymywał, że tylko bliższe i lepsze łany w wojennych warunkach uprawiać warto, a ukochane swoje bydełko kazał paść na ugorach) i bezwiednie zdążała ku granicy krzywodębskiej. Już z pagórka widziała drzewa, zabudowania, komin gorzelni i błyszczący w dali staw. Tam pojechał! Tam on przebywa… Tak blisko, że nawet widać pasące się obok folwarku krowy.

Pola krzywodębskie graniczą z rębowskimi. Trzeba przejść przez ten zagajnik olszyny. Potem tylko wąska droga polna rozdziela od ziemi, po której stąpa nieraz… Leon… Tu obok olszynki rozpoczynała się szachownica chłopskich zagonów, co od granicy dóbr książęcych ciągnęły się długim pasmem aż do wsi, do Rębowa. Tu i ówdzie, pomiędzy snopkami na ścierni pasły się krowy prowadzone na sznurach, tam znów, zakasawszy rękawy, dożynały przejrzałe już żyto gromadki kobiet w białych koszulach. Miedzą skradał się bury kot do myszy polnych.

— Dobry wieczór pannie Stefci! — zadźwięczał nagle zdrowy głos dziewczęcy i zapatrzona w dal wnuczka rotmistrza ujrzała nagle przed sobą czarnowłosą Karolcię. Była to wiejska przyjaciółka i mleczna siostra Stefci. Ojciec Karolci służył za karbownika we dworze, gdy Stefcia ujrzała światło dzienne. Po śmierci śp. Krystyny szukano mamki. Zgłosiła się matka Karolci, ofiarując się karmić oprócz własnego dziecka także i sierotę — Stefcię. Tak też się stało. I później Karolcia często przychodziła bawić się z jedynaczką, bo w okolicy nigdzie nie było dziewczynek w równym wieku. Stąd przyjaźń. Mówiły sobie „ty”, dopóki pan Ignacy tej poufałości nie zakazał, chociaż gdy się rozgadały, Karolcia zapominała o zakazie, zwłaszcza że Stefcia ją zawsze buntowała przeciw zmianie ich dotychczasowego stosunku. Ukradkiem pieściła się z nią, jak z siostrą. Za to też Karolcia przepadała za panienką i przyjmowała jej zwierzenia, wypowiadając swoje uwagi proste, szczere.

— A ty tu skąd, Karolciu?

— Posłała mnie matuś obaczyć, czy już doszła nasza pszenica. Ale jeszcze zielona — okazała kilka kłosów, wyrwanych z leżącego tuż obok poletka.

— Zielona, jak zielona, ale ziarno miękkie, mleko puszcza — zauważyła Stefcia, wykruszając z fachowym gestem ziarno z kłosa.

— Tym końcem niby ją dogania, cóż kiedy pasami zielona, srokata! A jak ją dogna całą, ciężko będzie mi ją w jednym dniu wyżąć.

— Przyjdę ci pomóc, Karolciu.

— Nie po to mówię, żeby mi panienka pomagała, jeno tak gadam…

— Po to, czy nie po to — wiesz, że lubię żąć.

— Jaśnie pan dziadzio będzie się znowu gniewał!

— Nie potrzebuje wiedzieć… A co to ci ludzie tam robią? — Spojrzała na duży łan należący już do krzywodębskiego klucza. Pomiędzy szeroko rozstawionymi mendlami żytnimi chodziło dwóch mężczyzn. Coś tyczyli, coś mierzyli.

— Cosi mirzają! Może będom pańskie pomiędzy chłopy dzielić — zaśmiała się Karolcia, która czytywała „Piasta” i już słyszała nieco o projektach „reformy agrarnej”.

— Głupiaś, Karolciu — żartobliwie odparła Stefcia i przeskoczywszy przez drogę graniczną zbliżyła się ku tamtym ludziom.

— Co się to mierzy?

— Wyznaczamy bruzdy dla sztoka! — odburknął jeden ze sług książęcych, który z tytułu służenia w „skarbie”, a jeszcze bardziej z powodu swego „inżynierskiego” zatrudnienia uważał się za coś lepszego od wnuczki rotmistrza.

— Co to „sztok”? Sztok to po niemiecku ponoś patyk! hi! hi! — zaśmiała się znowu Karolcia.

— Nie, to ten pług motorowy, który orze w Krzywodębach — objaśniła Stefcia.

— Słuchaj — z ważnym podniesieniem brwi zapytała nagle — czy on tu czasem przychodzi?

— Pan rzońca? — zrozumiała Karolcia, bo jej się przed kilku dniami Stefcia zwierzyła ze swoich kłopotów sercowych.

— Czasem chodzi! Widziałam go raz na piechty, jak zaczęli żąć żyto. A raz znowu robiłam w kartoflach, on jechał na koniu granicą i jeszcze do mnie zawołał daj Boże szczęście!

— Przyjrzałaś mu się?

— Ba, ino!

— Podobał ci się?

— Hi! hi! hi!

Zagadały się i ani się spostrzegły, gdy słońce przehybnęło się poza wzgórza. Rosa posrebrzyła koniczynę, kuropatwy wabiły się stroskanym ćwierkaniem. Obie mleczne siostry szły pośpiesznie ku domowi. Stefcię ogarnęła wielka wesołość. Chciała skakać, biegać…

— Która pierwsza dobiegnie do płotu? — zaproponowała wyścigi. I puściły się pędem, jakby im skrzydła wyrosły. Słychać było pospieszne tupotanie i fruwanie spódnic. Zdyszane, nie mogąc tchu złapać, popiskując śmiechem, obydwie równocześnie dopadły do mety.

Na dziedzińcu stał Łukasz w białych rękawiczkach — widać szukał panienki. Stefcia pożegnała Karolcię i wolnym już krokiem, by uspokoić zbyt szybki oddech, zdążała ku sali jadalnej. Tamta pomknęła w stronę czworaków.

Przy kolacji rozmowa toczyła się o gospodarstwie, o nadziei szybszego żniwa skutkiem obietnicy przysłania żołnierzy. Wmieszał się Łukasz strasząc, że to z pewnością niedołęgi, którzy sterali zdrowie na wojnie. Umyślnie chciał obniżyć zasługę „rzońcy” z Krzywodębów.

Stefcia mało się odzywała, zajadając ze zwykłym apetytem i wymijając przenikliwe spojrzenia dziadka. Sprytny staruszek, chcąc zwabić pannę w zasadzkę, zaczął zaraz po kolacji chwalić Pałeckiego, mówiąc, że „wcale miły i dobrze ułożony”, „zupełnie przystojny” itp. Stefcia znała doskonale podstępy dziadka, milczała więc, udając, że pilnie wczytuje się w gazetę. Rotmistrz przeszedł na inną taktykę. Krytykował domniemany ideał Stefci.

— Z tym wszystkim mógłby być więcej ugrzeczniony dla starszych… cokolwiek zbyt arbitralnie, nawet arogancko upiera się przy swoim zdaniu. Tym zdradza zaściankowe obyczaje… Swoją drogą trudno wymagać… Pał… Pałkowski, to żadna przecież rodzina! Prawdopodobnie z chłopów…

To mówiąc, zerkał ustawicznie na wnuczkę, która uparcie zachowywała milczenie; nagle rzuciła zapytanie:

— Przeczytać dziadziowi gazetę? Bardzo dziś ciekawe są nowiny.

— No… przeczytaj!

Udając się na spoczynek Ignacy zauważył do żony:

— Trzeba jednak przyznać, że ten Pałkowski to piękny chłop. Stefcia dyplomatka (nie wiem, po kim ona to odziedziczyła!) udaje, że niby nic, a ja ci mówię, Luniu, że ona sobie nim głowę zawróciła. Co? No, cóż myślisz?

— Pewnie, że tak, Ignasiu.

— Prawda? Przyznać trzeba, że on się może pannie podobać!

— Tak, istotnie. Bardzo miły i elegancki.

— No i cóż z tego? — głośniej już, z niejaką irytacją odrzekł Ignacy. Zamiast się rozbierać, założył ręce za plecy i w wojowniczej postawie rozpoczął teraz dysputę z żoną, skoro ze Stefcią się nie udało.

— Nic, Ignasiu, lękliwie szepnęła Lunia — tak tylko mówię.

— Wy, wszystkie kobiety jesteście jednakie! Piękność u mężczyzn i piękne deklamacje — to u was najwięcej znaczy! O! Że Stefcia głupia gęś, nic dziwnego, ale że ty, Luniu…

— Ależ mój Ignasiu, ja nie…

— Nie przerywaj mi! Ja już wiem. Chociaż dobiegam ósmego krzyżyka, ale jeszcze dzięki Bogu rozum mam jasny. Nie podejdzie mnie nikt. Wam się zdaje, że przy wyborze męża tylko miłość decyduje! Romanse! Jedno z drugim owszem. Ale cóż to za partia? Pałkowski…

— Pałecki, Ignasiu!

— Wszystko jedno. Zawsze od jakiegoś tam „Pałki” pochodzi. Do tego blagier! Akurat by się taki Śreniawski z nim przyjaźnił! Przekonamy się…

Pani Ludwika już nie przerywała. Rozbierała się i uczesała w milczeniu, podczas gdy jej mąż długo jeszcze gderał, przechadzając się od łóżka do okna i z powrotem, niby koń ognisty, któremu przykrzy się stać bez ruchu w boksie.

Nazajutrz znalazł pan rotmistrz na swoim biurku otwartą księgę, herbarz, z podkreślonym lekko ołówkiem ustępem: „Pałecki, herbu Brochwicz, biały jeleń w czerwonym polu”. Przeczytał raz i drugi, przestudiował rodowód rodziny Pałeckich i doszedł do przekonania, że przecież serdeczny palec Leona nosił sygnet herbowy.

Ale kto tu ten herbarz podłożył? Aha! Oczywiście Stefcia! Tu cię mam.

— Tyś mi tu pod nos podłożyła twojego Pałeckiego? Hę?

— Ja, proszę dziadzia!

— Także ci chodzi o jego cześć?

— Bo dziadzio twierdził, że on z chłopów…

— Więc już może o nim myślisz, jak o przyszłym małżonku? Hę?

— A gdyby tak było? — zuchwale odparła Stefcia.

— Taak? Luniu! Chodź no tu! (zawołał na żonę, która przebywała w pokoju obok). Słyszysz, co ona mówi?

— Stefciu! Dziecko! — błagała babcia — znowu gniewasz dziadzia.

— Dziadzio sam się gniewa, a nie wiem, o co.

— Jak to nie wiesz? Jesteś zaręczona z Zygmuntem, przyrzekłaś mi solennie, że do miesiąca…

— Com dziadziowi przyrzekła, tego święcie dotrzymam.

— Więc cóż za głupie gadanie — nieco spokojniej pytał staruszek — że… no, jakże powiedziałaś?

— Nic złego nie powiedziałam. Dziadzio się ze mną droczy, to ja także…

— Idźże sobie do swojej roboty — burknął rotmistrz, nie znajdując argumentów.

Dopiero gdy Stefcia wyszła, Ignacy oznajmił żonie, że już nie ma wątpliwości, iż wnuczka się kocha w tym Pał… Długo znowu wykładał powody, dla których Węgrzyński jest więcej pożądanym mężem niż Pałecki, aż wreszcie całkiem poważnie radził się żony:

— Cóż my zrobimy, jak ten człowiek tu przyjedzie z wizytą? Bo gotów to uczynić!

— Nie wiem, Ignasiu, co każesz, to się stanie.

— Moja Luniu! Jako pani domu powinnaś mieć swoje zdanie!

— Można powiedzieć, że nas nie ma w domu.

— Tere-fere!

I jął wałęsać się swoim zwyczajem po kancelarii, namyślając się. Wreszcie zdecydował.

— Na wszelki wypadek trzeba tego drągala bliżej poznać. Niech sobie przyjedzie. Ja ci mówię, że to ordynaryjny facet. Stefcia sama się przekona. Zresztą łatwiej w ten sposób łeb ukręcić jego podjazdom. Przyjedzie, ja mu wizyty nie oddam i kwita z przyjaźni. O!

Zadowolony z tak rozumnego programu, zapalił pan Ignacy cygaro.

cdn.