czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Jerzy Turnau: „Wnuczka pana rotmistrza” — odcinek 6.


Jerzy Turnau: Wnuczka pana rotmistrza

IV

Po odwiedzinach Leona Pałeckiego w Rębowie nastąpiła konsternacja wśród zwolenników Węgrzyńskiego. Podejrzenia pana Bzdury, iż między Stefcią a Leonem istniał już dawniej jakiś przyjazny stosunek (inaczej nie byłaby się tak mile uśmiechnęła wówczas na rynku w Babimostach), potwierdził w całej pełni Łukasz na podstawie osobistych spostrzeżeń w czasie podwieczorku. A gdy późnym wieczorem Łukasz przyszedł na zwykłą pogadankę do mieszkania Bzdury, wówczas obydwaj, wśród kłębów dymu tytoniowego (tytoń i papierosy zdobywał dla siebie i Łukasza pan ekonom od Sitzknocha), po rozważeniu wszelkich przesłanek doszli do wniosku, że Pałecki z pewnością zabiega o rękę Stefci. Bo po cóż by o tych głupich dziesięciu żołnierzy był osobiście przyjeżdżał? Mógł napisać lub przysłać Kaletę.

Odkrycie to nie było przyjemne ani Bzdurze, ani Łukaszowi. Łukasz, jak zwykle starzy ludzie, nie lubił zmieniać programów. Już sobie planował, że Stefcia pójdzie za pana „dyrektora”, już go Węgrzyński ujął poufnymi pogadankami, papierosami i monetą, już mu obiecał, że jego najstarszego syna, obecnie zatrudnionego w jakiejś wojskowej kancelarii, przyjmie na woźnego do banku. A zresztą Łukasz przyzwyczaił się myśleć myślami swego pana, a pan rotmistrz przecież stanowczo życzył sobie nie kogo innego, tylko właśnie Węgrzyńskiego.

Bzdura, który w tak pokornej postawie obcował z panem rotmistrzem, wobec innych osób był o wiele śmielszy. Miał swój samodzielny sposób myślenia i wnioskowania i również sobie wywnioskował, że popierając zamiary małżeńskie swego chlebodawcy względem wnuczki, popiera także swój dobrze zrozumiany interes. Po pierwsze: pan Węgrzyński namawiając dziadka swej przyszłej żony, aby sparcelował poważną część swoich pól „włościanom, do których i tak przyszłość rolnictwa należy”, namawiał również i Bzdurę, by zręcznie ten projekt wobec „starszego pana” popierał, obiecując sute „morgowe” przy parcelacji, a w dalszym ciągu ewentualnie nadanie Bzdurze intratnej posady przy instytucji, której Węgrzyński był najwięcej wpływowym dyrektorem. Po drugie: jeżeli pan Węgrzyński nie ożeni się ze Stefcią, może i owe „morgowe” i przyrzeczona posada „przyschnąć”. Po trzecie: jeżeli pan rządca z Krzywodębów (o którego „postępowym” gospodarstwie tyle opowiadano) ożeni się z wnuczką pana rotmistrza, to nie tylko przyschną powyższe nadzieje, lecz ponadto on, Bzdura, nie podzielając ani w teorii, ani w praktyce nowoczesnych zasad agronomicznych, może z łatwością posadę w Rębowie utracić. Wszak znane jest, że „młodzi” pędzą „starych”.

Dla wszechstronnego więc dobra, to jest dla dobra chlebodawcy, jego wnuczki, pana Zygmunta i ich, wiernych starych sług, postanowiono działać. Wciągnięto w dyplomatyczną akcję wszechwiedzącego i nader obrotnego Sitzknocha, który miał i tę zasadniczą zaletę, iż niby karakon, niby mysz, umiał się wszędzie przedostać, począwszy od nędznych lepianek aż do pałaców książęcych i ich mieszkańców.

Sitzknoch zaś szczególnie był zainteresowany, by małżeństwo Stefci z Węgrzyńskim się nie rozeszło! Nie tylko dlatego, że łączyła go już kilkuletnia handlowo-społeczna zażyłość z dyrektorem parcelacyjnego przedsiębiorstwa, którego nieoficjalnym, lecz niemniej czynnym i gorliwym agentem był Sitzknoch, napędzający kupców na ziemię, pożyczający im czasem pieniędzy na zadatki, dostarczający nabywcom krowy „na spłaty”, ze skromnym procentem jednego kilograma masła tygodniowo (oprócz drobnej ilości jaj i kurcząt), w zamian za które to świadczenia pan Węgrzyński płacił mu „morgowe”, i to wcale pokaźne. Otóż nie ten — rzec można — idealno-sympatyczny stosunek skłaniał serce starozakonnego faktora ku przedstawicielowi najnowszej idei ziemiańskiej, polegającej na rozdziale wielkich warsztatów rolnych na małe, sielankowe ogródki włościańskie. Była bowiem przyczyna głębsza i całkiem realna: Oto, jeżeli (jak straszyli Bzdura i Łukasz) Stefcia wyjdzie za Pałeckiego, to rozchwieje się jeszcze niepodpisany, lecz już zamierzony kontrakt parcelacyjny Rębowa, w którym to dziele Sitzknoch miał objąć rolę generalnego dostawcy kupców na sławną z urodzajności, chociaż przez staroświeckie gospodarstwo zaniedbaną glebę rębowską. I jeszcze jedno! Pałecki już dał się poznać okolicznym Żydkom jako jeden z tych „młodych” (których także nazywano w kraju „Nową szkołą”), co pragnęli wyemancypować się w gospodarstwie z pomocy tak urodzonych i niedoścignionych fachowców w interesach i handlu jak Żydzi.

Zawołał więc swoją śliczną córkę, Ryfcię. Była ona od dwóch lat zaręczona z kandydatem adwokackim, „enthebowanym[7]” przy zakładzie zbożowym. Ale okoliczność ta w niczym nie krępowała w użyciu Ryfci do dyplomatycznego przedsięwzięcia, polegającego na zaniesieniu Pałeckiemu papierosów, o które się tenże wczoraj w Babimostach rozbijał. Wszak chodziło o to, aby młody rządca książęcy ją zaczepił (bodaj i uszczypnął). Z tego jeszcze żadna Ryfcia nie zachorowała.

Dzielna niewiasta zrozumiała swoją bohaterską misję podejścia „goja” i z uczuciem biblijnej Dalili umyła się bardzo szczegółowo, włożyła jasnożółtą bluzkę z mocno odwiniętym kołnierzem i ażurowymi rękawami, modną, krótką sukienkę, odkrywającą ażurowe pończoszki, a zaokrągliwszy żelazkiem atramentowo czarne kosmyki na czole, koło uszu i na smagłej szyi, wybrała się o zachodzie słońca do pobliskich Krzywodębów. Znała dobrze rozkład mieszkania zajmowanego przez Pałeckiego. Wszak jako mała dziewczynka i później chodziła nieraz do poprzedniego rządcy, nosząc mu masło, cygara, ryby, którymi to artykułami darzył jej ojciec administrację książęcą.

Chłopiec obsługujący „pana rządcę” zawiadomił Ryfcię, że jego pan jeszcze nie powrócił z objazdu folwarków. Ryfcia cierpliwie postanowiła zaczekać i ukryła się w przylegającym do domu klombie. Jakoż niebawem dało się słyszeć szeleszczące stąpanie wierzchowca po piasku, potem skrzypienie siodła, brzęk strzemienia… Oczekiwany Samson wszedł przez rozwarte podwoje i przez sień do swego pokoju, w którym już się mroczyło. Cicho, kocim ruchem wsunęła się za nim Ryfcia. Leon dosłyszał szelest jedwabnej bluzki, poczuł zapach wonnego mydła i odwrócił się szybko.

— Kto tu?!

— Przyniosłam panu coś, co się pan ucieszy — brzmiała odpowiedź i tajemniczo się śmiejąc, przystąpiła Żydóweczka blisko do młodzieńca, wpatrując się weń swoimi bursztynowymi źrenicami, których powab podkreślony był siwymi obwódkami. Wyłaniając się z półmroku, wyglądała jak uosobiona pokusa.

Pałecki cofnął się.

— Czego panna chce ode mnie?

Ryfcia zaśmiała się głośno.

— Niech się pan nie boji! Dlaczego się pan boji?

Przeciągała końcówki, zdradzając swe pochodzenie od biblijnych pobratymców Samsona i Dalili.

— W jakim celu pani tu weszła? Nie znam pani.

Ryfcia spostrzegła, że Samson nie wychodzi z urzędowej rezerwy. Nie tracąc jeszcze nadziei, wysunęła naprzód trzymaną dotąd za plecami paczkę.

— Ja jestem córką Sitzknocha. Mój ojciec przysyła papierosy, które panu rządcy obiecał wczoraj.

I znów przysunęła się do Pałeckiego, chcąc mu wręczyć pudełka.

— Proszę położyć na stole! Ile mam zapłacić?

— To się płaci czterdzieści koron. Ale mój ojciec nie żąda pieniędzy. Tylko tak… z grzeczności.

— Ja żadnych grzeczności nie przyjmuję — odrzekł Pałecki, wręczając Żydówce banknoty.

I wracała Ryfcia-Dalila bez czupryny Samsona, bez pudełek z papierosami, dzierżąc szeleszczące dwudziestokoronówki.

— Szleacht! — zawyrokował stary Sitzknoch. Widocznie ma serio zamiary względem wnuczki rotmistrza, myślał Żyd, skoro zupełnie nieczuły na wdzięki córki, którą przecie już tylu oficerów i paniczów „szczypało” powyżej łokcia. Miał ochotę mimo to skłamać Łukaszowi, że Ryfcia musiała się bronić przed natarczywością rządcy z Krzywodębów. Ponieważ jednak już raz za oszczerstwo… wolał zaniechać tego dyplomatycznego zabiegu. Niezrażony nieudaną ekspedycją forpocztu, zjawił się nazajutrz w kancelarii dóbr książęcych. Padał deszcz. Pałecki pisał przy biurku.

— Czego tam?

— Prziszedłem, może jaki interes?

— Nie ma żadnych interesów. Czy pańska córka oddała panu pieniądze za papierosy?

— Ślicznie dziękuję. Oczimałem. Może poczebno kupca na łożyne?

— Nie potrzeba.

— Może poczebno do skarbu węgla?

— Węgiel? No, gdzież pan ma węgiel?

Okazało się, że jest węgiel w Babimostach i nafta także, lecz jedynie w handlu zamiennym, za zboże. Skarb potrzebował koniecznie tych artykułów, więc interes zrobiono.

— Jasny pan rzońca się przekona, że Sitzknoch zawsze się przyda.

— Nie wątpię.

— Żidki gadają, co jasny pan rzońca jest antysemyt. Ja sze szmieje! Takie głupie gadanie!

— I cóż? Chcą mnie może Żydki zamordować?

— Co jasny pan takie brzidkie słowo mówi?

— Dzierżawca Reps, com go wyrzucił, odgraża się podobno?

— Der szlag soll-in-treffen!

W ten sposób toczyła się jeszcze przez pewien czas rozmowa. Wreszcie usłużny faktor westchnął:

— Czeba już iszcz do Rembowy. Pan rotmistrz to mądry pan. Pan go zna?

— Znam.

— Un ma wielgi kłopot. Jasny pan sliszał?

— Nie słyszałem.

— Z tym pannem Stefczem.

— Czy prawda, że zaręczona?

— Co jest zaręcziona? Już miał bysz szlub!

— I jakaż przeszkoda?

— Una grymsi. Una ma figle w głowie. Jak pan Węgrzyński przyjedżie, jasny pan wi, ten dyrektor banku, to uni cze całujom i po krzakach goniom. A jak pan rotmistrz chce wesele robycz, to panny Stefcze mówi: jeszcze nie. Una se miszli, że przyjdzie jaki lepszy. Wissen sie, Herr Verwalter, a leichtes Tuch, ta panna Stefcze.

— No, bądź zdrów, panie Sitzknoch.

— Mein kompliment.

Wyszedł żydowski Machiawelli, zadowolony. Udało się! Trzeba było zdegustować Pałeckiego do wnuczki rotmistrza. Udało się! Zepsuta jedynaczka, kokietka. O to chodziło!

* * *

[7] Entheben (niem.) — usunąć ze stanowiska.

cdn.