czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Janusz GEMBALSKI: „Omen” — odcinek 1.


PROLOG

Zawsze podziwiałem fenomenalną pamięć starych ludzi. Nie wiem, czy ich mózg rejestrował wybiórczo pewne zdarzenia z życia, czy też rzeczywiście mieli pamięć dużo lepszą od mojej. Nie myślę o tak zwanych opowiadaczach, którzy rzeczywistość mieszali z fantazją i tak dodawali smaczku niekończącym się opowieściom, iż po pewnym czasie sami zaczynali wierzyć w to, co mówili.

U wykruszającego się już pokolenia naszych ojców, matek i ciotek fascynuje mnie precyzja i pewność, z jaką opowiada ono nieistotne czasem fragmenty z przeszłości. Najczęściej zaczynają tak: „A tak… Pamiętam, że to była środa… wczesna wiosna 32 roku, godzina 10.00… Słoneczko miło przygrzewało. Stasia stała koło mnie w takim beżowym kostiumiku i właśnie wtedy usłyszałem stukot kopyt o kamienny bruk, a zza rogu wybiegł jak szalony kary koń. Ciągnął za sobą przednią część rozwalonego wozu i miotał nią od krawężnika do krawężnika…”

Wiadomo więc, że rok 1932, wczesna wiosna, godzina 10.00, słoneczko, Stasia, beżowy kostiumik itd. Nic dodać, nic ująć. Czy potrzeba więcej detali i szczegółów? Przecież to było dokładnie 65 lat temu, a można z tej opowieści sporządzić dokładny raport do protokołu policyjnego. Gdyby mnie ktoś wziął na przesłuchanie, to nie potrafiłbym powiedzieć co robiłem w ubiegły czwartek.

Stary rybak z Ustki, góral z Podhala, który dla reszty mieszkańców żył tam od zawsze, pani mecenasowa z Krakowa (mająca dziś 92 lata i pamiętająca każdy szczegół ze sprawy, którą jej mąż nieboszczyk prowadził 45 czy 52 lata temu) są dla mnie niewyczerpaną skarbnicą wiedzy o przeszłości. Porównując zawartość ich pamięci z tym, co ja zarejestrowałem w swojej, uważam tych ludzi za genialnych i podziwiam to wymierające pokolenie. Ja w zasadzie prawie niczego nie pamiętam poza fragmentami i zlepkami zdarzeń, z pewnością na ich podstawie nie udało by się nikomu napisać logicznej biografii. Być może żyjąc w obecnych czasach, w natłoku informacji zewsząd atakujących wzrok, słuch i podświadomość oraz pracując zawodowo w tym pokręconym świecie, w którym przez 24 godziny na dobę człowiek musi być dyspozycyjny, ostrożny, chytry i czujny, aby mu nikt spod tyłka nie wyrwał stołka, nie jesteśmy w stanie zapamiętać czy tydzień temu mieliśmy na sobie koszulę w kratkę, czy w paseczki i czy to była środa, czy wtorek, ale czasami możemy być pewni, że w określonym dniu nie lało o godzinie 18.00. Parę miesięcy temu widziałem w telewizji program o leczeniu amnezji przez hipnozę. W trakcie seansów ludzie przypominali sobie fakty i zdarzenia z przeszłości, a nawet, w co i tak nie wierzę, cofali się w okres niemowlęctwa oraz w swoje poprzednie wcielenia. Któryś z naukowców biorących udział w programie powiedział, że zdarzają się czasami niewiarygodne i przypadkowe bodźce zewnętrzne, które ni stąd, ni zowąd potrafią nam otworzyć dotychczas zamkniętą furtkę w pamięci. Może to być zarówno wypadek samochodowy, jak i znalezienie monety w piasku na plaży. Przypuszczam, że tak właśnie było ze mną, ale zanim dojdę do tego muszę wrócić czterdzieści lat wstecz do okresu studiów.

Miałem koleżankę, która pochodziła z mojego rodzinnego miasta, gdzie znaliśmy się tylko z widzenia. Potem jako krajanie w obcym dla nas miejscu tworzyliśmy zgraną paczkę. Maria studiowała pedagogikę i zanudzała wszystkich ankietami socjo-, psycho- i Bóg raczy wiedzieć jakimi jeszcze. Wymyślał je adiunkt, który na ich podstawie przygotowywał doktorat. Zazwyczaj ankiety były dennie głupie. Każdy ze studentów musiał przeprowadzić wywiad z 50 osobami, a następnie posegregować odpowiedzi według określonego kodu i przedstawić panu adiunktowi gotowy materiał do jego pracy doktorskiej. Ponieważ jestem wzrokowcem, dobrze zapamiętałem jedną z ankiet. Zawierała ona około 150 obrazków, a testowany miał pod każdym obrazkiem napisać z czym mu się on kojarzy; na przykład „słoneczko” — a skojarzenie to: „wiosna, lato, upał, wakacje” itp. W tej ankiecie między innymi był rysunek przestawiający buty z cholewami, tak zwane oficerki. Maria przyszła z ankietą w bardzo niedogodnym momencie, kiedy koledzy trenujący wspinaczkę czekali na mnie, aby po raz pierwszy zabrać mnie na skałki. Ankietę wypełniałem dosłownie w biegu i nie zastanawiałem się głębiej nad skojarzeniami. Podobno przeciętnie wypełniano ją 25-30 minut — ja dokonałem tego w sześć. Po kilku dniach Maria zadzwoniła do mnie z pytaniem: dlaczego pod hasłem „oficerki” napisałem „cyce”? Czy to nie pomyłka? „Cyce” w jej mniemaniu są to duże piersi. Czy napisałem to, aby jej zrobić na złość i żeby się wreszcie ode mnie odczepiła? Zarówno ona, jak i jej pan adiunkt stwierdzili, że takie skojarzenie pomimo kompletnej abstrakcji jest niemożliwe. Odesłałem ją do diabła. Zagroziłem, że następnym razem specjalnie napiszę jej jeszcze gorsze rzeczy, wykorzystując do tego swoją bogatą wiedzę na temat innych części ciała. Na szczęście od tamtej pory przestała do mnie przychodzić.

Dwa lata temu spędzałem wakacje na Lazurowym Wybrzeżu. Pewnego dnia wraz z grupą wybrałem się stateczkiem do Saint-Tropez. Ponieważ do ostatniego powrotnego kursu mieliśmy prawie 10 godzin, każdy poszedł w swoją stronę, a na zbiórkę umówiliśmy się pół godziny przed planowanym odjazdem. Wraz z żoną i synem zwiedziliśmy ruiny zamku, port z przystanią luksusowych, pełnomorskich jachtów motorowych, spędziliśmy 3 godziny na plaży oraz zrobiliśmy mały kurs po uroczych zaułkach pełnych butików, małych kafejek, sklepików i restauracji, w których przebywali turyści wszelkiej maści i narodowości. Po paru godzinach miałem dość chodzenia. Żona i syn chcieli jeszcze kupić parę pamiątkowych drobiazgów, więc umówiłem się z nimi w kafejce na końcu stromej, wąskiej, brukowanej uliczki. Co parę metrów była ona przecięta dwoma lub trzema kamiennymi schodami, które ułatwiały pokonanie pochyłości. Słońce chylące się już ku zachodowi wykorzystywało luki w zabudowie i rozświetlało ostrym blaskiem tylko fragmenty kamienic prawej pierzei, zaś lewa strona uliczki, całkowicie zacieniona, rzucała długie cienie na frontony piętrowych kamieniczek po przeciwnej stronie. Idąc pod górę od niechcenia przyglądałem się witrynom sklepików. W pewnym momencie moją uwagę zwróciła niewielka wystawa z akcesoriami jeździeckimi. Najpierw spojrzałem przez szybę w drzwiach i zauważyłem wiszące na ścianach siodła, uzdy i pejcze. Potem przystanąłem przed witryną, na której wśród kompozycji z suchych roślin leżało stare, zniszczone siodło, obok wojskowa czapka jakiejś XIX-wiecznej francuskiej odmiany ułanów czy szwoleżerów, a po lewej stronie stały przepięknie wypolerowane oficerki z przewieszonym przez nie pejczykiem. Buty, a także wystające z nich drewniane prawidła z kilkoma dziureczkami po kornikach i wypolerowaną od wielokrotnego używania złotobrązową powierzchnią, choć stare, były świetnie utrzymane. Nie wiem, dlaczego wpatrywałem się w nie jak sroka w kość, jakby były niezwykle cennym eksponatem muzealnym. Promienie słońca w dziwny sposób oświetlały wystawę tak, że dolna jej część z butami była doskonale widoczna w półmroku, a skosem w górnej części szyby powstała lustrzana tafla, która odbijała to, co było za moimi plecami. Stojąc lekko bokiem do wystawy, ujrzałem z jednakową wyrazistością wyglansowane oficerki z przewieszonym przez nie pejczem i ogromne, kobiece piersi nad nimi. Szyba i kąt, pod którym na nią patrzyłem dodatkowo powiększała i tak już duży biust. Nie był on wprawdzie nagi, lecz prawie całkowicie wymykał się z rozpiętego dekoltu sweterka, przez który widoczne były sterczące brodawki. Nie obejrzałem się na właścicielkę tych unikatowych akcesoriów, tylko jak urzeczony patrzyłem na obraz utworzony na szybie. W momencie przypomniała mi się głupia ankieta Marii z okresu studiów, oficerki i cyce, a potem zaczęły się kłębić wspomnienia wydobyte chyba z najgłębszych zakamarków mózgu. Nagle zobaczyłem jasno oświetlony słońcem bruk i przepięknie błyszczące oficerki, z których wyrastał w górę ogromny facet w czarnym mundurze, z szerokim, skórzanym pasem z wielką, srebrną klamrą, z czerwoną opaską na ramieniu, w czapce z lśniącym daszkiem i wysoko podniesionym z przodu deklem. W ręce trzymał szpicrutę podobną do leżącego na wystawie biczyka. Na ziemi przed mundurowym siedziała po turecku korpulentna kobieca postać, a „czarny facet” szpicrutą wyłuskiwał z rozpiętej u góry sukienki wielką pierś. Pamiętam, że gładził mnie po głowie i popychał lekko w kierunku biustu, w który się wtulałem.

Po dłuższej chwili ocknąłem się i złapałem na tym, że wciąż wpatruję się w buty. Słońce, które przesunęło się nie tworzyło już lustrzanej powierzchni i nie odbijało wielkiego biustu, a ani obok, ani za mną nie było nikogo. Doszedłem do kafejki jak w transie, usiadłem przy jednym ze stolików ustawionych na zewnątrz i dopiero kelner, który widocznie już długo stał nade mną, dotknął mego ramienia i przywrócił mnie do rzeczywistości. Czułem się dziwnie, jakbym zbudził się z głębokiego snu w zupełnie obcym miejscu. Wciąż miałem przed oczyma ten dziwny obraz tak wyrazisty w każdym szczególe, jakbym tą scenę widział wielokrotnie na taśmie video. Wspomnienie było nierealne. Wiem, że w czasie okupacji byłem wraz z matką i dwojgiem starszego rodzeństwa w niemieckim lagrze, lecz miałem wtedy dwa i pół roku i znam to jedynie z opowieści rodzinnych. Przecież jako tak małe dziecko nie mogłem zapamiętać owej niedorzecznej sceny.

Kiedy po czterech miesiącach spędzałem święta u siostry, znowu przypomniałem sobie tę scenę i opowiedziałem jej. Siostra, starsza ode mnie o 10 lat (w czasie okupacji miała 12 lat), nie mogła ukryć zdziwienia i także przypomniała sobie to widmo z 44. roku. W lagrze siedziały całe rodziny ludzi aresztowanych przez Niemców. Nasz ojciec był wówczas w więzieniu śledczym gestapo, gdzie później został zakatowany na śmierć. Mamę z trojgiem dzieci wysłano do lagru, w którym siedzieliśmy ponad rok. Ponieważ matka prócz własnego pokarmu nie miała dla mnie prawie nic do jedzenia, więc mimo, iż miałem dwa i pół roku, gdy byłem głodny, sam wyjmowałem jej piersi mówiąc: „Da cyca”. Dowódcą obozu był gestapowiec o nazwisku Hakenberg. Kiedyś zauważył scenę karmienia sporego już chłopca i widocznie bardzo mu się to spodobało. Regularnie w samo południe przychodził do nas, kazał matce rozpinać bluzkę, szpicrutą wyłuskiwał jej najpierw jedną potem drugą pierś, uśmiechał się do mnie i mówił: „Mama da cyca”. Rechocząc powtarzał w kółko prawdopodobnie jedyne zdanie, jakiego nauczył się w obcym sobie języku.

Notabene chyba dzięki temu „cycowi” żyjemy. Pewnego razu zrobiono w obozie czystkę, gdyż miał tam powstać przystanek dla transportów żydowskich w drodze do krematoriów w Auschwitz. Większość rodzin, zwłaszcza tych z dziećmi, wysyłano transportami do Rzeszy. Mama wraz z nami stała na rampie kolejowej w kolejce do wysyłki i właśnie wtedy Hakenberg przechodząc wzdłuż szeregu, zauważył ją. Stanął w rozkroku, szpicrutą pokazał, aby rozpięła bluzkę, śmiejąc się wyłuskał jej biust mówiąc: „Mama da cyca” i kazał nam przejść do drugiej kolejki. Stali tam ludzie, którzy mieli być wydaleni z Raichu. Dzięki temu jakoś przeżyliśmy do końca wojny u chłopa, na wsi w ówczesnej Generalnej Guberni.

c.d.n.