czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Tadeusz Tomal: ZDUMIEWAJĄCE ODKRYCIE — odcinek 8.


Herman Hegger, Holender, który w późniejszych latach swojego życia został promo­wany profesorem filozofii rzymsko-katolickiego Seminarium w Brazylii, tak pisze w swojej książce pod oryginalnym, holenderskim tytułem „De Biecht in Bijbels Licht”.

„W dzieciństwie często słyszałem powiedzenie, iż najlepszym sposobem uniknięcia wiecznego piekła jest wstąpienie do zakonu. Postanowiłem pójść za tą radą. Życie klasz­torne z założenia jest próbą kultywowania i umacniania siły woli, aby osiągnąć kontrolę nad cielesnym pożądaniem. W moim zakonie różnorodne cielesne tortury były prakty­kowane dla wyćwiczenia silnej woli. Przy użyciu węzełkowych biczów mimo dotkliwego bólu kilka razy w tygodniu poddawaliśmy chłoście nasze gołe ciała. Mówiono nam, że jeśli zniesiemy ten ból spokojnie, otrzymamy siłę dla oparcia się wszelkim zmysłowym czy seksualnym pożądaniom. Tłumaczono nam również, że przez to biczowanie odpo­kutujemy za popełnione grzechy i w ten sposób skrócimy naszą karę w czyśćcu. Wokół naszego pasa, na udach i ramionach nosiliśmy łańcuchy pokutne, do których doczepione były metalowe kolce wbijające się w ciało. Były jeszcze inne cielesne kary i upokarzające ćwiczenia przewidziane do wygaszenia naszej dumy i próżności. W jednym z takich rutynowych ćwiczeń, ksiądz kładł się na podłodze na wprost drzwi, aby inni księża przechodząc deptali po nim. Kiedykolwiek to czyniłem, czułem się jak robak, którego ludzie depczą, ale byłem przekonany, że Bóg jest bardzo uradowany z mojego ochotniczego samo­upoko­rzenia.

Jakąkolwiek karę zadawałem sobie, jakkolwiek upokarzałem siebie, nie zauważyłem żadnej zmiany ani poprawy mojego charakteru czy zachowania. Odkryłem jedynie, że moja słaba i grzeszna natura była nadal żywa. Na przykład, gdy lizałem podłogę, odczu­wałem jak właśnie wtedy największa próżność i duma rosła we mnie. Co za wspaniałą umiejętność posiadłeś, — myślałem — co za niezwykłą siłę woli musisz mieć, że do takiego upokorzenia jesteś zdolny. Coś niesamowitego! Uświadomiłem sobie, że przez te praktyki rozdyma mnie pycha. Z krysz­tałową wyrazistością spostrzegłem, że mimo moich naj­większych wy­siłków w różnego rodzaju pokutach, nie poczyniłem najmniejszego po­stępu, aby stać się inną osobą. Dlaczego? Bo idąc do celi zabrałem tam ze sobą moją grzeszną naturę.

Podczas nowicjatu oprócz prób ujarzmiania cielesnych namiętności przez ascetyzm od­dawaliśmy się praktyce modlitwy. Nazywało się to kultywowaniem życia duchowego, wewnętrznego i miało służyć uintensywnianiu naszego kontaktu z Bogiem, Jezusem Chrystusem i Maryją. Najwyższym naszym celem był prawdziwy mistycyzm. Nie za­kosztowałem wtedy ani krzty mistycyzmu; uważałem więc modlitwę za zadanie bardzo trudne. Zapoznano nas z kilkoma sposobami właściwej medytacji. Wieczorami czyty­wano nam głośno pobożne rozważania o męce Pańskiej różnych autorów. Mieliśmy za­dawać pytania w rodzaju: Kto cierpi? Jak cierpi? Dlaczego? Za kogo? Odpowiedzi miały w nas wzbudzić akt żalu za grzechy i akty wiary, nadziei i miłości oraz skłaniać nas do postanowień o poprawie życia. Zwykle bardzo prędko udzielałem odpowiedzi na te pyta­nia, więc zostawało mi sporo czasu na rozmyślania o innych sprawach. Zresztą poziom rozważań rzymsko-katolickich autorów na temat cierpień Chrystusa wydał mi się dość mierny. Koloryzowali oni i urabiali te refleksje według własnych emocji i nigdy nie zdo­łali zająć nimi głębiej mojej uwagi.

W roku 1940 przyszło mi do głowy, aby zajrzeć do Biblii. Są tam przecież myśli nie lu­dzi, ale samego Boga. Klasztorne przepisy nakazywały jednak słuchać tego, co czytano podczas medytacji. Biblię można było przy takich okazjach czytać jedynie za specjalnym pozwoleniem. Udzielono mi takiego pozwolenia. Wówczas wszystko się zmieniło. Czas medytacji przestał być dla mnie czasem nudy. Polubiłem go! Uszczęśliwiała mnie myśl, że stykam się z nieomylnym Słowem Bożym, że stoję na ziemi świętej. Z radością roz­myślałem o tekście biblijnym, odwracałem karty, drżąc przed płomiennym obliczem Boga, jakie tam odnajdywałem. Do głębi wzruszała mnie miłość Ojca, który zechciał się ku mnie w tych słowach pochylić. Szczególnie upodobałem sobie rozważanie tekstu o męce Pańskiej. Każde zdanie odkrywało wielkość duszy cierpiącego Jezusa. Stał On przede mną w całej swej chwale, w swym miłosierdziu, czystości i pokoju.

Jezus przestał być chłodną koncepcją intelektualną, przestał też być zniewieściałą kukłą bez charakteru, jaką od lat oglądałem na obrazach. Między Nim a mną zaistniała więź, braterstwo dusz. Ale jeszcze nie była to bliska więź dwóch osób. Ta bowiem miała zro­dzić się później, gdy poprzez nieskażoną Ewangelię poznałem Jezusa jako mego jedy­nego, doskonałego Zbawcę.

Na przeszkodzie do tego typu osobistego związku stoi doktryna o możliwości utraty ła­ski. Choć oddałem się w pełni rozważaniom o Trójjedynym Bogu, o Jezusie Chrystusie, to nie wiedzieć skąd uderzała mnie myśl: Ten Bóg, ten Jezus Chrystus, z którym jak twierdzisz, masz bliską więź, może odrzucić cię pewnego dnia, mówiąc: Precz, duszo przeklęta, w ogień wieczny! Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że wskutek moich grze­chów zasługuję na takie potępienie. Właśnie ta obawa: że Bóg i ja moglibyśmy siebie znienawidzić na wieki, psuła moją z Nim więź.

Czytając Pismo Święte, na początku trudno mi było w to uwierzyć. Wyglądało to jak opowiadanie z krainy baśni — zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. To zdumiewające, wspaniałe, choć jednocześnie — za łatwe, zbyt tanie! (Zbawienie z łaski, darmo, jako dar Boży?) Jako katolik zawsze pamiętałem, że zbawienie to najbardziej trudna sprawa w życiu. Sprawa zmagań i wysiłków na drodze prób zasłużenia sobie na akceptację przez Boga. Teraz zacząłem rozumieć całą tajemnicę. Tak, zbawienie to rzeczywiście najtrud­niejsze w świecie zadanie do osiągnięcia, bo wymaga doskonałego, codziennego wypeł­nienia wszystkich przykazań Bożych — innymi słowy, zbawienie wymaga doskonałej bez­grzesz­ności. Cała niezwykłość polega na tym, że Pan Jezus Chrystus, Boży Syn wy­pełnił wszystkie te warunki za mnie i w moim imieniu. Czy jednak Mu ufam?

Tu wreszcie nastąpiło we mnie przełamanie. Moja dusza w pełnej ufności otwarła się całkowicie do Chrystusa. Zauważyłem, że to nie Żydzi zamordowali Chrystusa — ja to uczyniłem. Moje grzechy to uczyniły. Oświetlający blask ukazał zaśmieconą stertę mo­jego poprzedniego życia. Moja dusza legła jak zbombardowane miasto i zobaczyłem tę rzeczywistą mękę, jaką doznaje moje całe istnienie. A ponad tą stertą śmieci zwycięski, przebaczający Chrystus. To On czyni mnie Chrześcijaninem. To w Nim staję się nową osobą.

Kolejną przeszkodą w doświadczaniu doskonałej miłości Chrystusa był kult Maryi. We­dług doktryny rzymskiej oddanie się Maryi to najlepszy sposób wykształcenia w sobie wytrwałości. Dziecko Maryi nigdy nie dozna zguby. Przekonanie to wpajano nam nie­ustannie z ambony, dowodząc, że kto nie jest dzieckiem Maryi, mocno ryzykuje wieczne potępienie. Pomimo wielkich wysiłków nie zdołałem wskrzesić w sobie głębszego uczu­cia do Maryi. Pozostawała dla mnie stworzeniem, kobietą, choć wywyższoną i błogosławioną wśród niewiast. Nie dostrzegałem w niej nic boskiego. Nie udało mi się umiejscowić jej w moim życiu. Moje modlitwy do niej nigdy nie były wylewne, nie po­trafiłem też „zanurzyć się” w niej. Ów brak szczerego oddania się Maryi bardzo mnie trapił.

Kiedy na medytacji oddawałem się całym sercem rozmyślaniom o Jezusie Chrystusie, przychodziło mi do głowy, że za rzadko modlę się do Maryi. Z lęku, bym pewnego dnia nie został na zawsze oddzielony od Jezusa, zwracałem się przerażony do tej pośredniczki łask, błagając, aby wybawiła mnie od wiecznego potępienia. Gdy zaś dochodziłem do wniosku, że poświęciłem jej już dość uwagi, powracałem do Chrystusa, do Tego, który objawił mi Siebie w świętym Słowie Bożym.

Bardzo się starałem odkryć w Maryi coś boskiego. Pomyślałem, że trzeba widzieć w niej odwieczną, bierną, pierwotną podstawę wszechrzeczy, pierwiastek żeński, chłonny, płodny, widoczny w całym stworzeniu, w odróżnieniu od zasady męskiej, aktywnej, twórczej. Liczyłem, że zdołam nawiązać swoisty mistyczny kontakt z Maryją, co ułatwi mi modlitwy do niej. Poszukiwania w tym kierunku wrzuciły mnie jednak w ocean po­gaństwa.

Inną przeszkodą w bliskiej więzi z Jezusem była nauka nadająca orzeczeniom Rzymu status najwyższego, ostatecznego źródła poznania objawienia Bożego. Jak by nie spoj­rzeć, nauka ta czyni ze Słowa Bożego drugorzędną publikację. Nie zmienią tego papie­skie apele do wiernych o częste sięganie do Biblii — katolik nie odda się w pełni jej roz­ważaniu. Z „głębszym sensem” Słowa, który w jego przekonaniu należy wyłuskać, wiąże się zawsze szereg pytań. Jeśli Kościół wygłosił na dany temat jakieś orzeczenia, opinię swą o sensie fragmentu katolik musi odłożyć na bok i dostosować się do nauki kościoła. Logicznie rzecz biorąc należałoby dać mu pod rozwagę nie Biblię, ale wypowiedzi pa­pieży i soborów. Sęk jednak w tym, iż często brzmią one abstrakcyjnie i scholastycznie. Suche schematy doktrynalne nie mogą się równać z żywym Słowem Bożym. Poza tym choć wypowiedzi te mają status nieomylnych, to nie są przecież Słowem Boga — co zresztą przyznaje i Rzym. Choć według Rzymu Bóg przez Ducha Świętego zadbał o to, by nie zawierały one błędu, są to twierdzenia ludzkie! Brak im siły oddziaływania cha­rakterystycznej dla Biblii, bo to nie bezpośrednio sam Bóg przemawia w nich do czło­wieka. Pozostają więc, nawet dla Rzymu, tylko interpretacją Słowa. Nie są dodatkami do Pisma Świętego ani dalszym ciągiem Biblii.

Kościół rzymsko-katolicki mozoli się zatem w okolicznościach, gdzie poselstwa Biblii nie jest się pewnym, a orzeczeniom kościoła brak życia. Wzywa swych członków do czytania Biblii, choć lektura ta i tak do niczego nie prowadzi — Biblii bowiem nigdy nie przyznano tu centralnej, niepowtarzalnej roli, jaką cieszy się ona wśród chrześcijan opie­rających na niej życie. Ciągłe zachęty mogą wprawdzie zrodzić czasowy wzrost zaintere­sowania Biblią wśród katolików, nie utrzyma się on jednak na dłuższą metę. Któż bo­wiem zawracałby sobie głowę czytaniem drugorzędnego źródła, co do którego nie można mieć żadnej pewności i oddawał się temu co dzień, rok po roku? Poza tym z lekturą Bi­blii wiąże się ryzyko zwątpienia w nauki kościoła, a to już grzech śmiertelny, zagrożony wiecznym zatraceniem.

Wszystkie te przeszkody znalazły odpowiedź i kres w biblijnej nauce o zbawieniu „tylko łaską” i „tylko przez wiarę,” na podstawie autorytetu „tylko Biblii.” Dlatego nauczanie reformatorów może w sposób iście idealny zrodzić przebudzenie w duszy człowieka. „Tylko wiara.” Człowiek może być zbawiony tylko przez wiarę — wiarę w Jezusa Chry­stusa jako Zbawcę.

Moje zbawienie opiera się na ufności w Nim złożonej. Wiara ta przejmuje mnie do głębi, dotykając najintymniejszych obszarów jaźni, dając siłę, kierując całą osobę w jedną tylko stronę: ku Jezusowi. Nie jest to wcale proces przykry — bo wiara zwracając się ku miłości Jezusa doznaje pociechy. Znika strach przed spojrzeniem w dół, gdyż wiem, że zbawiła mnie nie wiara w szczerość mej wiary, lecz wiara w Jezusa. Można rzec, że dusza zostaje wyzwolona od siebie samej: nie jest już uwięziona w sobie i może odpocząć w błogiej znajomości swego Zbawcy. Taka oto wiara prowadzi do tego, co wielu chciałoby znaleźć w mistycyzmie: do prawdziwej jedności z Bogiem.

„Tylko łaska” — człowiek zostaje zbawiony tylko łaską. Nie może zapracować sobie na niebo — zbawia go wierność Boga. Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z Mojej ręki. (Jan 10:28) Dzięki tym obietnicom Zbawcy człowiek wie, że znalazł się w nieskończenie bezpiecznych ramionach Pasterza. Wie, że nigdy nie odpad­nie od łaski Bożej, gdyż sam Bóg zadba o to, by wytrwał. Bóg nie zaniedbuje swych dzieł. Nic nie może już zakłócić miłości, lęk przed piekłem nie zaćmi jej blasku, nie zgasi jej światła.

„Tylko Biblia” — tylko Biblia jest zapisem objawienia Bożego, w którym Bóg ukazał Sie­bie człowiekowi czarno na białym, w formie zawsze możliwej do dowolnego przegląda­nia. To dar Boga dla człowieka, który Boga poszukuje.

Nie mogą sobie do takiego kogoś rościć praw tradycje ludzkie. To prawda, że we wspól­nocie świętych — kościele od wieków spajającym ich w służbie Bożej — wierzący otrzyma wiele rzeczy pomocnych w głębszym rozumieniu Słowa Bożego. Ale Pismo Święte na zawsze pozostanie ostatecznym sądem apelacyjnym, probierzem prawdziwości każdej nauki. Dlatego wierzący zagłębia się w Biblii, słucha jej poselstwa, modli się o światło Ducha — i słyszy, co żywy Bóg ma mu do powiedzenia, napełniając swą duszę bojaźnią, dobrocią i radością.

Po siedmiu latach posługi powierzono mi stanowisko wykładowcy filozofii w pewnym seminarium rzymsko-katolickim w Brazylii. Już wtedy dręczyły mnie poważne wątpli­wości. Co robiłem z tymi wątpliwościami? Nigdy się z nimi nie patyczkowałem. Nie za­mierzałem rozważać możliwości, iż nauczanie mojego kościoła mogłoby być błędne. Gdybym bowiem choć przez chwilę założył możliwość błędu w doktrynie kościoła, we­dług Rzymu byłbym winny grzechu śmiertelnego.

Bezwzględny zakaz wątpienia i podważania nauk Rzymu to źródło wielkiej siły tego ko­ścioła. Protestanci dziwią się, że katoliccy uczeni, studiując Pismo, nie pojmują jednak istoty Ewangelii. Umysł katolika nie jest umysłem wolnym: każde odejście od Rzymu jest zagrożone ogniem nieugaszonym. Jeśli choć przez moment zechce on uczciwie roz­ważyć, czy nauka Reformatorów o Biblii nie jest czasem słuszna, otwiera się u jego stóp otchłań potępieńców. Katolik nie wątpi, że w tej samej chwili Bóg jest gotów zawołać: „Precz ode Mnie, przeklęty!”

Powtarzano nam, że nie trzeba się bać, jeśli takie wątpliwości nawiedzą duszę. Nieraz omawiałem je z mym kierownikiem duchowym, który niezłomnie udzielał mi tej rady: Wątpliwości nie są powodem, dla którego miałbyś rezygnować z kapłaństwa. Według ko­ścioła rzymsko-katolickiego pokonując zwątpienie wysługujemy sobie wyższą pozycję w niebie. W takich przypadkach radzono nam odmówić krótką modlitwę i myśleć o czym innym, a dopiero potem, gdy wątpliwość zelżeje, zająć się jej analizą. Uczono nas też, że teza o niewykluczonej racji protestantów może pochodzić tylko od diabła.

Choć zabraniano nam rozważać jakiekolwiek wątpliwości co do nauki kościoła, to nieraz w celach dydaktycz­nych zezwalano na wątpliwości natury metodologicznej. Podej­ście to usystematyzował Tomasz z Akwinu w swej „Summa Theologica.” Polega ono na doraź­nym uznaniu słuszności poglądu przeciwnego, aby lepiej go zrozumieć i móc tym sku­teczniej obalić. Stosuje się je w dysputach z niekatolikami. Katolik może wtedy udawać, że dopuszcza słuszność stanowiska oponenta, lecz faktycznie uznanie tej słuszności nie wchodzi w rachubę.

Pierwszą moją funkcją kapłańską było codzienne odprawianie mszy. Gdy wedle polece­nia Rzymu szeptałem słowa konsekracji, substancja chleba i wina miała się stawać Cia­łem i Krwią Pana. Co dzień taki cud w mych rękach! Ale doktryna o przeistoczeniu jakoś nigdy mnie nie fascynowała. Bez zapału klękałem przed przedmiotami, wzdragałem się przed modlitwą do hostii. Zamykanie Boga w chlebie i winie gwałciło me najgłębsze uczucia religijne. Nie umiałem wznosić duszy ku Bogu, który skrył się pod postacią nie­ożywionych przedmiotów. Nie umiałem też wzbudzić w sobie zachwytu dla chwały Zbawiciela, który miał być obecny w spożywanej przeze mnie hostii. Autorzy rzymsko-katoliccy zdają sobie sprawę z tej trudności. Nigdy na przykład nie piszą o „Jezusie w żołądku,” ale o „Jezusie, który spoczywa na sercu.” Chcąc nie chcąc zatem alegoryzują oni formułę: To JEST Ciało Moje!

Nauka o magicznej obecności Jezusa po Przeistoczeniu napawała mnie lękiem. Była jak ogień, co parzy, a nie płomień, co ogrzewa. Nie było tu miejsca na miłość, nie umiałem zwracać się do takiego Jezusa. Wystękiwałem obowiązkowe dziękczynienie, lecz przera­żał mnie chaos w mych myślach i wyobraźni. Potem często trawiło mnie uczucie domi­nującej pustki.

Lecz tak naprawdę — jaki jest cel Przeistoczenia? Jaką wartość ma dla mnie fakt, że w moim żołądku znajdzie się Jezus w postaci chleba i wina? Przecież tak naprawdę liczy się moja żywa więź ze Zbawcą. Co za pożytek z Jego rzekomej cielesnej obecności w tych substancjach? Tylko odciągają one mą uwagę od chwały Odkupiciela! Jezus ob­jawia mi się przez Słowo i Ducha. Ufam Temu, Który objawia mi się w swojej Ewange­lii.”

Można pisać do autora powyższej, bardzo skróconej autobiografii. Napisał on co najmniej 25 książek. Pisać można w języku holenderskim, angielskim, francuskim, niemieckim, hiszpańskim, portugalskim bądź wło­skim na adres: Herman Hegger, Dillenburglaan 8, 6881 NV Velp, Holandia. Tel. (0-031) 26 361 5215

George Muller z Bristolu — Anglia: Kiedyś podróżował statkiem, który zatrzymał się u wybrzeży Kanady. Wyglądało na to, że intensywna mgła przeszkod­ziła w kontynuo­waniu podróży. W związku z tym kapitan statku czuwał na mostku 24 go­dziny. Po wielo­godzinnym wyczeki­wania Muller przyszedł do niego i rzekł:

— Kapitanie, przyszedłem, aby ci powiedzieć, że muszę być w Quebec w sobotę po połu­dniu.

Gdy otrzymał odpowiedź, że jest to niemożliwe powiedział:

— W porządku, jeżeli statek nie może mnie dostarczyć, Bóg znajdzie inny sposób. Nigdy nie złamałem moich układów z Bogiem przez 57 lat. Zejdźmy na dół do pokoju nawiga­cyjnego i pomódlmy się.

Kapitan, uważający siebie za wierzącego, patrzył na Mullera i zastanawiał się skąd ten człowiek przywędrował. Po chwili zapytał:

— Panie Muller, czy nie zdaje sobie pan sprawy jak gęsta jest ta mgła?

— Nie — padła odpowiedź. — Moje oko nie jest wpatrzone w gęstość mgły, ale w Żyjącego Boga, który kontro­luje wszystkie okoliczności mojego życia.

Ukląkł i zmówił krótką, prostą modlitwę.

— Kiedy skończył, ja miałem zamiar zrobić to samo — opowiadał kapitan, — ale on położył rękę na moim ramie­niu i dał znak, abym nie czynił tego.

— Po pierwsze — powiedział Muller, - ponieważ nie wierzy pan, że Bóg to uczyni, a po drugie, wierzę, że Bóg już to uczynił. Nie ma więc potrzeby prosić Go dłużej.

Kapitan popatrzyłem na niego, a on dodał:

— Kapitanie, znam mojego Boga 57 lat i nie było jednego dnia, abym zaniedbał spot­kanie z moim Królem. Niech pan otworzy drzwi, wyjdźmy...

George Muller znalazł się w Quebec w sobotę po południu na umówionym spotkaniu.

Kim był George Muller? Niemiec z pochodzenia, urodził się w 1805 roku. Jako młody chłopak zaczął studia teologiczne na Uniwersy­tecie Luterańskim w Halle. Studia te nie wynikały bynajmniej z powołania. Za radą ojca uznał, że ukończenie ich  da mu pozycję umożliwiającą kontynuowanie prestiżowej kariery. Jako student teologii Muller pro­wa­dził rozbójniczy styl życia. Zdając sobie jednak sprawę, że przyszła pozycja wymaga od niego dobrej reputacji, unikał awan­turniczych przygód w miejscach publicznych.

W listopadzie 1825 roku przyjaciel zaprosił go na dyskusyjne spotkanie biblijne do pry­watnego domu. Ludzi tej małej grupy łączyła autentyczna jedność, wewnętrzna radość i naturalna skrom­ność. Kiedy uklękli i zaczęli modlitwę, Muller po raz pierwszy w życiu doświadczył obcego mu dotąd uczucia. Pisząc później o tym, wspomina: Zrozumiałem przyczynę, dlaczego Pan Jezus umarł na krzyżu i cierpiał w mękach na Golgocie; wziął na siebie nasze winy — grzechy, za które nam należy się wieczne potępienie — abyśmy w ten sposób mogli być od nich uwolnieni. Uświadamiając sobie miłość Chrystusa do mnie, do awanturnika i ignoranta, poczułem się niejako zobowiązany kochać go, odwza­jemniając się za to.

Muller zaczął studiować Biblię z wielką gorliwością. Idąc za idealistycznymi planami współczesnych młodych, doszedł do wniosku, że powinien zostać misjonarzem. Wie­dząc, że kilka głównych zarządów organi­zacji misyjnych znajduje się w Londynie, wyje­chał do Anglii. Z czasem odkrył jednak, że nie jest akceptowany do pracy misyjnej. Za­mieszkał w powiecie Devon w Anglii i w tamtejszej społeczności chrześcijańskiej otrzy­mał pracę jako pastor w lokalnym kościele. Później przeniósł się do Bristolu. W roku 1830 ożenił się z Marią Groves. Ich małżeństwo było później określane jako doskonałe. Podczas nauczania innych Bożej prawdy, zwrócił uwagę na fakt, że tak jak wielu „wierzy w Boga”, a tak bardzo niewielu wierzy Bogu. Nie potrafią zaufać, że Bóg jest w stanie interweniować w życie człowieka w odpowiedniej chwili.

Zapragnął znaleźć sposób na udowodnienie, że Bóg jest Żywym Bogiem i odpowiada na prośby wyrażane w modlitwie. Bardzo poruszyło go tragiczne położenie dzieci-sierot w Bristo­lu. Większość z nich żyła w skrajnej nędzy, a nierzadko blisko śmierci głodowej. Wyszedł z  ideą założenia domu dla tych sierot, żywienia ich, ubierania i kształcenia. Miał on funkcjonować w oparciu o środki finansowe zdobywane w niekon­wencjonalny sposób. Muller zaplanował, aby były one otrzymywane jedynie w odpowiedzi na modli­twę. Poznając Boga za pośrednictwem Biblii wiedział, że Jego troską jest trudne położe­nie sierot i wdów. Modlił się więc i prosił Pana o odpowiedź. Kiedy pewnego dnia, wła­śnie za pośrednictwem Biblii, Bóg poinformował go poprzez swoje Słowo: Otwórz swoje usta szeroko, a Ja będę je napełniał. (Psalm 81:11) przyjął wiadomość i zrozu­miał, że nadszedł moment na rozpoczęcie projektu. Mimo że Muller ani wówczas, ani nigdy póź­niej nie wystąpił do ludzi z prośbą o dotacje, zaczęły one napływać z różnych stron i z wielu źródeł, których istnienia nie był nawet świadomy.

Pierwszy dom dla sierot został otwarty w roku 1836. Dwa lata później było już na utrzy­maniu 100 sierot i personel. Przedsięwzięcie zaczęło rozwijać się powoli, ale systema­tycznie. Wszystkie środki potrzebne na utrzymanie rodziny i  domu sierot pochodziły z dotacji, które przychodziły jedynie w odpowiedzi na modlitwy Mullera. Nie zdarzyło się ani razu, aby zwrócił się o pomoc do czło­wieka. Nie chciał dać najmniejszego powodu, aby świecki umysł znalazł własne wytłumaczenie lub potrafił wyjaśnić „cud modlit­wy”. Postanowił, aby jedynie Boża zasługa, a nie „prawa naturalne”, przypadki i inne „mądre”, ludzkie teorie tłumaczyły to, co działo się przy ulicy Ashley Down w Bristolu.

Praca w domu sierot rozwijała się i kwitła. Były potrzebne nowe pomieszczenia. Po­przednie, wynaj­mowane, stały się niewystar­czające. Muller zaplanował postawienie no­wych budynków. Potrzebne były tysiące, setki tysięcy angielskich funtów. Zaapelował do Boga o finanse. Kiedy te zaczęły napływać, okazało się, że żadne przedsięwzięcie nie jest dla Pana za duże.

W roku 1870 około 2000 sierot wraz z obsługą w pięciu nowych, dużych, piętro­wych bu­dynkach żyło dzień po dniu ze środków przychodzących regularnie w odpowiedzi na modlitwę. Wielokrotnie zdarzało się, że potrzebne fundusze nadchodziły w ostatniej go­dzinie lub minucie. Nie zdarzyło się jednak ani razu, aby Bóg zawiódł w zabezpieczeniu ich.

Pewnego dnia dzieci siedziały za stołami czekając na śniada­nie. W magazynie nie było żywności, nie było też pieniędzy, aby ją zakupić. Muller z charakterys­tyczną dla niego ufną, spokojną postawą podziękował Bogu za Jego opiekę, a po chwili dało się słys­zeć pukanie do drzwi. Gdy otworzono, stał piekarz tłumacząc:

— Panie Muller, nie mogłem spać tej nocy. Dziwnie wydawało mi się, że nie macie chleba na śniadanie. Wstałem więc o drugiej rano, upiekłem świeży i przynios­łem wam.

Gdy piekarz odszedł, znów rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł dostawca mleka. Jego skrzynia z mlekiem złamała się przed drzwiami budynku domu sierot, gdy przejeż­dżał. Zaproponował świeże mleko, aby w ten sposób odciążyć wóz i dojechać do warsz­tatu naprawczego. Ufność Mul­lera w niezawodną opiekę Bożą była tak daleka, iż prosząc Boga o cokolwiek, jednocześnie dziękował już za to.

Zimą 1857 roku centralne ogrzewanie jednego z budynków dla sierot przestało pracować, gdy bojler zaczął przeciekać. Tej nocy wiał mroźny, północny wiatr. Muller modlił się o zmianę kierunku wiatru na południowy i aby ludzie reperujący zostali napełnieni „wolą pracy”. Wkrótce wiatr zaczął wiać z południa, a robotnicy zdecydowali się pracować całą noc, aby dokonać koniecznej naprawy.

Są to tylko drobne wyjątki z codziennych cudów, jakie działy się w ponad 70-letniej pracy Mullera na Ashley Down. Jego życie i praca wśród sierot dały niezwykły dowód, że jak to sam wyraził: Nasz Bóg Ojciec, to ten sam wiarygodny Bóg, którym był zawsze. Jak zawsze zdolny i gotów udowodnić, że jest Żywym Bogiem obecnie, tak jak był Nim zawsze dla tych, którzy złożyli pełną ufność w Nim.

George Muller zmarł w 1898 roku mając 93 lata. W ostatnich latach swojego życia po­dróżował po świecie (odwiedził również Polskę), głosząc konieczność nie tylko wiary w Boga, ale konieczność pełnej ufności Bogu. Jak sam wielokrotnie podkreślał, Słowo Boże przekazane w Biblii było jego codziennym chlebem. Za pośrednictwem tej właśnie książki poznawał Boga i rozmawiał z Nim. W ciągu swojego długiego życia przeczytał ją ponad 200 razy, z tego połowę na kolanach. Odrzucił wszystkie inne książki i przewodniki, ta jedna była dobra w każdej sytuacji. Muller prowadził bardzo ścisły re­jestr codziennych wydarzeń. Z jego dziennika wynika, że Bóg odpowiedział na ponad 50 tysięcy modlitw Mullera, a w kilku tysiącach przypadków odpowiedź przyszła tego sa­mego dnia.

W tej długiej, niezwykłej historii znajdujemy również epizod świadczący, że modlitwa-prośba ufnego dziecka Bożego powinna być konkretna i szczegółowa. Kiedy Muller otrzymał już wszys­tkie potrzebne fundusze na otwarcie pierwszego domu dla sierot, wy­znaczył i ogłosił dzień oficjalnego otwarcia i przyjmowania zgłoszeń. Przybyli ludzie, odbyło się otwarcie, dziwnym trafem jednak nie było ani jednego zgłoszonego dziecka. Muller wracając do domu czuł się zawiedziony, rozczarowany i nie mógł zrozumieć dla­czego tak się stało. W pewnym momencie uprzytomnił sobie, że w swoich modlitwach prosił Boga o wszystko, nie prosił jednak o przybycie sierot! Sądził po prostu, że jeśli całe to przedsięwzięcie jest poświęcone pomocy sierotom, to o „otrzymanie” sierot nie musi się modlić. Skorygo­wał przeoczenie i już następnego dnia zgłosiło się kilkad­ziesiąt dzieci.

Ktoś powie, że bywają takie przypadki. Urodził się święty, żył jak święty i zmarł jako święty. Owszem, taka teoria ist­nieje, ale fakty dowodzą czegoś innego. Potwierdzają do­kładnie to, co Bóg podaje nam w Piśmie Świętym. George Muller jako nastolatek był ekspertem w kłamstwie i oszustwie. Nie obca mu była kradzież i inne grzechy i grzeszki. Właśnie za kradzież na krótko zamknięto go w więzieniu. Zmiana w nim nastąpiła póź­niej, już w wieku dojrzałym. Powyższe fakty dowodzą, że tak długo jak długo żyjemy na ziemi, nie jest za późno na pojednanie z Bogiem, na odrodzenie się w Chrystusie, stanie się dzieckiem Bożym, aby za przykładem syna marnotrawnego wrócić do Ojca i korzystać z Jego nieograniczonej dobroci, nie tylko później, w wieczności, ale tu i teraz.