czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Arkadiusz FRANIA: „Jestem pomysłem Pana Boga na człowieka” — fragmenty — odcinek 9.


Wszystko ma swoje tańsze odpowiedniki, to znaczy środki o takim samym działaniu, lecz oszczędzające kilka złotych na zalanie „mola zakrytego” i dręczących przeczuć, że ktoś nas chce wystrychnąć w konia lub zrobić na dudka. Oto przykłady z najbliższego otoczenia, gdzie podaję wzór i tandetną kopię: miłość – zdrada, prawda – hipokryzja, wiersz – grafomania, ogień – zgaga, sen – życie. Może trochę przesadziłem, ale cały aż chodzę w środku, w sobie, w trzewiach i nosi mnie od prawej do lewej krawędzi tej stronicy. Papier jest w kratkę i z czerwonym marginesem, zaokrąglony na rogach, wystylizowany. Pisanie w zeszycie kojarzy mi się z więzieniem o złagodzonym rygorze, bo w zasadzie zielonkawe linie pionowo-poziome, mają za cel przytrzymać słowa, lecz nie nachalnie. Każda literka ma prawo wylec poza okopy. W szkole nikt jednak by się nie patyczkował ze sztubakiem, który z fantazji lub w chwili zaślepienia potęgą edukacji wyszedłby z „l” czy „g” poza liniały i przykazy kaligraficznego dekalogu. Moje pierwsze wrażenie z podstawówki to za długie sznurowadła. Rozwiązane, wolne wąsy. Potykałem się o nie, ale przejęty atmosferą inicjalnego dnia w szkole wśród wielkich ścian, starszych chłopaków, przeprowadzką do Częstochowy sprzed czterech miesięcy. Pani wychowawczyni chciała mnie wychować, więc zwróciła stanowczo uwagę. Kilka lat później za zniszczenie papierowego globusa sporządzonego na zajęciach ZPT stałem pod tablicą, w karcerze, jak skazaniec. Było mi wstyd, jak wtedy, gdy za „coś” otrzymałem „wyrok” – sześciu razów drewnianą linijką po łapach, ale to wolę przemilczeć.

 

Cień Ara potakuje, gdy Arowi krąży po fałdach mózgu zasłyszana we śnie opowieść traw: „Słoneczny przymrozek. Z nieba spadają wiórki kokosowe. Zdrowa choroba, chociaż marzniemy.”

 

 

Bez świateł. Ciemno. Tunel. Mrok w tunelu. Wołanie jest przesłyszeniem. Obraz jest przewidzeniem. Żywię się ułudą, udawaniem, klaunadą, arlekinowym balecikiem i łzą ściekającą po twarzy zabieloną pudrem i upstrzoną szminką. Wstaję, choć nie wiem, dokąd pójść, dokąd się udać, żeby się udało. Ściany się zsuwają i rozsuwają. Nie potrafię uchwycić punktu krytycznego, chwili ruchu, czasu zmiany. Stoję, więc zaraz jestem zgnieciony, zmiażdżony, rozproszony. Płaszczki nie mają zbyt wielu powodów do uciechy. Oddychanie jest na tyle dużym darem, że o picie i jedzenie nie należy prosić. Chyba że błaganie, ale ono rozbiega się zdecydowanie z honorem. Każdy chciałby się zachować honorowo, a może horrorowo. Dopóki świeci i gaśnie, ja błagam honorowego dawcę dobrych dni o kilka gestów dobroczynnych. Bez ostrzeżenia: miganie się od rzeczywistości. Podrywają się chmarą z łąki, z krzaków, z zieleni światełka, drobinki błyszczące, kokony jarzeniowe i lecą we mnie, wpijają się w skórę. Swędzi, ale to dobrze, bo zło zawsze przychodzi w ciemności, bo gdy w skwarze, to łatwiej mi je wysłać do jasnej cholery.

 

Cień Ara zmęczył się i zapragnął się położyć, ale Ar wciąż dumał: Gdzie przeżyć? Gdzie się uchować? Pisał o sobie bez podziału na sekcje, akapity, wersy i strofy.

c.d.n.