czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Elżbieta Jeziorowska-Wróbel: z cyklu „Diagnoza” — Ogar


Ogar

Przywieźli go w pudle po bananach. Był mały, wynędzniały i zapchlony, ale wyjątkowo piękny. Po kilku miesiącach odżył, wyglądał jak pączek w maśle i… zawładnął całym domem. Wszyscy mu ulegli. Nawet papcio, przed którego spojrzeniem każdy z nas wciskał się w kąt. Papcio też uległ i to totalnie. Oddawał mu swoje śniadanie, sporą część obiadu i prawie całą kolację. A ogar rósł, tył i hardział. Powarkiwał coraz groźniej, ukazując biel zębów.

— Cacko nie pies! — zachwycali się sąsiedzi i obchodzili go, tak na wszelki wypadek zdaleka.

— Cacko — powtarzał papcio.

Stąpał na palcach i pozwalał ogarowi wyprowadzać się na spacer, na którym to ogar oczywiście szedł pierwszy, a papcio za nim, w stosownej odległości. Zwykle spacer był długi i papcio wracał zmęczony jak licho. Prawie padał na progu, a ogar rozciągał się wygodnie na jego kanapie i zapadał w długą drzemkę. Chrapanie było słychać w całym domu.

— Może jednak oddać go komuś? — szeptała matka, trwożnie zakrywając usta dłonią. — Przecież on niedługo wygryzie nas z naszego domu. Już zajął kanapę…

Wszyscy zerkali uważnie, czy aby ogar się nie budzi. Pies bo pies, ale kto go tam wie. A nuż podsłucha i zrozumie?

Któregoś dnia stało się nieszczęście. Nasza Julka wypadła przez okno. Ósme piętro, nie miała szans. Szans na przeżycie, rzecz jasna. Za czas jakiś Mietek spadł ze schodów, złamał kręgosłup i odszedł na zawsze. Tuż po nim, jakby za mało było tych przypadków, matka wieszając firanki osunęła się z taboretu stojącego na stole i…

Pozostał papcio i ja. Tak na wszelki wypadek Papcio zamykał się na noc w łazience, a ja, z racji małego wzrostu, w spiżarce. W dzień mieliśmy szeroko otwarte oczy, więc czas jakiś chowaliśmy się całkiem zdrowo. Ten czas widać się skończył, bo i na papcia przyszła kolej. Któregoś dnia nie wrócił ze spaceru — wpadł pod samochód. Roztrzęsiony kierowca, bijąc się w piersi, zaklinał, że pod koła jego samochodu wepchnął papcia… ogar. Oczywiście nikt mu nie uwierzył, bo jak uwierzyć w coś takiego?

Zostałem więc sam. Sam z ogarem. Teraz mnie wyprowadzał na spacery, pożerał moje śniadania, obiady i kolacje. Zacząłem chudnąć, kurczyć się, dziwnie zmieniać na twarzy. Sąsiedzi kiwali głowami. Bardzo mi współczuli i szeptali, że to zapewne z powodu lawiny nieszczęść, która spadła na moją rodzinę.

Pewnego wieczora zapadłem nagle w dziwną drzemkę, a kiedy się z niej ocknąłem, poczułem ucisk na karku. Pokręciłem głową, dotknąłem. To było coś jakby obroża. Chciałem krzyknąć, że mam tego dosyć, ale wydałem jedynie cichy dźwięk, do złudzenia przypominający skomlenie i spostrzegłem, że leżę na własnej, wyświechtanej, zapiaszczonej wycieraczce.

— Mamusiu, zobacz tylko — usłyszałem nad sobą dziecięcy głosik — jaki mały piesek.

— Daj spokój, to zwykły, zawszony kundel — dotarło do mnie wraz z odgłosem milknących kroków.

— Co? Kundel? Jaki kundel? — poruszyłem się niespokojnie. — Jestem kundlem? — zaskomliłem przeraźliwie.

— No, tak — pokiwałem najprawdziwszym psim łbem — upadłem tak nisko, skundliłem się ustępując miejsca jakiemuś ogarowi-przybłędzie.

„Cóż” — pomyślałem z prawdziwą rozpaczą — „oto do czego może doprowadzić nadmierna uległość. Może tak przytłoczyć, że nie zdołasz się podźwignąć. Nawet wtedy, kiedy dadzą ci cztery łapy…”

sierpień 2000