czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Yanina: „Bez związku z niczym” — Schronienie


Schronienie

Witaj w Słonecznym dniu.

To ja ustanowiłam swoje miejsce schronienia we Francji wiele lat temu.
Lubiłam melodię tamtejszego języka i bezbrzeżność zgody na świat,
jakim był,
rozsadzającą frazę: „je ne regrette rien”,
po której nie dawało się postawić znaku interpunkcyjnego.

W tamtym czasie próbowałam wykończyć zgrabną kropką kilka chybionych dokonań.
Chciałam tak po prostu zdecydowanym ruchem ręki zamknąć za nimi drzwi i zająć się czymś innym.
Nie dawało się.
Całe lata zajęło mi szarpanie się z klamką i zamkiem, odsiadywanie na wycieraczce.
Rzeczywistość zdecydowanie zawodziła.
Nie miałam zamiaru łatwo poddać się;
doświadczałam pełnej skali wrażeń
od panicznego strachu, że zawsze tak mogłoby zostać,
do wzruszenia ramion, że i tak nie miałam nic lepszego do zrobienia,
przez całkiem zwyczajne, że byłam nie do zdarcia,
że byłam, jak obrzydliwy robak, nie do zadeptania,
że zawsze miałam się podnieść,
bo przecież była jeszcze Francja,
której nie znałam,
a tam miało być inaczej.
Tymczasem drzwi odstawały od ramy,
raz było ich za mało, raz za dużo.
Gdy wydawało się, że były dopasowane,
różne rzeczy tkwiły pomiędzy nimi a ramą,
wyzierały na zewnątrz lub próbowały wcisnąć się do środka
w ostatniej chwili przycinane przeze mnie.
Brakowało lub zbywało na okrągło,
ciągle nie tego, czego było trzeba.

Zapytana,
nie potrafiłabym powiedzieć,
jak takie schronienie wyglądało.
Jego wyobrażenie mogło być zupełnie nieumiejscowione,
nieskojarzone z niczym konkretnym.
Można mu było nadać imię dowolnego miasta, czy kraju,
o którym wiedziało się tylko tyle,
że był.
Przeczuwałam jedynie,
że schronienia były bezpieczne,
że panował w nich niczym niezakłócony spokój, harmonia.
Tam
można było wziąć głęboki oddech i spać bardzo długo snując kolorowe fantazje o byle czym, bez żadnych ograniczeń.
A potem lekkość bytu mogła ponieść na spacer jakąś uliczką lub może drogą do Dieppe.
Marzenie o Francji wydawało się wtedy tak absurdalne,
że nie pozostawało nic innego, jak zaakceptować je prostym komentarzem:
„— Dlaczego nie?”
I tak już zostało.

Później ustanowiłam jeszcze kilka innych schronień przed trudnościami,
wobec których czułam się bezsilna,
a które na pewno dawało się jakoś rozwiązać.
Jak zwykle była to tylko kwestia interpretacji zagadnienia
i spojrzenia na nie z odpowiednio dużej odległości,
ze stosownej perspektywy czasowej,
najlepiej kilku lat,
gdy było już po wszystkim.
W ten przedziwny sposób będąc bezdomną zamieszkiwałam dom,
który ciągle pojawiał się w moich snach, za każdym razem inaczej.
Gdy wszystko było niszczone przez los, przez ludzi, przeze mnie,
nosiłam w kieszeni perełkę wspomnienia pewnego zdarzenia,
które bezpiecznie należało do przeszłości i nic już nie mogło go popsuć.
Od czasu do czasu przebywałam we wszechświatach kreowanych treścią listów, książek i gazet.
Często włamywałam się do przestrzeni oglądanych obrazów.
Często stałam niewidoczna za plecami Caspara Davida Friedricha lub towarzyszących mu osób, patrząc w przepaść przez nich na przestrzał.
Czułam za kołnierzem wilgoć mgły popychanej pędzlem w dłoni Jamesa McNeilla Whistlera, gdy z ciepłą ironią właśnie oglądał się przez ramię.
Wielokrotnie przekraczałam bramę ramy do „Dziwnego ogrodu” Józefa Mehoffera.
Nie potrafiłam określić,
czy to ja klęczałam przed dojrzałą łaską śmierci,
czy też to ja miłosiernie zamykałam oczy zmęczonemu starcowi;
ani pojąć nie potrafiłam bezlitosnej pewności ręki Jacka Malczewskiego,
gdy przenosił tamtą scenę na płótno.

Teraz przypomina mi się tamta Francja.
Pewnie dlatego, że wkrótce wyjeżdżam do Paryża.
Przez przypadek.
Czy nie zechciałbyś zobaczyć, jak fikcja nakłada się na rzeczywistość i co z tego zostaje?
Dokąd Ty wędrujesz, gdy życie budzi niesmak?
Pytam,
bo nigdy o tym nie mówiłeś.
Nie musisz mi odpowiadać.
Ta wiedza nie jest mi potrzebna.
Mam świadomość,
że być może należysz do niezłomnych,
którzy nigdy nie uciekają przed niczym i nie znają drżenia
głosu,
ręki,
głowy,
gdy coś nieodwracalnie
kruszy się,
sypie się,
obraca się w proch,
choćby było tylko niewidzialne.

Pozdrawiam,

Janina