czytelnia.mobiMobilna e‑czytelnia „e media”

Literatura zawsze pod ręką

Justyna Jendzio: „Syn watahy” — odcinek 1.


Syn watahy

W obozie myśliwych panował pozorny spokój. Wyczerpani trudami drogi, mężczyźni w większości spali. Jedni na skórzanych posłaniach, przy których płonęły małe ogniska, rozpalone z suchych patyczków zebranych z resztek wystających spod śniegu krzaków. Inni przy tlących się kudlikach na foczy tłuszcz. Kolejni w naprędce skonstruowanych, z wyciosanych brył śniegu, igloo. Tylko myśliwi posiadający duże sanie, odpowiednią ilość psów lub poruszający się w grupach, wypoczywali w namiotach z wyprawionych i oskrobanych z futra skór. Namiot był luksusem, dla wielu zbytecznym. Na małych saniach, zdolnych pomieścić jedynie niewielki ładunek futer, był to tylko zbędny balast, zajmujący dużo cennego miejsca, przeznaczonego dla pozyskanych skór. Myśliwi mogli spać przykryci skórami ustrzelonych zwierząt futerkowych. Prócz towaru, na toboganach musiało znaleźć się miejsce dla skrzyni z jedzeniem dla zwierząt, broń oraz rzeczy niezbędne, potrzebne do przeżycia w tych bardzo nieprzychylnych warunkach. W pobliżu namiotów zagrzebane w śniegu spały psy. Pozwijane w kłębki, ciepłem własnych ciał ogrzewały wygrzebane przez siebie jamki. Najedzone, spały spokojnie. Jedynie któryś od czasu do czasu zaskomlił, dręczony sennymi wizjami. Opodal ci, którzy mieli pilnować obozowiska, przy niedużych płomieniach ognisk oraz na kudlikach, piekli tłuste kawałki mięsa. Tego dnia mężczyźni upolowali fokę, którą sprawiedliwie rozdzielili pomiędzy siebie. Smakowite resztki, włącznie ze skórą, dostały się psom. Po zakończeniu sezonu łowieckiego, kiedy nie mieli już świeżego mięsa, zadowalali się twardymi jak drewno kawałkami suszonego mięsa i sucharami. Dlatego chętnie ustrzelili nieostrożną młodą fokę. Gdy wyruszali do pokrytych śniegiem krain północy, zabierali ze sobą suszone owoce i orzechy, ale te rarytasy szybko się kończyły.

Wracając na południe, kilka dni temu przekroczyli granicę, za którą znajdowała się kraina wiecznego śniegu. Ziemie, na których rozbili obóz, były późną wiosną i latem, na krótkich kilka tygodni uwalniane z okowów zimy. Mężczyźni byli pomęczeni długą drogą, którą dzisiaj przebyli. Czekając, aż mięso się podpiecze, dzielili się wrażeniami z tegorocznego polowania. A było ono udane. Podczas lata i łagodnej jesieni zwierzęta zgromadziły sporo tłuszczu i zachowały doskonałą kondycję niemal do końca zimy. Futra, które wieźli myśliwi, były doskonałej jakości. Teraz, wraz z ocieplaniem się, włos zwierząt rzedł i nie było sensu dalej polować. Niedługo odwilże uczynią większość szlaków nieprzejezdnymi, aż do momentu późnej wiosny, kiedy słońce obsuszy ziemię. By móc polować na tych terenach, musieli wykupić zezwolenia od książąt sprawującymi nadzór nad tymi ziemiami. Ich zamki ustawione były na najwygodniejszych i najszybszych szlakach. Książęcy żołnierze sprawdzali korzystających z nich ludzi. Oczywiście możnowładcy kontrolowali leżące najbliżej ich posiadłości tereny, reszta należała do mieszkających na tych ziemiach plemion ludu Inemarui. Mieszkali w lodowych domkach, skórzanych namiotach lub ziemiankach, w zależności od tego, jak dalekie tereny na północ zajmowali. Polowali na foki, wieloryby i zwierzęta futerkowe. Posiadali renifery i psy. Część z nich mieszkała w domach z kości olbrzymich wielorybów lub włochatych słoni, pokrytych skórami, gałęziami i ziemią. Jeszcze inni mieli domy na saniach ciągniętych przez reny. Te ludy nigdy nie podporządkowały się władzy książąt. Gdy próbowano je zniewolić przy pomocy wojsk, uzurpatorzy ponieśli sromotną klęskę. Zamki zależne były od dostaw czarnego kamienia, służącego do ogrzewania kamiennych budowli. Inemarui odcięli jego dostawy i dostawy innych produktów do twierdz, które szybko zamarzły, a głód zmusił ich panów do poddania się. Od tej pory panował pokój, a sami książęta korzystali z usług miejscowych zwiadowców do kontroli przybywających na te tereny ludzi, których wabiły tu zarówno futra jak i złoto. Kopalnie tego cennego kruszcu należały do książąt. To dla tego żółtego metalu ściągały tu najrozmaitsze podejrzane typy. Na tych przeogromnych terenach ukrywali się zbiegowie z południa, pragnący ujść rękom sprawiedliwości. Napadali oni na łowców futer i poszukiwaczy złota, wypłukujących cenny kruszec z wód rzek. Doskonale znający te tereny i wiedzący jak tu przetrwać Inemarui, szybko wyłapywali ich i dostarczali do twierdz, gdzie odbierali umówione zapłaty – produkty ułatwiające im przeżycie, takie jak metalowe noże czy groty do strzał, które zastępowały krzemienne i kościane wyroby.

Mimo przybywającej tu ludności, tereny pozostawały dzikie i dziewicze. Można było iść tygodniami i nie spotkać żywej duszy, prócz zwierząt. Nie było tu miast, a ludzie nie osiedlali się tu na stałe. Po dwóch, trzech latach wracali na południe, rzadko z większymi oszczędnościami. Choć futra i złoto dawały niezły zysk, to koszty ich pozyskania były niepomiernie większe i pochłaniały lwią część dorobku. Jedynie niewielka część myśliwych wracała tu nawet przez kilkanaście lat z rzędu. Jednak, by dorobić się większych pieniędzy, trzeba było nie tylko umieć przetrwać w tych ekstremalnych warunkach, ale także być doskonałym tropicielem, myśliwym i ulubieńcem bogów, którzy naprowadzali zwierzynę pod łuk łowcy. Wielokrotnie bowiem zdarzało się tak, że zwierzęta szły innymi szlakami i łowcy całymi tygodniami nie widzieli żywej duszy. Wówczas, jeżeli skończyły im się zapasy, głodowali. Znajdowano ciała nieszczęśników, którzy po zjedzeniu własnych psów opadali z sił, idąc pieszo. Tego roku jednak bogowie byli łaskawi.

Myśliwi zdążali do jednej z twierdz, będącej jednocześnie placówką handlową i miejscem wypoczynku. Mimo pozornego spokoju, w obozie wyczuwało się napiętą atmosferę. Choć wrażeń było sporo, rozmowy nie płynęły gładko. Co jakiś czas rozmawiający milkli, pogrążając się we własnych myślach i rzucając niepewne spojrzenia w ciemność. Na noc zgromadzili jak najwięcej opału; wszelkiego drzewa, jakie udało się im tu znaleźć. Pod ręką mieli przygotowaną do użycia broń i kilka grubszych gałęzi, w razie potrzeby mających służyć za pochodnie. Namioty i śnieżne domy zostały usytuowane blisko siebie, aby wyznaczonym wartownikom łatwiej było ich strzec.

Ochłodziło się i zaczynał padać śnieg. Płatki były duże, rzadkie i leniwie opadały na ziemię. Przykrywały wszystkie ślady zostawione tego dnia przez myśliwych. Wpadając do niewielkich ognisk, z sykiem się topiły. Girdion – szlachcic z książęcego domu, ale jako najmłodszy bez prawa do majątku – kończył pieczyste. Swój majątek zgromadził poprzez wyprawy na północ. Jego dwaj słudzy, prowadzący dwie pary innych sań, spali już w namiocie. Dogryzając słabo upieczone żebro dostrzegł, jak jeden z jego psów wygrzebał się ze swojej jamki. Zwierzę wciągnęło do płuc powietrze, najeżyło na karku sierść i popatrzyło gdzieś w ciemną przestrzeń na drogę, którą przebyli dzisiejszego dnia. Po plecach Girdiona przebiegł dreszcz. Ręką sięgnął do namiotu i namacał nogę jednego ze swoich sług. Po pomruku niezadowolenia poznał, którego.

– Syrre... – szarpał go za nogę – Syrre...

W jednej chwili słudze wróciła świadomość miejsca, w którym się znajduje. Gwałtownie się zerwał. Północ była niebezpiecznym miejscem. Czujność należało zachowywać nawet podczas snu.

– Słucham, panie – wymamrotał, walcząc z połą zakrywającą wejście do namiotu.

– Coś się dzieje. Spójrz.

Sługa podążył wzrokiem we wskazanym kierunku. Pies nadal się jeżył, ale teraz obracał łeb w różnych kierunkach, jakby wyczuwając niebezpieczeństwo z wielu stron. Z innej jamki wychynęła kolejna psia głowa i kolejna. Drugi pies zawarczał, tak jak sprawca całego zamieszania, chwilę wpatrywał się w ciemność, po czym ze szczeknięciem skoczył przed siebie. Pozostałe psy także się pobudziły i teraz cały obóz rozbrzmiewał gwarem ich głosów. Mężczyźni pozrywali się ze swych miejsc i sięgnęli po broń.

– Na co ujadają? Zwietrzyły jakąś zwierzynę? – dziwił się sługa.

– Może wilki nas podchodzą?

– Ee... nie... zbyt wielu nas.

– Spokój, spokój! – ludzie próbowali przywołać psy do porządku.

Świsnęły baty z reniferowych kiszek. Jednak spadające na grzbiety zwierząt bolesne razy nie odniosły pożądanego efektu. Psy wyły lub ujadały, wyraźnie czymś rozwścieczone. Girdion już dawno nie widział zwierząt w takiej furii. Zaczynały nawet kąsać się nawzajem. Raptem, niczym na komendę, zerwały się i pobiegły w ciemność, pozostawiając złych i zdezorientowanych ludzi. Opuściwszy baty, z głupimi minami patrzyli za nimi.

– Jak zabiją zwierzaka, to wrócą – ktoś z rezygnacją machnął ręką.

– A jak to wilki? Mogą zabić parę zwierząt.

– Same sobie winne. Mogły zostać przy ogniu – odezwał się czyjś gniewny głos.

– Mógłbyś tak mówić, gdybyś nie miał tak załadowanych sań – odciął się poprzednik. – Sam ich nie pociągniesz.

– Takiej sile i wataha wilków nie da rady – odburknął ten zagniewany.

Kilku chwyciło płonące żagwie i pobiegło za psami. Pozostali uznali, że lepiej poczekać. Dołożyli nieco do ognisk, wygasających po zabraniu grubych gałęzi. Nikt teraz już nie spał. Choć wydawało się, że niebezpieczeństwa nie było w pobliżu, wszyscy pozostawali czujni. Sen odszedł. W pewnym momencie dobiegło ich przeraźliwe wycie, ni to ludzkie, ni to zwierzęce. Myśliwi na moment znieruchomieli, usiłując dociec, co za zwierzę wydało z siebie taki głos. Po chwili rozległ się inny przeraźliwy skowyt, jaki wydaje z siebie mocno skrzywdzony pies. Skowyt przeszedł w wycie pełne bólu i niezwykłej męki, po czym ucichło gwałtownie urwane.

cdn.